Szukaj w serwisie

×
23 stycznia 2020

Radek Wiśniewski: W dniu którym Putin znowu będzie kłamał. „Pakt o nieagresji”

Radek Wiśniewski

Radek Wiśniewski

Nikt lub prawie nikt na świecie nie wiedział o tajnym protokole paktu, który dzielił państwa i narody pomiędzy dwoma szatanami niczym połacie słoniny, mięsa, sztuki materiału na pół. Prasa zachodnia i kręgi dyplomatyczne zachodu wskazywały, że ogłoszona treść układu jest z pewnością niepełna i jego część została zatajona. Wiadomo było, że ideologicznie obu sygnatariuszy raczej wszystko dzieli niż łączy, że ten drugi, Stalin, będzie raczej wyczekiwał, niż rzucał się w wir wydarzeń. Będzie czekał i kiedy ryba na haku będzie już zmęczona, wykrwawiona szamotaniną i wtedy usłużnie podstawi podbierak.

 

To musiało brzmieć bardzo dziwnie już wtedy, nawet bez znajomości tajnych protokołów tego paktu. W pełnej napięcia atmosferze rokowań, misji, krzyżujących się depesz dyplomatycznych, dziwnych zdarzeń to nie mogło brzmieć dobrze. Od roku wyglądało na to, że świat, a w każdym razie część Europy, a za nią reszta świata - ślizga się po ostrzu brzytwy. Wojna to już wisiała na włosku, to ją odwoływano. Ostatnio jesienią zeszłego, 1938 roku kiedy ceną za pokój miały być niewielkie w gruncie rzeczy ustępstwa terytorialne Czechosłowacji na rzecz Niemiec. Ustępstwa do których Czechosłowację zmuszono na konferencji w Monachium w imię światowego pokoju.

O tym, że te niewielkie ustępstwa w praktyce pogrążają naszego południowego sąsiada całkowicie, wiedzieli nieliczni. Oddanie części górzystego pogranicza Niemcom pozbawiało to państwo możliwości obrony, bowiem na utraconym terenie pozostawała spora ilość wznoszonych ogromnym wysiłkiem przez wiele lat umocnień granicznych, nie bez kozery nazywanych czasem czeską linią Maginota.

W armii Czechosłowackiej było o krok od buntu, szczególnie ze strony młodszej kadry oficerskiej, która chciała się bić. Jednak ostatecznie bez wsparcia jakichkolwiek realnych sojuszy – nie zdecydowano się na samotne stawienie czoła Niemcom.

W Polsce za Czechosłowacją zapewne mało kto płakał. Pamiętano Czechom najazd na Śląsk Cieszyński dwadzieścia lat wcześniej, z brakiem ufności spoglądano na flirt kolejnych rządów znad Wełtawy i Morawy ze Związkiem Radzieckim.

Polska decyzja by upomnieć się w tym momencie o Zaolzie i wykonać zbrojny pokaz siły wydawała się zapewne sporej części społeczeństwa uzasadniona historycznie, politycznie i moralnie. Nie wiem, czy ktoś widział w tym krótkowzroczność. Byli tacy, którzy próbowali to posunięcie polskiego rządu, tłumaczyć próbą poprawy wyjściowego położenia Polski, przed spodziewaną wojną, ale to chyba nadmiar myślenia życzeniowego.

Poza tym przejmując Czechosłowację Niemcy zyskiwały per saldo dużo lepsze pozycje wyjściowe do najazdu na Polskę a nie gorsze. Oczywiście jesienią 1938 roku Czechosłowacja chociaż poniżona, jeszcze istniała a widok polskich czołgów kwieconych przez ludność cywilną Cieszyna nie wydawał się zwiastować niczego szczególnie złego. Wielu Polaków czuło zapewne nie tyle wstyd i strach, ile satysfakcję, że dziejowej sprawiedliwości stało się zadość. Pycha kroczy przed upadkiem, mówią.

