Szukaj w serwisie

×
19 sierpnia 2018

Rafał Sulikowski: Zamienił stryjek siekierkę na kijek. Kilka pytań do Kościoła

Rafał Sulikowski

Rafał Sulikowski

Gabinety psychologów, psychiatrów i seksuologów pełne są znerwicowanych ludzi Kościoła, którzy mają tak głębokie objawy, że mówi się ostatnio już o „nerwicy eklezjogennej”, czyli zespole zaburzeń psychicznych, których osią jest poczucie winy i przeczucie zarówno własnej, jak i powszechnej „grzeszności”.

Zanim przejdę do rzeczy, tj. postawienia kilku w moim przekonaniu istotnych pytań całemu Kościołowi rzymskiemu, poczynić muszę wstępne zastrzeżenia, a nawet odwołać się pro domo mea. Zostałem ochrzczony i jestem chrześcijaninem wyznania rzymskiego. 

Osobiście jestem osobą wierzącą, jednak nie obnoszę się z tym. Nie jest moim celem walka z Kościołem, a tym bardziej – zniszczenie go. Wręcz przeciwnie – dostrzegając cywilizacyjną i kulturotwórczą rolę tej instytucji, pragnąłbym przemienić go co najmniej w duchu Franciszka.

Walka z Kościołem, choćby się powiodła, a na to raczej liczyć nie ma co oraz jego ewentualny upadek, choćby możliwy, są raczej mało prawdopodobne i mało przemyślane.

Wielowiekowa instytucja papiestwa, utworzona na wzór dworów królewskich, a właściwie cesarskich wraz z przejętym od nich centralistycznym i absolutystycznym stylem zarządzania, tak łatwo się ani nie zreformuje, ani nie ustąpi pola siłom postępu.

Osobiście mam pewną koncepcję, nawiązującą do „chrześcijaństwa bezwyznaniowego” z XVII wieku (o czym pisał Leszek Kołakowski) oraz do deizmu czy „religii naturalnej” z epoki Oświecenia. Jednak nie zatrzymuję się na krytyce z pozycji ateizmu zarówno teoretycznego oraz praktycznego, bo taka krytyka mi nie wystarcza i nie jest wyczerpująca. Krytyka szukająca argumentów na nieistnienie Boga, o czym marzy wielu postępowych skądinąd myślicieli, się nigdy nie powiedzie, bo tyle samo jest argumentów za istnieniem, jak i nieistnieniem Bóstwa.

Nie chodzi mi tedy o ogłaszanie, że „religia to opium do ludu”, bo biorę pod uwagę ważne ustalenia religioznawców niezależnych (Otto, Eliade i inn.), którzy twierdzą, że każdy człowiek nosi w sobie atawizm wiary z prehistorii, gdy nie było nauki, a wszystko wyjaśniały magia, mitologia, a potem  religia i wreszcie filozofia. Tak więc nigdy nie uda się udowodnić, że treść jakiejś wiary, czy to będzie katolicyzm czy islam czy ufologia, jest absurdalna, bo zbyt mało jeszcze wiemy o procesach poznawczych człowieka i ustalenia epistemologiczne filozofów nowożytnych co rusz trafiają na artefakty, które przeczą, jakoby poznanie nasze było tylko subiektywne, oparte na przesądach i zabobonach, a z drugiej strony – obiektywne, transparentne.

Inaczej mówiąc, zastanawia mnie fakt, że większość największych odkrywców, wynalazców czy naukowców to byli i są ludzie wierzący, oczywiście nie w sensie, w jakim życzyłyby sobie tego kościoły. Tak, że ten trop – walka z Kościołem przez udowadnianie niewiary odpada, przynajmniej do czasu, gdy będziemy wiedzieli więcej o ludzkim umyśle, procesach poznawczych (w tym: religijno-światopoglądowych), mózgu i procesach kwantowych, czyli do czasu, gdy kogniwistyka stanie się wiedzą ścisłą, opartą na logice i matematyce.

Po tym wstępnie, możemy przejść ad rem. Zanim jedak zadam Kościołowi pewne pytania, wcale nie licząc na rzeczową dyskusję, raczej licząc się z przyszłym hejtem i wodospadami nienawiści w moich sieciach, muszę przedstawić krótko, w co wierzy Kościół.

