Rafał Sulikowski
Religie zatruwają wszystko, obrzydzając piękno wiary wewnętrznej jako doświadczenia piękna, prawdy i dobra moralnego. Religie obrzydzają seks, przyjemności życiowe, nazywają złem rzeczy dobrem, a dobre rzeczy złem.
Religie świata w historii ludzkości to prawdziwy matriks, w którym tylko najmądrzejsi są w stanie się rozeznać.
Dla uproszczenia ograniczę się do religii największych, głównie monoteistycznych, czyli judaizmu, chrześcijaństwa i islamu, a wśród tego drugiego tylko do tradycji rzymskiej i reformacyjnej.
Religioznawstwo doszukuje się źródeł powszechnej tendencji do wierzeń religijnych w fetyszyzmie, czyli nadawaniu przedmiotom cech istot ożywionych (bardzo naturalna tendencja u małych dzieci i upośledzonych umysłowo, a także plemion pierwotnych) oraz w kulcie zmarłych przodków. Do dziś, a minęło jakieś sto tysięcy ewolucji ludzkości, w niektórych zacofanych regionach świata takie tendencje i predyspozycje występują, mimo że w cywilizowanym pierwszym świecie dawno zanikły.
Psychologia ewolucyjna wskazuje na pierwotny matriarchat, który roił się od politeistycznych bóstw lokalnych, a zwłaszcza bogiń (słynne figurki “potężnych” kobiet), aż nastała era patriarchatu.
Na tym drugim zbudowane są zręby wszystkich trzech odnóg jednego pnia światowego monoteizmu, który w dodatku stopniowo z przyczyn ekonomicznych wyparł pierwotną poligamię i poliandrię (jedna kobieta ma wielu partnerów).
Panuje zgoda co do tego, że judeochrześcijaństwo nie spadło z nieba nagle, lecz ewoluowało aż do dzisiejszej postaci od prymitywnej wiary w jednego Elohim, którego czciły semickie plemiona koczownicze gdzieś w okolicach dzisiejszej Mezopotamii, kolebce światowej urbanizacji i życia osiadłego.
To nie przypadek, że zdolni Semici (potomkowie legendarnego Seta z Księgi Rodzaju), wpadli na pomysł, że nad wszystkimi bogami i bóstwami panuje jeden, ich potężny sojusznik, Jahwe, którego oni czcili jako wybawcę i przewodnika w wędrówce do „ziemi obiecanej”. Abraham, a potem inni patriarchowie, a później królowie i prorocy wierzyli już tylko w Jehowę, któremu inne bóstwa miały służyć i podlegać.
Nie trzeba tłumaczyć, z czym psychologicznie wiązała się taka świadomość opieki najpotężniejszego z bóstw starożytności - z siłą ducha, za którą podążał oręż i po kolei wygrywane wojny międzyplemienne, takie same, jak dziś jeszcze w zacofanych rejonach Afryki środkowej.
Semici wpadli na genialny pomysł, pewnie zbiorowo, a może jakaś wybitna jednostka, niekoniecznie mityczny Abraham, wpadła na pomysł, żeby odwołać się do Tego najpotężniejszego, który sam nie został stworzony (przynajmniej w ich mniemaniu), ale odwrotnie: stworzył kosmos i całą Ziemię, oddał ją przodkom Semitów i ich jako „naród wybrany” prowadzi do lepszego życia w przyszłym królestwie.
Losy Semitów bywały różne, podobnie jak każdego innego plemienia podówczas - raz lepiej im się wiodło, raz gorzej, a bywało też bardzo źle, podczas różnych niewoli i zniszczeń centrum kultu w Jeruzalem.
Kiedy przyszedł Jezus, od razu poddał całą tradycję w wątpliwość, krytykując brak ducha i serca w wierze swych pobratymców, podając nową wykładnię całego rozbudowanego Prawa i sprowadzając je do miłości bliźniego, a nawet - nieprzyjaciela, czyli wroga. Dziś, gdyby głosił podobne idee, byłby postrzegany jako nieszkodliwy szaleniec i ewentualnie “leczono” by kogoś takiego w zakładzie dla obłąkanych, bo z perspektywy faryzeuszy i uczonych w piśmie były to nie tylko czyste herezje, ale i szaleństwo.
Tak się właśnie dzieje - Abraham podpalił swój świat ideą jedynego boga, religia zaczęła się rozwijać i co najważniejsze - przynosić wymierne owoce polityczne i ekonomiczne oraz militarne, by po wielu wiekach skostnieć, podobnie jak dziś chrześcijaństwo. Jezus w tej optyce był nowym Abrahamem-Mojżeszem, który w stare bukłaki próbował nalać świeżego wina.
Dopóki chrześcijaństwo było w mniejszości, było prześladowane, stanowiło rzeczywiście pewien postęp w stosunku do prymitywnych kultów pogańskich. Jednak od momentu, kiedy stało się religią schyłkowego już cesarstwa zachodniego, rozpoczęło swój marsz aż do punktu, gdzie się dziś znajduje.
Początkowy zapał apostolski i ewangelizacyjny gdzieś po kilku wiekach zaczął słabnąć, więc musiano uciekać się do metod siłowych, ponieważ nie sprawdzały się przepowiednie apokalipsy o rychłym “końcu świata” i powrocie Jezusa na ziemię. Im dłużej nie wracał, tym bardziej militarne ramię Kościoła zaczęło się liczyć, aż do kulminacji owych “świętych wojen”, czyli zakonów rycerskich, krzyżowców i inkwizycji. Metoda przemocy została wzięta z cesarstwa, które zawarło z papiestwem swoisty pakt o nieagresji.
Gdy doszły do głosu późnośredniowieczne ruchy ewangelizacyjne, postulujące powrót do ewangelii, koniec epoki średniowiecznej był bliski i był przesądzony - zanim nadszedł Luter z tezami, Franciszek myślał podobnie, jak wielu w Kościele, tyle że postanowił reformować go od środka, a nie dokonywać kolejnego po wielkiej schizmie 1054 roku rozłamu.
Gdy w 1517 roku na drzwiach katedry w Wittenberdze młody, nieznany szerzej mnich przybijał 95 tez, wszystko było kwestią czasu. Reformacja z jednej strony powróciła faktycznie do źródeł (ad fontes), ale z drugiej strony wyrzuciła z Tradycji co bardziej postępowe, “heretyckie” idee, nadpisane już jakby nad ewangeliami. Do dziś poglądy naukowe protestantów są bardzo zacofane, aż do wyznawców “płaskiej ziemi” i “6 dni stworzenia” i dosłownej egzegezy pism świętych.
Trzeba oddać katolikom, że poglądy na wolność jednostki są o wiele bardziej postępowe niż to, co w tej sprawie postulują protestanci. Widać to choćby na przykładzie amerykańskiej obsesji antyseksualnej, większej niż ta z czasów wiktoriańskich. Nie zmienia to jednak faktu, że…
...religie zatruwają wszystko. Dając niepewną nadzieję na pośmiertną nagrodę, odbierają ludziom wolność samostanowienia, represjonując sferę seksualną, bardzo wrażliwą i newralgiczną.
Koszty utrzymania kultów zewnętrznej religijności idą w setki milionów dolarów. Religie przez tyrańskie rządy dusz zawładnęły duszami swych wiernych, czerpiąc spore doczesne korzyści, opróżniając portfele chorych i starych ludzi (casus „Radia Maryja”), dając im nadzieję na poprawę losu, co jednak rzadko się zdarza, jeśli w ogóle.
Religie pretendują do wyłączności posiadania “prawdy”, inne wyznania dyskredytują i oczerniają, a nawet - jak w Irlandii - prowadząc do wojny domowej. Religia jako taka stale musi trzymać swych wyznawców na smyczy. W przypadku katolicyzmu jest to fantazja, że kto nie spowiada się kapłanowi ze swoich “grzechów”, nie pójdzie do nieba. W przypadku islamu jest to mahometańskie urojenie, że bez ofiary ze swego życia, terrorysta nie otrzyma obiecanego w Koranie haremu z dziewicami. Każda z tych religii żeruje na ludzkiej niepewności co do spraw światopoglądowych, wypełniając naturalne luki poznawcze, których jeszcze nie zagospodarowała nauka.
Niepewność poznawcza jest właściwa każdej jednostce, a ponieważ jest to stan dyskomfortu, to religia obiecuje go usunąć. W miejsce niepewności poznawczej, naturalnej dla homo sapiens, religia daje gwarancje pod ustalonymi przez siebie warunkami: nie zadawaj zbędnych pytań, nie badaj świata na własną rękę, a tym bardziej - świata religii.
Aby być skuteczne, każda religia musi być niewidzialna i nie podlegać żadnej krytyce. Jej moc jednak kończy się wraz ze zdemaskowaniem uzurpacji, jakie stosuje. Np. wystarczyłoby odnaleźć prawdziwy grób Chrystusa, aby chrześcijaństwo przestało istnieć, albo zbadać szczątki jakiegoś mistyka, albo świętego i sprawdzić, czy byli nosicielami genu schizofrenii, aby obalić ich “wizje” i “objawienia”. Rzecz jasna, nigdy takie badania nie będą prowadzone, bo prawdopodobnie większość katolickich świętych nosiło geny szaleństwa, których fenotyp określał ich rzekomo mistyczne przeżycia. Takie badania nie są i raczej nie będą prowadzone, interes jednostki bowiem w Kościele jest podporządkowany “dobru” ogółu wiernych.
Religie zatruwają wszystko, obrzydzając piękno wiary wewnętrznej jako doświadczenia piękna, prawdy i dobra moralnego. Religie obrzydzają seks, przyjemności życiowe, nazywają złem rzeczy dobrem, a dobre rzeczy złem.
Może za kilkaset lat upadnie ostatnia z religii monoteistycznych, kiedy okaże się, że prorocy islamu nosili geny psychozy. Jednak marna to pociecha dla nas, żyjących na początku trzeciego tysiąclecia.
Rafał Sulikowski