Humor zapewne popsuł się wszystkim w marcu 1939 roku, kiedy zwasalizowana Czechosłowacja nie umiała się oprzeć naciskowi i zaszantażowana bombardowaniem bezbronnej Pragi, za którą nikt nie chciał ginąć - padła bez walki pod kolejnymi ciosami Wehrmachtu. W zasadzie nie tyle padła ile rozpadła się. W ręce niemieckie wpadło nie tylko terytorium państwa, ale co gorsza broń czechosłowackiej armii i jej zaplecze przemysłowe. A było to uzbrojenie pod wieloma względami stojące znacznie wyżej niż to, czym dysponowała armia polska. Chociaż oczywiście nie należy powtarzać zbyt bezrefleksyjnie tez o wyższości armii czechosłowackiej nad polską.

Owszem, na papierze wydawało się, że mniejsze państwo w bardziej niż Polska beznadziejnym położeniu geostrategicznym zdobyło się na wielki wysiłek koncepcyjny, intelektualny, produkcyjny, żeby zapewnić sobie militarne bezpieczeństwo. Ale bez przesady. W wybranych typach uzbrojenia wydawało się, że owszem – sprzęt był lepszy niż polski – na przykład czołgi Lt35 i Lt38, które Niemcy bez zbędnych ceregieli wcielili wszystkie do swoich dywizji lekkich skokowo zwiększając ich potencjał bojowy. Albo być może myśliwce Avia B534, które były nieco lepsze od polskich P11c, chociaż należały do wymierającej koncepcji samolotów dwupłatowych. Z kolei porównywanie lotnictwa bombowego nie wypadało na korzyść południowych sąsiadów – próżno by szukać w ich lotnictwie, fakt, bardziej licznym, odpowiedników polskich „Karasi” czy co nie daj boże – „Łosi”.

Co zazwyczaj pomija się milczeniem - armia czechosłowacka nie miała nawet cienia odpowiednika produkowanych w Polsce na licencji Boforsa automatycznych armat przeciwlotniczych 40 mm. Owszem, miała sporo dział średniego kalibru i trochę karabinów maszynowych dla piechoty, ale to wszystko. To trochę tak, jakby dom miał parter i dach a żadnych pięter pomiędzy. Nie było czym przykryć wojska w polu. Polska obrona pod tym względem była też dziurawa, to prawda, podobnie jak czechosłowacka, mało liczna, ale można zaryzykować stwierdzenie, że dysponowała lepszym, bardziej poręcznym sprzętem a Boforsy przeciwlotnicze w małej ilości, ale były w każdej polskiej jednostce. A do tego wszystkie polskie baterie przeciwlotnicze zostały w całości zmotoryzowane przed wojną. Że Czechosłowacja miała dywizje szybkie przed wojną a my tylko dwie brygady pancerno-motorowe, w tym jedną niekompletną? Tak, to prawda, tylko że czechosłowackie dywizje szybkie składały się z batalionów czołgów, pułków kawalerii i batalionów cyklistów. Jakie to ma znaczenie? Takie, że w razie prawdziwej wojny, gdyby zachodziła potrzeba naprawdę forsownego manewru – każda z tych formacji miałaby inną szybkość marszu, zatem, albo dywizja robiłaby manewr powoli, całością sił, albo szybko, ale wówczas praktycznie do szybkiego manewru miała tylko samotne czołgi, bez wsparcia. Nie brzmi to dobrze. To zupełnie nie brzmi jak dywizja szybka. To brzmi jak pstrykanie palcami a nie pancerna pięść.

Pomysł, żeby jednak do czołgów dodać bataliony piechoty zmotoryzowanej przyszedł do głowy Czechom i Słowakom dosyć późno bo w obliczu kryzysu sudeckiego i oczywiście nie zdołano ich zmobilizować na czas. A do tego żadna z tych dywizji szybkich na wypadek wojny nie została w pełni ukompletowana, bo nie wyprodukowano na czas dość sprzętu. Tylko jedna zbliżyła się do stanów etatowych jeżeli chodzi o czołgi, dwie pozostałe miały czołgów mniej więcej tyle ile polskie brygady szybkie, a jedna nie miała ich w ogóle.