Każdy katolik, który jeszcze chodzi do kościoła, odmawia Credo, które jest esencją wiary chrześcijańskiej. „Wierzę w jednego Boga, Ojca wszechmogącego...” - kto chodzi, wie, jak zostało to odmawianie zautomatyzowane i może zdziwić się, że wszyscy jak jeden mąż znają je na pamięć i to w dwóch wersjach, zależnie od okoliczności. Tak więc, idąc za mitologiami przedbiblijnymi oraz księgą Genesis z Biblii, Kościół wierzy, że „jest jeden Bóg”, który stworzył wszystko, a więc wszechświat, ziemię, słońce, księżyc, gwiazdy, komety, w tym te zagrażające kiedyś planecie, że jego dziełem są zarówno kwiaty, jak i wirusy, bakterie oraz robaki i wszystko, co człowiek zrobił w czasie swej historii na Ziemi.

Kościół serio bierze zatem legendę o pierwszych rodzicach, wężu w rajskim ogrodzie, drzewie poznania i nieśmiertelności, upadku Adama i Ewy oraz odkupieniu, jakie miał przynieść Jezus, narodzony z Dziewicy, który zmarłszy śmiercią męczęńską, miał trzeciego dnia powstać z martwych, potem wstąpić do nieba i następnie zesłać Ducha Świętego dla pocieszenia uczniów i wysłania ich na ogólnoświatową misję ewangelizacji, czyli z gr. dobrej nowiny.

Kościół wierzy też, że życie nie kończy się wraz ze śmiercią, że kiedyś w przyszłości nastąpi koniec świata i owszechne zmartwychwstanie wszystkich ludzi, jacy kiedykolwiek i gdziekolwiek żyli na ziemi. Potem wszyscy będą żyć wiecznie w pełnej, absolutnej szczęśliwości.

W zasadzie powinienem na tym poprzestać, bo w świetle nauki religia całkowicie błędnie przedstawia pochodzenie kosmosu, ziemi i człowieka. Jan Paweł II stwierdził, że „ewolucjonizm jest czymś więcej niż hipotezą”. Nie jest jeszcze pełną teorią bez luk, ale też wyszedł już ze stadium larwalnego i rośnie w oczach.

Jeszcze sto lat temu wydawało się, że teoria darwinizmu, doboru naturalnego i selekcji naturalnej wyjaśni wszystko, a nawet, że stanie się panteorią, wyjaśniającą także dzieje kultury, a nawet – nauki i techniki. Jednak po koszmarze II wojny, gdy naziści używali darwinizmu w wersji wulgarnej do tępienia „gorszych ras”, wahadło powróciło na swoje miejsce: powrócił kreacjonizm i to w wersji twardej.

Dziś wiemy już, że życie rozpoczęło się na Ziemi jednocześnie w wielu miejscach, nie tylko w biblijnym edenie, że istniało wielu prarodziców i że mit adamicki należy czytać symbolicznie, a nie dosłownie.

Tak naprawdę na naszych oczach toczy się walka kreacjonizmów (nie ma jednego krecjonizmu) i ewolucjonizmami – również sama teoria ewolucji podlega ustawicznemu rozwojowi, jak każda dziedzina wiedzy. Dziś nie sposób zatem obronić biblijnych opisów stworzenia ludzi, rzekomo ulepionych z gliny, którym ktoś tchnął życie w nozdrza.

Było wiele plemion pierwotnych „pierwszych ludzi”, zatem podanie adamickie należy czytać jako metaforyczną historię początku pisma oraz rolnictwa lokalnie, a nie globalnie. Różne narody i kręgi religijne mają swoje „święte księgi”, w których ma być zapisana prawda o pierwszych ludziach. I nie jest to tylko cecha plemiona Abrahama, lecz raczej ogólna tendencja do tworzenia mitów założycielskich, podobnie jak w legendzie o założeniu Rzymu to zjawisko występuje.

Tak więc od teraz raz na zawsze można tłumaczyć Księgę Rodzaju jako rodzaj pradawnego wyjaśnienia pochodzenia człowieka, którego alternatywę w II poł. XIX przedstawił Karol Darwin, wielki badacz natury.

Można oczywiście sugerować, że „kryje się w tej opowieści bibiljnej coś więcej”, np. obca cywilizacja czy tłumaczyć powstanie ludzi interwencją jeśli nie samego Bóstwa, to jego wysłanników („aniołów”, których pełna jest Biblia), ale zostajemy w pełnej powadze i zdecydowanie przestajemy śnić na jawie.

