Marta Kowalewska
Rząd PiS czyha na wszelkie potknięcia samorządowców wywodzących się z kręgów opozycyjnych, bowiem to oni, działając realnie w lokalnych społecznościach, stwarzają prawdziwe zagrożenie dla gnuśnej, impertynenckiej i coraz bardziej skompromitowanej władzy popleczników Jarosława Kaczyńskiego
Z wielką przyjemnością wysłuchałam niesławnej rozmowy Rafała Trzaskowskiego z Wojewódzkim i Kędzierskim.
Uśmiechnięty i wyluzowany facet, który lubi jazz i bez wysiłku porozumiewa się kilkoma językami, to miła odskocznia od rozmiłowanych w twórczości Zenka Martyniuka przedstawicieli obecnej władzy i dukającego coś łamaną angielszczyzną prezydenta, który nie odróżnia "w rzeczy samej" od "penisa"
Czy czuję się urażona określeniem "dupiarz"?
Nie. Środkiem polskiej sceny politycznej od lat przecież płynie rynsztok, a na jego powierzchni unoszą się "mordy zdradzieckie", "mendy niemieckie", "łachy", "ruskie kolumny" i "unijne szmaty".
Trzaskowski zaskoczył o tyle, że w oczach opinii publicznej od zawsze uchodził za grzecznego chłopca, wychowanego w prywatnych szkołach i wyedukowanego na zagranicznych uczelniach. Trzeba być jednak co najmniej naiwnym i mieć bardzo krótką pamięć, by sądzić, że młodzież z dobrych domów w wieku nastoletnim spędza czas wyłącznie na pilnym przygotowywaniu się do matury, a opinie wymienia językiem godnym Prousta.
Konwencja rozmowy była swobodna, a przywołany jej fragment dotyczył czasów licealnych, przyjaźni, bójek, imprez i pierwszych miłości. Siedemnastoletni Michał Żebrowski naturalnie nie nazywał swojego kumpla "bawidamkiem" - co być może, w trosce o wizerunek, prezydent stolicy mógł przemilczeć, ale z pewnością warto docenić, tak rzadką w polityce, autentyczność.
Kolokwialne i mało eleganckie słowo podniosło larum na lewicy, która, odnoszę wrażenie, coraz częściej popada w pewien językowo-społeczny obłęd, oraz stało się wodą na młyn dla prawicy, w której obudziła się iście średniowieczna troska o dobre imię kobiet. Pozorna, rzecz jasna, bo jak wiemy, jedyne, co polską prawicę interesuje, to pozbycie się ze sceny Trzaskowskiego, i Tuska, oczywiście.
Rząd PiS czyha na wszelkie potknięcia samorządowców wywodzących się z kręgów opozycyjnych, bowiem to oni, działając realnie w lokalnych społecznościach, stwarzają prawdziwe zagrożenie dla gnuśnej, impertynenckiej i coraz bardziej skompromitowanej władzy popleczników Jarosława Kaczyńskiego. Lubiany przez warszawiaków wciąż młody, energiczny, inteligentny i równocześnie skromny Trzaskowski, który prężnie zarządza stolicą, stał się solą w oku pisowskich propagandzistów - nie zaszkodził mu lament nad jego "tęczowością", nie zaszkodził fakt, że jako poseł, Trzaskowski nie popierał obniżania wieku emerytalnego, nie zaszkodziły wyrwane z kontekstu wypowiedzi gości zeszłorocznego "Campusu Polska Przyszłości" - popularność Trzaskowskiego nie spada, a w mojej opinii, paradoksalnie wzrośnie jeszcze po najnowszej "aferze".
Będąc gdzieś pomiędzy pierwszą młodością, a wiekiem średnim, życzyłabym sobie widzieć na polskiej scenie politycznej więcej osobowości pokroju Rafała Trzaskowskiego. Chciałabym aby reprezentowali nas ludzie gruntownie wykształceni, uczciwi i charyzmatyczni, ale równocześnie niepozbawieni poczucia humoru, nieoderwani od spraw codziennych i zachowujący pewien dystans wobec samych siebie i życia w ogóle.
Podsumowując, wolę za prezydenta mieć ex-dupiarza, niż nieudolnie pozorującego luz i spontaniczność pożytecznego idiotę.
Marta Kowalewska