A jeszcze z innej strony – czternaście z trzydziestu czechosłowackich dywizji nie miało ani jednej armaty przeciwpancernej. Ani jednej. Bo miały walczyć na fortyfikacjach, i te fortyfikacje miały na wyposażeniu armaty przeciwpancerne to po co mają je mieć na etacie dywizje? I te fortyfikacje – imponujące, nowoczesne, podobnie jak we Francji w 1940 roku trochę kształtowały doktrynę obronną oraz plany mobilizacji. Jednostki armii czechosłowackiej często wielu typów broni i wyposażenia nie miały, bo były one przypisane do jednostek obrony nadgranicznej i fortecznych. Ale gdyby się zdarzyło, że jednostki te zostałyby zepchnięte ze swoich umocnień, zarazem straciłyby większość swojego sprzętu.

Trochę trudno się dziwić, że zdradzona w Monachium przez wszystkich, w marcu 1939 roku, pozbawiona swoich umocnień, niejednorodna narodowościowo, mająca za teatr działań wojennych wąskie pasmo własnego terytorium armia czechosłowacka nie podjęła desperackiego aktu samoobrony. W najwęższym miejscu kraju Niemcom wystarczyłoby włamanie na głębokość mniej niż 150 kilometrów, żeby go przeciąć na pół. Gdyby Niemcy uderzyli z dwóch stron a mieli taki zamiar, w ciągu dwóch dni kleszcze by się mogły spotkać. Kto zatem narzeka na złe pozycje wyjściowe polskiej armii w 1939 roku powinien spojrzeć na sytuację Czechosłowacji. To nie jest tak, że nie chcieli się bić. Chcieli, ale mieli jeszcze mniejsze szanse niż Polska, gorsze położenie i ani jednego sojusznika. I podjęli niełatwą decyzję, że jednak nie.

Zostawmy jednak Czechosłowację. Ona od marca 1939 roku nie istnieje. Niemcy wjechali do Pragi zamieniając Czechy w podporządkowany sobie, chociaż z marionetkowym rządem Protektorat Czech i Moraw. Słowacy pod przewodem księdza Tiso założyli własne, pozbawione znaczenia międzynarodowego państewko ze szczątkowymi siłami zbrojnymi. Małym pocieszeniem był fakt, że w ramach rozbioru Czechosłowacji Węgrzy z poparciem Polski zagarnęli Koszyce i tak zwaną Ruś Zakarpacką, w wyniku czego po raz pierwszy od dawna Węgry i Polska miały wspólną granicę lądową, co jak się okazało nie pozostało bez znaczenia dla wydarzeń, które miały nadejść. Tak, teraz to już było ratowanie tego, co było do uratowania. Hamowanie na równi pochyłej.

Bo efekt rozpadu państwowości południowego sąsiada był dla polskich planów obrony fatalny. Nie tylko dlatego, że i tak silny Wehrmacht dodatkowo wzmocnił się przejmując czechosłowackie arsenały i bazę przemysłową. Także dlatego, że do marca 1939 roku przygotowując się do wojny na zachodzie, a zaczęto o tym myśleć dosyć późno przez całe lata 20 i 30-te szykując się raczej do konfrontacji ze Związkiem Radzieckim, myślano o obronie granicy o ładnych kilkaset kilometrów krótszej. Nawet bez przejęcia Czech i Słowacji granica polsko-niemiecka była długa i pozwalała Niemcom od razu wyjść na skrzydło wojsk walczących na lewym brzegu Wisły ze Śląska w kierunku ogólnym na Piotrków i Warszawę z jednej strony a z Prus Wschodnich pozwalała zagrozić samej Warszawie po zaledwie 120 kilometrowym marszu. Otwórzcie sobie atlasy na mapie pokazującej Polskę w 1939 roku, to wam się od razu rzuci w oczy.

Teraz, po marcu 1939 roku okazywało się, że tej granicy do obrony będzie ładnych kilkaset kilometrów więcej, od Pilska w masywie Beskidu Żywieckiego aż po przełęcz Dukielską i dalej, aż do Użockiej. A na to nikt nie był przygotowany. Za to Niemcy mogli się dowolnie rozstawić po szerokim półokręgu. Nie musieli zakładać cęgów okrążenia, nikt nie wchodził w żądną paszczę lwa. Polska już była w tej rozwartej paszczy, pomiędzy tymi rozłożonymi ramionami obcęgów. Trzeba było tylko przyłożyć siłę, żeby zaczęły zwierać, żeby cienka skorupka zaczęła trzaskać, pękać, rozsypywać się. Tak, okrążenie to miał być punkt wyjścia tej wojny, teraz można było próbować coś twórczego wymyśleć.

Pracowały sztaby, dyplomaci prowadzili swoje gry, do końca trwały targi, co, kiedy, za ile kupić, jak jeszcze się przygotować na to, co zdaje się musiało nadejść.

Było dla wszystkich oczywiste, że wariant Czechosłowacki nie wchodzi w grę. W zasadzie nie wiadomo dlaczego. Nic gorszego niż Czechy i Słowację Polski by nie spotkało – rola wasala, może nawet nieco bardziej szanowanego. Albo mniej. Być satelitą, ale żyć, być może w odpowiednim momencie zmienić sojusze, odwrócić ostrze broni w kierunku dawnego suwerena? Nie, jakoś to nie przychodziło nikomu do głowy i nawet dzisiaj brzmi to paskudnie, mimo wiedzy, którą się ma. Zatem wiadomo było, że Polacy będą się bić. Bo taki ich obyczaj, jak mawiał klasyk. Niektórzy tylko rozumieli, że pomimo chwiejnych sojuszy na zachodzie położenie Polski w porównaniu do Czechosłowacji i jej przygotowanie do wojny tylko z pozoru jest nieco lepsze. Nie było.

Armia podtrzymywana ogromnym wysiłkiem finansowym biednego państwa na dorobku była w trakcie reorganizacji i przebudowy. Ale co gorsza ta przebudowa, gdyby nawet się powiodła i do wojny doszłoby rok czy dwa lat później – dałaby armię podobną do potencjalnej armii napastnika, tylko słabszą liczebnie i koncepcyjnie. W tej przebudowie brakowało jakoś pomysłu niwelującego przewagi potencjalnych nieprzyjaciół – jakościową i ilościową. O motoryzacji armii w państwie, w którym tuż przed wojną zarejestrowanych było zaledwie 41 tysięcy samochodów – można było pomarzyć, mimo, że takie plany, tworzenia jednostek szybkich istniały już w latach 20-tych. Wtedy postulowano tworzenie dywizji mieszanych konno-motorowych, jak wiele lat później w Czechosłowacji.

Zrezygnowano z tej koncepcji wskazując, że w praktyce tworzono by jednostki pozorne – osobno walczyłyby jednostki kawalerii, osobno motorowe bo różne były możliwości manewru jednych i drugich.

Zatem nie było żadnej wunderwaffe. Trudno było liczyć na korzystne ukształtowanie terenu przyszłej batalii. Bieg wielkich rzek, pasm górskich, rozłożyste bagna, jeziora nie układał się w żadną spójną linię frontu. I do tego jeszcze to lato. Upalne, suche, długie. Wiele rzek można było przekraczać w bród, odsłoniły się na nich przejścia legendarne, nie widziane od wielu lat, wiele rzek jak San, Bug czy Wisła w swoich dolnych biegach przestawały być żeglowne. Armia była czwartą, może piątą w Europie. To prawda. Ale Niemcy stawały się silną armią numer dwa i to nie Europy, ale świata, ustępując liczebnością tylko Związkowi Radzieckiemu, ale niwelując to nowoczesną doktryną, wyższą kultura techniczną, łącznością i wyszkoleniem.

Nie było też tak naprawdę planu wojny. Przez wiele lat opracowywano i optymalizowano armię, lotnictwo i marynarkę do walki ze Związkiem Radzieckim, zmiana kierunku na zachodni była zupełnym zaskoczeniem. Praca sztabowa zaś to mozół nad mapami, wyjazdy w teren, liczenie przepustowości linii kolejowych, dróg, kalkulowanie co i kiedy może zjawić się w określonym miejscu, gdzie i kiedy uderzy nieprzyjaciel, sprawdzanie wariantów działania w grach sztabowych, na manewrach. To są miesiące mrówczej pracy dla opanowania chociażby ogólnych zarysów gry, jej pierwszych etapów. A co dopiero opracowanie kolejnych etapów, wariantów, przewrotów.