O wiele gorzej jest nie tyle z wiarą (jak pisałem, wierzę w „coś więcej”, ale nie tak jak życzyliby sobie adwersarze), co z samym Kościołem. Tłumaczenie zwykłym ludziom zarówno osobliwości teologii (choćby słynnej syntezy de Chardina), jak i teorii Darwina i następców, jest skazane na porażkę.

Ktoś, kto udowodniłby, że teoria Darwina jest poprawna w całości, że wszystko powstało samoistnie na drodze mozolnej, długotrwałej, trwającej setki milionów lat ewolucji, musiałby mieć doprawdy kosmiczny umysł, na co autor piszący te słowa nie ma raczej co liczyć.

Wielu ateistów straciło życie, podobnie jak wielu chrześcijan. Jednak robienie wrażenia, że istnieją tylko dwa obozy – ateistycznej lewicy i kościelnej prawicy narodowej jest zbyt czarno-białe, żeby było prawdziwe.

Krytyka, której tu zarys próbujemy dać, wypływa ani nie z pozycji humanizmu renesansowego ani nie z krytyki oświeceniowej, lecz ukazuje „trzecią drogę”.

Chrześcijaństwo zbyt wiele ma zasług w rozwoju kulturowym i społecznocharytatywnym, aby mogło upaść, co więcej upadek chrześcijaństwa przyniesie inną, pod pewnymi względami jeszcze gorszą opcję, np. islamizację kraju. Zbyt wielu obawia się islamizacji w następstwie laicyzacji, aby móc to zignorować i te powszechne lęki są realne. Ostatecznie islam dziś przypomina dojrzałe średniowiecze, kiedy katolicyzm przeżywał swój szczytowy okres, tyle, że zamiast mieczy i toporów chrześcijaństwa czyniącego pogromy żydowskie pod pretekstem obrony ziemi świętej państwa islamskie dysponują bronią atomową. I na tym polega cała różnica.

Tak więc istnieje trzecia droga, ale zanim ją w następnym materiale naszkicujemy, wejdźmy w samo sedno – pytania do Kościoła.

Dotyczą one moralności, bo dziś Kościół sprowadził całe bogactwo wiary, tradycji mistycznej do wąsko, seksualnie pojmowanej etyki, systemu normatywno-idealistycznego, podającego co należy czynić, a czego nie wolno robić.

Gdyby spytać dziś studenta teologii, co to jest moralność czy etyka, to zamiast rozbudowanej wypowiedzi o wielkich teologach i filozofach otrzymałby zapewne odpowiedź: „Etyka? To pewnie coś z seksem”.

Stopień zafiksowania się katolików, a szczególnie hierarchii na seksie, zwłaszcza współżyciu przedmałżeńskim, antykoncepcji i masturbacji młodzieńczej, sięga dziś zenitu. Wszystko sprowadzone do jednego, parterowego poziomu. Gabinety psychologów, psychiatrów i seksuologów pełne są znerwicowanych ludzi Kościoła, którzy mają tak głębokie objawy, że mówi się ostatnio już o „nerwicy eklezjogennej”, czyli zespole zaburzeń psychicznych, których osią jest poczucie winy i przeczucie zarówno własnej, jak i powszechnej „grzeszności”.

Negatywna strona religii każe zadawać wciąż jedno, natrętne pytanie: skoro dzieci nie grzeszą, bo nie są w pełni świadome i nie podejmują wolnych decyzji, to dlaczego 9- cio letnie dzieci prowadzi się siłą do spowiedzi, a następnie komunii, której i tak większość nie zinterpretuje właściwie? Co każe Kościołowi stale podkreślać, że ludzie są „słabi”, „grzeszni”, marni i nędzni, że ludzkość jest w stanie mitycznego upadku i że bez jego, tj. Kościoła pomocy nikt nie może być zbawiony? To jako żywo przypomina pranie mózgu, robione w rozlicznych sektach.

Idąc dalej, można zapytać, skąd takie mocne przekonanie, że człowiek jest grzeszny, skoro historia ludzkości pokazuje co innego – że człowiek nie tylko jest słaby, kruchy, lecz potrafi wznieść się na wyżyny dzieła sztuki, bohaterstwa oraz nawet oddać życie za bliźniego. Skąd Kościołowi to przekonanie, że „każdy grzeszy”, choć większość ludzi nie popełnia żadnych czynów karalnych kodeksem karnym?

Odpowiedź nasuwa się sama: „grzech” i rozbudowana koncepcja wokół tego pojęcia (sąd, czyściec, piekło, egzorcyzmy, etc.) są po coś potrzebne Kościołowi.

Po co? Najpewniej po to, aby wykorzystać ludzkie lęki moralne i strach przed wiecznym potępieniem i związać ludzi z Kościołem. Poza Kościołem nie ma zbawienia – to trwa jako pozostałość tryumfalizmu kościelnego minionych wieków, i będzie trwać, aż ktoś nie udowodni, że w ocenie ludzkiej wolności najbliżej prawdy był zapomniany psycholog Freud. Stwierdził on, że wbrew optymistycznej wizji filozofów Oświecenia, człowiek nie jest, a co najmniej nie zawsze jest, w pełni świadomy swych czynów, a często nie popełnia ich bynajmniej dobrowolnie, jak chciałaby teologia moralna.

Jaką świadomość ma przeciętny człowiek? Ile wolności jest w człowieku, skoro Freud i następcy twierdzą, że podświadomych procesów w umyśle ludzi jest aż 98%, a tylko 2 % to procesy w pełni świadome. Człowiek, co pokazują wahania kursów na giełdach, często podejmuje irracjonalne decyzje, w chwilach wielkich emocji i namiętności, co czyni proces decyzyjny mocno dalekim od ideału.

Nie można z jednej strony głosić, że „wiara jest niepewna, a więc nie oczywista” i zaraz na tym samym oddechu głosić, że „ludzie na pewno są grzeszni”.

Jeśli wiara w Boga jest niepewna, to jak ludzie Kościoła wytłumaczą, że są pewni, iż „istnieje zło”, „piekło” czy „wina, grzech”?

Jeśli istnienie Boga jest nadal czysto hipotetyczne, to istnienie pozostałego imaginarium religii również. Nie można tedy głosić, że „grzech jest na pewno” (i to ciężki!), a zaraz dodawać, że 'wiara jest drogą, poszukiwaniem, niepewnością'. Krótko mówiąc, dopóki nie ma dowodu na istnienie czegoś po śmierci człowieka, nie wolno, nie powinno się być pewnym, że każdy katolik, a nawet ateista grzeszą, więc na pewno wymagają pokuty przewidzianej przez Kościół.

Inaczej mówiąc, koncepcja grzechu znowu jest potrzebna Kościołowi, aby zatrzymał co bardziej słabszych psychicznie członków z oczywistych powodów. Ludzie, którzy chodzą do kościoła wcale nie są „grzesznikami”. Więcej, w świetle hipotezy Freuda nie jesteśmy tylko istotami racjonalnymi i w pełni świadomymi, a niektórzy biolodzy twierdzą, że nie jesteśmy też w pełni wolni.

Neurologia ukazuje, jak decyzja, niby podjęta świadomie i dobrowolnie, zapada najpierw w nieświadomości, a potem przejawia jako „wolny i świadomy” akt. Bardzo miła jest wizja ludzi jako używających rozumu zawsze i wszędzie, jednak to nie jest prawda.

Właściwie ten materiał w pewnym sensie zarazem wyczerpuje, jak i zapowiada dalsze kierunki refleksji nad tym, w co wierzy i jak wierzy Kościół. Pytaniem centralnym pozostaje jedno: jak pogodzić niepewną wiarę w istnienie „tamtego świata” z pewnością, że „wszyscy zgrzeszyli”, wymagają łaski i bez pomocy Kościoła sobie nikt nie poradzi? 

Jak można jednym tchem przejść od tak skomplikowanej kwestii, jaką jest ontologia Boga, do moralności i to jeszcze zredukowanej do etyki seksualnej? Jak tedy pogodzić ewidentne obserwacje psychoanalityków od Freuda począwszy z mglistą bardzo koncepcją „grzechu pierworodnego” i grzechów osobistych?

Kończąc, mam jeszcze nadzieję, że oprócz hejtu znajdzie się ktoś, kogo walory intelektualne pozwolą na rzeczową, spokojną dyskusję.

 

Dr Rafał Sulikowski

 



Polub nas na Facebooku, obserwuj na Twitterze


Czytaj więcej o: