Szukaj w serwisie

×
21 września 2018

Rafał Sulikowski: Kościół bez Boga – Bóg bez Kościoła. O paradoksach wiary religijnej w Polsce

Rafał Sulikowski

Rafał Sulikowski

Problem Kościoła w Polsce jest, a ja nie umiem oprzeć się wrażeniu, że znam odpowiedź na pytanie, dlaczego w ogóle kraje katolickie i Polska są krajami jak by nie było biednymi, a kraje, które przyjęły reformację, są o wiele wyżej, także w notowaniach ekonomicznych i jakości życia (poczuciu szczęścia)?

 

Na wstępie muszę zastrzec kilka ważnych kwestii. Jestem wierzącym chrześcijaninem wyznania rzymskokatolickiego i praktykującym niedzielne i świąteczne Eucharystie. Nie przeszkadza mi to w szukaniu pełnej prawdy o wierze, Kościele i religijności. Za radą apostoła “wszystko badam i co szlachetne zachowuję”.

Nie jest moim celem walka z religią, do której mam intymny stosunek, albowiem - jak to gdzie indziej opisałem - zostałem uzdrowiony z dość ciężkiej choroby oczu.

Kościół jest mi bliski - od ćwierćwiecza badam jego posłannictwo, interesuję się dziejami mistyki i doświadczeniami religijnymi tak, jak to rozumiał James u pocz. XX wieku.

To, że wierzę głęboko oznacza, że nie jest mi obojętne, w którą stronę obecnie zmierza chrześcijaństwo w Polsce i dokąd podąża main-stream kościelny. Uważam, że nie jest dobrze z naszą wiarą. Tyle, że zupełnie nie ze znanych nam powodów - zazwyczaj wymienia się tu laicyzację, sekularyzację, wywodzące się jeszcze z projektu emancypacyjnego epoki oświecenia, pozytywizmu i modernizmu. Ponadto autorzy często twierdzą, że winny jest materializm, ateizm praktyczny i hedonizm. To wszystko prawda - występują te zjawiska, a nawet - istnieje coś takiego, jak “cywilizacja śmierci”, o której się dużo mówi.

Jednak ja nie będę tym razem narzekał na laicyację, spadającą liczbę powołań, dominicantes i comunicantes, ani na wszechobecną pop-kulturę, kulturę masową, tworzoną dla zaspokojenia doraźnych, natychmiastwych potrzeb, przeważnie niskiego rzędu. Chciałbym postawić wręcz tezę odwrotną. Myślę, że bez poniższej analizy obraz życia kościelnego w Polsce nie będzie kompletny.

Aby zrozumieć tytuł artykułu trochę najnowszej historii Kościoła w Polsce.

Po odzyskaniu niepodległości w 1918 roku religia katolicka stała się oficjalnym, uprzywilejowanym na mocy konstytucji marcowej 1921 roku, wręcz urzędowym wyznaniem w Polsce, przekazywanym najczęściej z pokolenia na pokolenie.

Wiara katolicka stanowiła prawie sto procent na mapie religijnej, było też na wschodzie trochę prawosławia i unitów, na zachodzie ewangelików, a także reprezentanci wyznania mojżeszowego i bezwyznaniowi. Ci ostatni stanowili grupę tak nieliczną, że mieszczącą się w granicach błędu statystycznego.

W czasie II RP Kościół odzyskiwał powoli wszystko, co zabrały mu rozbiory, kiedy Polski przez ponad sto lat nie było na mapie politycznej Europy. Postaci takie, jak kardynał Hlond czy przyszła święta Urszula Ledóchowska wyznaczały pewien nieredukowalny poziom religijności i wiary, zanim jeszcze Kościół poznał Jana Pawła II czy Stefana Wyszyńskiego, o świętej Siostrze Faustynie nie wspominając.

I tu właśnie zaczynają się kościelne kłopoty z istnieniem.

Gdy Polska przyjmowała chrzest z Rzymu, a nie Biancjum, Mieszko I zrobił wszystko, aby nasza kultura rozwinęła się wyłącznie w kręgu łacińskim. Pytanie, czy polskim księciem kierowały pobudki religijne czy raczej polityczne jest nierozstrzygalne na obecnym poziomie wiedzy historycznej. Należy przyjąć, że pobudki religijne - zwłaszcza prywatna wiara Mieszka - nie wykluczają innych, w tym przede wszystkim politycznych.

Od X w. n.e. Kościół rozpoczyna wielką ekspansję, kontynuując kurs przyjęty po upadku Cesarstwa Rzymskiego i przejmując jego model sprawowania władzy, w tym - “władzy duchownej” na wiele wieków. Gdyby nie postaci takie, jak święty Franciszek, Martin Luter czy reformatorzy oświeceniowi być może nadal żylibyśmy na kontynencie teokratycznym, a tak - mimo, że religia staje się coraz bardziej nie tylko widoczna, ale roszczeniowa - się nie stało.

Nie ufam tym, którzy ogłaszają “nowe średniowiecze”. Otóż można rzec, że polski szczególnie Kościół nie przerobił ani lekcji ze swojej własnej historii, ani nie przyjął pozytywnego, przynajmniej na pierwszy rzut oka, przekazu, jaki wysłano do świata na Vaticanum II (1962-1969).

Prowadzący Kościół w czasach komunizmu nie chcieli ani słyszeć o jakichś reformach, bo jedynym celem i jedyną racją była walka z odwiecznym wrogiem - ustrojem komunistycznym. Tak więc i wspinający się szybko po szczeblach kariery kościelnej Wojtyła, którego skądinąd uważam za wielkiego Polaka i chrześcijanina, niezrozumianego nawet przez polski Kościół, poprowadził Kościół drogą Hlonda, Piusa XII, a nie Jana XXIII, nie drogą dialogu z komunistami, lecz centralnie sterowanym kursem mocno integrystycznym, mimo “ozdób”, wprowadzanych pod dzieci i młodzież (oaza np.) oraz luzując nieco mocno rygorystyczny kurs w zakresie seksualności, choć potem z tej chwilowej odwilży zrezygnował.

Kościół zwyciężył “wroga” - komunizm. W 1989 nadeszło nowe i nie miało ani twarzy socjaldemokracji, ani chrześcijańskiej demokracji, ani kapitalizmu. Na chwilę na fali ulgi, jaką przyniósł upadek znienawidzonej komuny, poluzowano znowu katolikom kaganiec i pasy bezpieczeństwa, by przerażając się widmem “złej wolności”, znowu wrócić do integryzmu. Okazało się, że wróg zniknął, a społeczeństwo, także wspólnoty religijne, bardzo figurę tę potrzebują, aby określić własną tożsamość.

Wychowani na walce z komuną, biskupi polscy dość sprawnie i szybko znaleźli kolejnego kandydata na wroga - wolność obyczajową, wolność słowa, swobodę wyznania i wszystko, co nadeszło z Zachodu. Odtąd nie Moskwa, lecz Bruksela przyjęla rolę wroga, a na dobitkę zdrajcy.

Kościół wiedział doskonale, że większość ludzi wcale wolności nie chce, bo ona wymaga, bo ona polega na przejmowaniu inicjatywy w swoje ręce, a przyzwyczajeni przez komunizm do bierności, ludzie nie byli w stanie poradzić sobie z owym “czasem wolnym”, który niekiedy stawał się martwy. Ludzie zatęsknili do kogoś, kto napisze im cały scenariusz życia, podejmie za nich ważne decyzje życiowe, powie, jak żyć oraz ustanowi raz na zawsze, co wolno, a czego nie wolno. Dokładnie taki jest mechanizm totalitaryzmu - oddajcie nam swoją wolność, bo i tak nic z nią nie zrobicie, a my wam powiemy, jak żyć, aby osiągnąć szczęście.

Wpisując się w tę narrację, Kościół stawał się coraz bardziej otamowany, niedzisiejszy, anachroniczny, by wreszcie za pontyfikatu Benedykta XVI ustalić, że wolność niesie więcej zagrożeń niż zalet, więc należy z nią skończyć. Odstawiono tedy ekumenizm, ponownie rozpoczęło się przykręcanie śruby, bo “ludzie nie wiedzą, jak korzystać z wolności”. Nawet, jeśli jest to częściowo prawdą, to przecież Kościół nie ma moralnego prawa stawać się jedynym traktem ku szczęściu, tym bardziej, że tego obiecywanego z ambon i na katechezach szczęścia jak nie było, tak nie ma. Oczywiście, ma asa w rękawie - nawet, jeśli pomęczysz się kilkadziesiąt lat, to przecież cóż to jest wobec czekającej cię szczęśliwej i spokojnej wieczności! Tak wmawia się nam od niepamiętnych czasów, że najwyższym pragnieniem domniemanego Bóstwa jest sprawiać ludziom na Ziemi ból i cierpienie, co podkreślają zwykle różni nawiedzeni mistycy i przyszli święci, których Kościół już nie kanonizuje, lecz produkuje.

Problem Kościoła w Polsce jest, a ja nie umiem oprzeć się wrażeniu, że znam odpowiedź na pytanie, dlaczego w ogóle kraje katolickie i Polska są krajami jak by nie było biednymi, a kraje, które przyjęły reformację, są o wiele wyżej, także w notowaniach ekonomicznych i jakości życia (poczuciu szczęścia)?

Kiedyś redaktor Żakowski postawił pytanie, “co właściwie przeszkadza katolikom?” Myślę, że znam odpowiedź na to generalne pytanie. Przeszkadza przede wszystkim wtrącanie się episkopatów w intymne, psychiczne i seksualne życie ludzi. Przeszkadza im ogromna ilość świąt w roku, kiedy katolicy nie chcą pracować i mieć wolne. Przeszkadza im bogato rozbudowane życie nieistotne, bo spotykanie się w jakieś święto na grillu u księdza proboszcza raczej PKB nie nakręci. Przeszkadza im nieustanne nazywanie ludzi “słabymi, upadającymi, nędznymi, grzesznikami”, nieustanne samobiczowanie się i samooskarżanie, prowadzące w skrajnych przypadkach do seksuologa, a potem psychiatry. Najbardziej jednak Polakom przeszkadza katechizm, który w iście diabelski sposób nadal stygmatyzuje odmienności, także seksualne, inne religie, inną wiarę w tego samego Boga, wszystko, co indywidualne, różne, niejednorodne. Przeszkadza nam także nieznajomość świętych pism, bo tam właśnie można by znaleźć mnóstwo oznak, że katolicyzm mimo, iż najliczniejszy formalnie, nie przekazuje żadnej istotnej prawdy, może poza tym, że do dziś nie odnaleziono ciała Chrystusa i na tej poszlace buduje swoją nadzieję, która jednak doskonale dotyczy władzy na tym, a nie “tamtym” świecie. Inaczej mówiąc, katolikom przeszkadza się w budowaniu mocnej, nowoczesnej gospodarki przez mnożenie kultu, celebry, odświętności, nabożeństw, co jeszcze nakręcają wydawnictwa religijne, stanowiące skądinąd świetny i przemyślany “sacro-biznes”. Katolikom najbardziej jednak przeszkadza smycz etyki i moralności wiktoriańskiej, mnożenie nakazów i zakazów, podawanie im “do wierzenia” czegoś, zaglądanie pod kołdrę, która i tak nie jest w stanie zasłonić nagości nędzników kościelnych, co pokazują ostatnie i nie tylko skandale seksualne.

Może katolikom przeszkadza okresowy celibat, a księżom - całkowity celibat. I może ten problem powinien być rozwiązany. Inaczej za kilkanaście lat KK będzie już tylko miał status muzeum, a przecież KK mógłby ludziom pomóc w ich zmaganiach z samymi sobą.

Jednak utrzymywanie status quo jest na rękę Kościołowi, bo chodzi o gigantyczne pieniądze. I jest prawdą, że gdy nie wiadomo, o co chodzi, to chodzi o pieniądze. Boga dawno Kościół nie głosi, używan tylko jako straszaka. “Bóg” jednak nie istnieje jedynie w kościelnym kontekście. Na szczęście są inne niż proponowana przez Kościół droga. Ale jest to droga bardzo trudna i nie dla każdego. Stąd KK powinien przeprosić za grzechy uczynione przez 20 stuleci, a potem zdjąć swym wiernym, Bogu ducha winnym ludziom, “ciężarów, których sam nie chce dźwigać”.

Mam jednak wrażenie, że tak się nie stanie. I że jedynym wyjściem jest rozwiązanie więzów, którymi opleciona jest każda fasada katolicyzmu, bo nie są to prawdziwe więzi. I na tym dopiero można próbować coś zdziałać pozytywnego w przyszłości.

 

Rafał Sulikowski

 

 



Polub nas na Facebooku, obserwuj na Twitterze


Czytaj więcej o:



 
 

Używamy plików cookies, aby ułatwić Ci korzystanie z naszego serwisu oraz do celów statystycznych. Jeśli nie blokujesz tych plików, to zgadzasz się na ich użycie oraz zapisanie w pamięci urządzenia. Pamiętaj, że możesz samodzielnie zarządzać cookies, zmieniając ustawienia przeglądarki. Więcej informacji jest dostępnych na stronie Wszystko o ciasteczkach.

Akceptuję