Szukaj w serwisie

×
31 grudnia 2019

Rafał Sulikowski. Zrobieni w bambuko: toksyczna religia szkodzi ludziom w Polsce

Rafał Sulikowski

Rafał Sulikowski

Kościół zawsze miał na pieńku ze światem, ale ten trend się umacnia i rozbudowuje, tak, że powoli ludzie Kościoła tracą kontakt z rzeczywistością. I tak religia, która wyrosła z jakiegoś może nawet autentycznego pradoświadczenia egzystencjalnego, zmienia się z upływem wieków w swoją karykaturę, która nie wiedzieć już, czy jest komiczna, czy tragiczna.

 

Religia pełna strachu, uprzedzeń rasowych i urojonych nadziei na lepszy świat, ale bez żadnego zaangażowania zapatrzonych w niebo katolików; religia, która w średniowieczu dokonywała pogromów, paliła na stosie za byle zioła, chciała opanować niczym zaraza albo epidemia cały świat.

Religia, której papieżom przyjemność sprawiały wyszukane tortury, wojny i wyprawy krzyżowe, także z udziałem dzieci („krucjata dziecięca” w XI w.). Religia, która tylko dzięki edyktowi nantejskiemu z IV wieku i sile Rzymu, który jeszcze wtedy funkcjonował znakomicie pod względem wojskowym, zapanowała na dziesięć wieków nad cywilizowanym światem, a potem podążyła w ślad Kolumba do Nowego Świata, aby tam dalej zabijać, rabować i torturować.

Naziści oraz enkawudziści nie wymyślili swoich strasznych tortur – mieli gotowe opisy z książek historycznych niezależnych autorów na temat średniowiecznego katolicyzmu.

To, co robi obecnie islam, młodszy o sześć stuleci od chrześcijaństwa, robiło ono już dawno temu – nic nowego pod słońcem.

Kościół zawsze będzie z jednej strony robił z siebie ofiarę, rzekomo atakowaną przez „złowrogie” i „diabelskie” siły, a z drugiej – straszył szatanem, blokował rozwój duchowy człowieka i postępy nauki i techniki, szczególnie biomedyczne.

To, co się dzieje, nie jest jednak spowodowane przez jakąś jedną osobę, choćby potężną. Nikt w Watykanie nie układa kazań księżom na całym świecie, choć są też gotowce w sieci: księża sami, ci najbardziej gorliwi w nadziei na „awans” układają coraz bardziej radykalne homilie, mając nadzieję, że biskup doceni ich wkład w Kościół i awansuje.

Hierarchiczna struktura Kościoła z jednej strony zapewnia stałą kontrolę, z drugiej motywuje księży, stojących najniżej podstawy piramidy, aby byli coraz bardziej gorliwi, aż do zupełnej radykalizacji.

Wielu ludzi ulega radykalizacji – nie tylko w Kościele, pojęcie to przeszło do nas z islamu. Tam radykalizacja oznacza wzięcie karabinu i strzelanie do tłumu; tu radykalizacja oznacza coraz większą agresję werbalną niezaspokojonego libido, które musi znaleźć ujście i obiekty zastępcze.

Skąd pochodzi w ogóle chrześcijaństwo jako religia?

Pytanie o źródła religii nieustannie przetaczają się przez sieć. Pytając o źródła chrystianizmu, musimy cofnąć się do judaizmu, a stamtąd jeszcze wcześniej. Uznaje się, że patriarcha Abraham miał pewnego rodzaju doświadczenie źródłowe, polegające na silnym przekonaniu, że istnieje tylko jeden Bóg-Adonai, a nawet na odczuciu jego obecności. Zapoczątkował on (Abram) okres patriarchatu, a Mojżesz, prawodawca, który miał otrzymać od Boga kamienne tablice z dziesięciorgiem przykazań, rozpoczął okres proroków.

W rzeczywistości doświadczenie Abrahama mogło być naturalne (np. napad epileptyczny), a Mojżesz mógł sam, będąc aż czterdzieści dni na górze Synaj, wykuć tablice i ułożyć dekalog, który zastąpił wcześniejszych kilkaset zbyt szczegółowych przykazań.

Kiedy czyta się niektóre teksty z kolei prorockie, ma się niekiedy mocne wrażenie, że napisali je ludzie niezbyt zrównoważeni emocjonalnie, co wpływało na ich przekonania, a te na zachowania, ryty, zwyczaje i sterowało nadmiernie życiem poddanych. Władza królewska oraz religijna szły w parze w zniewalaniu mas ludu.


Początki chrześcijaństwa również nie są jasne: mamy Jezusa, mamy Jana Chrzciciela, który chrzci (stąd nazwa nowej religii), mamy dziwną sektę esseńczyków, z którą Jezus na pewno miał kontakt, a potem Szawła z Tarsu, który nawrócił się w drodze do Damaszku, mając rzekomą wizję Chrystusa. Jeśli chodzi o Jana Chrzciciela, którego zabił król Herod na prośbę swej żony, „żywił się on szarańczą i żył na pustyni”. Bardzo wielu wrażliwych, ale niezrównoważonych emocjonalnie proroków żyło poza normalnymi ramami społeczeństwa. Jego przekonania, działalność mogły mieć całkowicie naturalne i racjonalnie wytłumaczalne powody, podobnie jak nauka i życie Jezusa.

O możliwej chorobie nerwowej Jezusa pisano już dobre sto lat temu, a niektórzy psychiatrzy diagnozowali nawet „paranoję” („chcecie Mnie zabić”, etc.). Nie idąc tak daleko, można Jego życie, prawda, że wybitne, ale jednocześnie naturalne, wytłumaczyć całkowicie czynnikami społeczno-politycznymi (zabór rzymski, zamęt, niepokoje społeczne, eklektyzm religijny, skostnienie kultu judaizmu), ekonomicznymi (Jezus nie był bogaty, wręcz cierpiał nędzę), cywilizacyjnymi, Jego cuda wyobraźnią ewangelistów, a zmartwychwstanie ponownym pochówkiem po szabacie, kiedy nie wolno było nic robić.

Jeśli nawet religie mają u korzeni autentyczne doświadczenia duchowe i tak nie zmienia to faktu, że to, co się potem dzieje w historii danej wiary nie ma nic wspólnego z pierwotnym zapałem założycieli czy ojców wiary.

Zjawisko, jakim od tysiącleci ewolucji ludzkiej pozostaje religia, ma bardzo wiele twarzy. Jest truizmem twierdzenie, że nie ma jednej religii, lecz paradoksalnie trzeba to przypominać, albowiem zarówno sama religia, jak i wyznawcy często twierdzą, że „tylko ich religia jest prawdziwa”, czyli jest jedyną religią, jaką warto i trzeba wyznawać, poznawać i propagować „niewiernym”. Szczególnie w dzisiejszej atmosferze odradzających się podziałów i zarazem sporów ideowych oraz fundamentalizmu religijnego (nie ma bowiem wielu fanatyzmów, bo wszystkie są podobne) należy podkreślać ogromny pluralizm religijny na świecie, który sami wierzący, zwłaszcza ci „pogłębieni” uznają za szkodliwy dla „jedynej, prawdziwej wiary” indyferentyzm, prowadzący – ich zdaniem – ku zobojętnieniu religijnemu. Czy da się jednak, mimo podkreślonych różnic, odszukać to, co łączy różne religie i co sprawia, że można stworzyć jeszcze jedną, nową teorię religii? Wydaje się, że tak.

Każda religia kiedyś się zaczęła, a wcześniej jej nie było. Jednak rzadko religie pojawiają się jak „deus ex machina” - najczęściej religia rodzi religię.

Niewielu wie, że już przed zredagowaniem początkowych partii Księgi Rodzaju istniały starsze, przed biblijne opisy stworzenia kosmosu, świata i człowieka („Poemat o Gilgameszu”, mitologie babilońskie, etc.) i miały niektóre charakter prawie proto-monoteistyczny.

Istnieje więcej „świętych pism” niż Biblia, Tora czy Koran. Przypomnijmy wschodnie „księgi umierania czy Upaniszady lub Wedy oraz niezliczone mitologie, mające pre-religijny charakter. Tak, że przeważnie religia rodzi religię, wiara mutuje i ewoluuje w jej bardziej przystosowaną do nowych warunków społecznych i politycznych wersję.

Przeżywają te religie, które się lepiej zaadaptują do zmian, jakie zachodzą w świecie ludzkiej kultury, ale i w ekonomii. W czasach bessy religie upraszczają się, stają się bardziej ascetyczne, a w czasach prosperity olbrzymieją niczym świątynie barokowe, kapiące złotem, mirrą i kadzidłem, co dodatkowo działa na zmysły i wyobraźnię wiernych.

Religia więc rodzi się z poprzedniej, rośnie w siłę, zdobywa albo próbuje zdobyć świat, potem się stabilizuje na jakimś poziomie, by wejść w okres schyłkowy i w fazę agonii, a umierając – niczym gwiazda w stadium karła – wydaje z siebie potomstwo, a kolejne pokolenie często wraca do wersji z I pokolenia, omijając wersję bezpośrednich „rodziców”.

Najlepiej przystosowane wiary i kulty, które trafiają w sedno aktualnych zapotrzebowań społecznych mają szanse na przeżycie o wiele większe niż religie czy to zbytnio tradycyjne (i przez to komicznie dziwaczne), czy to zbyt „postępowe”. Przeżywa wiara umiarkowana, main-streamowa, taka skrojona na potrzeby klasy średniej, mieszczaństwa i małych oraz średnich miast.

Każda religia zaczyna się od wystąpienia jakiejś wybitnej jednostki, charyzmatycznego „ojca założyciela”. Przykładem oczywistym jest postać Jana Chrzciciela, którego uważa się za twórcę chrystianizmu, a także Jezusa z Nazaretu (5/6 r.p.n.e – 30/36 r.n.e.).

Najpierw przechodzi on zwykle samotną inicjację („ukryte lata” w Nazarecie, chrzest w Jordanie, wyjęcie z wody Mojżesza, usłyszenie „głosu” przez Abrahama, etc.), potem dołączają doń nowi uczniowie, werbowani z różnych środowisk. Jezus po czterdziestu dniach postu na pustyni pojawił się nad brzegiem Jordanu, aby zaraz po uroczystym chrzcie rozpocząć trzyletni okres działalności publicznej.

Potem następuje stopniowy rozwój nauki, początkowo tylko ustnej, z czasem, ale późno zostaje zapisana (proto-ewangelia, cztery ewangelie, apokryfy, etc.) i dzięki drukowi, a wcześniej dzięki kopistom, jest rozpowszechniana na całym świecie. Przywódca zostaje zabity „w ofierze”, znika, zostaje „wzięty do nieba”, albo gdzieś ginie – koniec życia przywódcy nowej religii nie może być taki, jak zwykłych śmiertelników – śmierć naturalna, pogrzeb, kult pośmiertny, etc. Musi być niecodzienny, spowity tajemnicą, atmosferą uroczystego doświadczania sacrum, z pewną domieszką sensacji, miraculów czy znaków z nieba.

Potem doktryna się intensywnie rozwija, rozbudowuje, dołączają stale nowe elementy, nowe koncepcje, które w sposób kumulatywny wznoszą gmach nowej wiary, więc powstają z konieczności kościoły albo szkoły (w przypadku filozofii), rzesze nowych wyznawców składają się na potężne dzieła religijne, rośnie w siłę hierarchia kościelna, bogaci się duchowieństwo i religia w miarę dekad i stuleci zaczyna się rytualizować, automatyzować, kostnieć w literze i prawie, zanika entuzjazm, pierwotne emocje i następuje kryzys.

Wtedy pojawia się nowy, charyzmatyczny Reformator (np. Luter), który próbuje zawrócić religię ku źródłom (ad fontes), i częściowo początkowo mu się to udaje, z czasem jednak z upływem stuleci i jego odłam kostnieje, zamiera. Potem następuje próba reformy wewnętrznej – religia sama od środka próbuje się zreformować (sobór trydencki, kontrreformacja, powrót do tomizmu w XIX wieku, antymodernizm, etc.) i znowu początkowo częściowo się to udaje. Proces korozji jednak trwa nadal, więc występują z kolei teologowie, uczeni i radzą wrócić do jakiejś wielkiej tradycji intelektualnej (Augustyn, Tomasz z Akwinu), albo w stronę uproszczenia wiary i bezpośredniości Boga (devotio moderna, Franciszek, kult miłosierdzia Faustyny, „ruch czystych serc” obecnie, etc.), w stronę próby nawiązania relacji mistycznej z Bóstwem. Znowu następuje częściowy zapał, entuzjazm, który jednakże niepodparty teologicznie wyczerpuje się w pustych gestach, sposobie mówienia, zmiany stylu bycia. Jednocześnie z tym wszystkim następuje dalsze rozbudowywanie doktryny, co częściowo spływa pod strzechy, trafia do ludu, ewoluuje i nadal mutuje.

Wreszcie nadchodzi nieuchronna laicyzacja, zeświecczenie i ostatnia próba ratowania religii, ale wierni masowo odchodzą, wychodzą na jaw winy i zbrodnie z przeszłości, dokonuje się sąd nad religią, pojawia się „prawda” i oczekiwanie na „koniec świata”, jednak jest to tylko koniec danej religii. I ostatnim etapem jest agonia i śmierć religii, po czym jest etap muzealizacji – świątynie tracą tradycyjne przeznaczenie, zaczynają się stawać muzeami, salami koncertowymi czy galeriami wystawowymi. Aż do pojawienia się kolejnego „mesjasza”...

Podobny proces ma miejsce w umyśle jednostki, u której diagnozuje się chorobę umysłową i która cierpi na coraz bardziej rozbudowane urojenia, których nikt i nic nie jest w stanie zbić. Psychiatrzy dobrze wiedzą, jak podstępne mogą być zaburzenia umysłowe u chorego człowieka.

Początkowo wyznaje on jedno urojenie, na przykład, że jest prześladowany przez wrogów, potem do tego dochodzą kolejne urojenia, a na końcu wszystko razem się wzmacnia, tak, że nie sposób racjonalnie dyskutować z pacjentem. Podobnie jest z katolikami w Polsce – jakakolwiek próba dyskusji spala na panewce, od razu przyjmują oni postawy obronne, zamykają się w sobie i to ci wysoko postawieni, którzy teoretycznie powinni w czasie wielu lat studiów teologicznych (i filozoficznych) nabyć jakiejś ogłady oraz pewnej choćby kultury intelektualnej.

Początkowo tedy jedno jakieś urojenie, że „gender to wróg”, rozbudowuje się i dochodzą kolejni „wrogowie”, a na końcu tej obłędnej drogi jest system wzajemnie się wzmacniających sądów urojeniowych, których żadne logiczne i racjonalne argumenty nie są w stanie zbić. Tak zamyka się wreszcie w swoistym religijnym autyzmie Kościół, przestaje wymieniać myśli i idee z „wrogim” światem, buduje „oblężoną twierdzę”, której rzekomo należy bronić, oczywiście najlepiej łożąc duże środki finansowe na kolejne kampanie plakatowe czy pełne błędów, nawet teologicznych wydawnictwa katolickie i tak dalej.

Kościół zawsze miał na pieńku ze światem, ale ten trend się umacnia i rozbudowuje, tak, że powoli ludzie Kościoła tracą kontakt z rzeczywistością. I tak religia, która wyrosła z jakiegoś może nawet autentycznego pradoświadczenia egzystencjalnego, zmienia się z upływem wieków w swoją karykaturę, która nie wiedzieć już, czy jest komiczna, czy tragiczna. Ale procesy społeczne wyrównają i to – na miejsce obecnej umierającej pewnego typu „wiary” wyrośnie coś nowego. Ale, aby dowiedzieć się, czym ma być to „coś” trzeba cierpliwie poczekać...

Rafał Sulikowski



Polub nas na Facebooku, obserwuj na Twitterze


Czytaj więcej o:



 
 

Używamy plików cookies, aby ułatwić Ci korzystanie z naszego serwisu oraz do celów statystycznych. Jeśli nie blokujesz tych plików, to zgadzasz się na ich użycie oraz zapisanie w pamięci urządzenia. Pamiętaj, że możesz samodzielnie zarządzać cookies, zmieniając ustawienia przeglądarki. Więcej informacji jest dostępnych na stronie Wszystko o ciasteczkach.

Akceptuję