Na to wszystko nie było czasu, a na dokładkę Naczelny Wódz nie znosił gier sztabowych. Zatem żądnego wariantu planu nie przećwiczono nawet w teorii,na mapach.A lepsze jest wrogiem dobrego. Nie bardzo też chciał dzielić się swoimi przemyśleniami z otoczeniem. Plan jakiś był, ale żaden dowódca poszczególnej armii nie znał zadań jednostek sąsiednich, nie znał zamysłu ogólnego i swojej roli w tym zamyśle. W tej sytuacji i Napoleon by nie dał rady. No tak, tylko Napoleon dbał o to, żeby i każdy dowódca i każdy żołnierz rozumiał wagę wykonywanego przez siebie zadania, wierzył, że to dodatnio wpływa na morale człowieka, który być może za chwilę, będzie musiał ryzykować życie. Korsykańczyk nie miał może sentymentów, ale wiedział, że łatwiej się ryzykuje życie, kiedy się w zarysach chociaż wie dlaczego i po co.

Na próbach stworzenia jakiejkolwiek przeciwwagi dla niemieckiej opresji zeszło lato. Wywożono sprzęt – kopuły, lawety a nawet metalowe zasuwy ze zbudowanych już umocnień na wschodzie Polski, do nowobudowanych i planowanych w trybie nagłym umocnień na zachodzie i południu. Co z tego jednak, skoro beton musi mieć czas się związać. Schronu bojowego nie buduje się w dwa dni. W portach Francji i Anglii pakowano sprzęt wojenny dla Polski, chociaż z drugiej strony niezły sprzęt ciągle wysyłano też z Polski w świat. Bo tak się to ułożyło, że eksportem uzbrojenia całe lata finansowano zakupy dla własnych sił zbrojnych. Do ostatniej chwili nie zerwano kontraktów eksportowych, dzięki czemu Bułgaria, Grecja, Rumunia otrzymywały lepszy sprzęt niż własna armia, bo za rok, dwa, z pieniędzy za ten lepszy sprzęt miano sfinansować badania, konstrukcję i produkcję jeszcze lepszego niż lepszy. Tylko, że tego czasu już nie było. A lepsze jest wrogiem dobrego. Trzeba pewnie było zerwać te kontrakty, zyskać na ostatnią chwilę jeszcze garść dział, samolotów, silników. Pewnie tak.

I wtedy nagle, kiedy wydawało się, że świat zamarł w oczekiwaniu, ale brak było nowych dramatycznych zwrotów akcji, kiedy sporo osób zaczęło powątpiewać, że wojna w ogóle wybuchnie, 23 sierpnia gruchnęła wieść, że Niemcy i Związek Radziecki zawarły pakt o nieagresji.

23 sierpnia gruchnęła wieść, że Niemcy i Związek Radziecki zawarły pakt o nieagresji

Nikt lub prawie nikt na świecie nie wiedział o tajnym protokole tego paktu, który dzielił państwa i narody pomiędzy dwoma szatanami niczym połcie słoniny, mięsa, sztuki materiału na pół. Ale nikt nie musiał o tym wiedzieć. Sama konstrukcja logiczna paktu o nieagresji pomiędzy państwami, które nie miały ze sobą bezpośredniej granicy lądowej ani morskiej wskazywała jednoznacznie, że to pakt dotyczący nie stanu faktycznego, ale antycypowanego przez obie układające się strony. A tak się składało, że sygnatariuszami były państwa, które dysponowały pierwszą i drugą co do liczebności siłą zbrojną kontynentu, zatem w razie czego mogły sobie to całe międzymorze od Bałtyku po Morze Czarne poukładać jak chciały.

Prasa zachodnia i kręgi dyplomatyczne zachodu wskazywały, że ogłoszona treść układu jest z pewnością niepełna i jego część została z całą pewnością zatajona. Na to wszystko wskazywało. Ale też wiadomo było, że ideologicznie obu sygnatariuszy raczej wszystko dzieli niż łączy, że ten drugi, Stalin, będzie raczej wyczekiwał, niż rzucał się w wir wydarzeń. Będzie czekał i kiedy ryba na haku będzie już zmęczona, wykrwawiona szamotaniną i wtedy usłużnie podstawi podbierak.

Radek Wiśniewski


 



Polub nas na Facebooku, obserwuj na Twitterze


Czytaj więcej o: