Dariusz Lachowski
Miasta jak kwiaty skąpane w promieniach wschodzącego słońca wolno stąpające ku brzegom rzek i jezior, głęboko wrośnięte w tradycję, zbudowane na piaskach przesiąkniętych potem i krwią budowniczych, delikatne nocą, gdzie pośród żywych przechodzą duchy przeszłości, umarli gospodarze pradawnych miejsc.
W drodze z Madurai do Tiruchirappalli
Zwykło się mówić: by żyć trzeba umrzeć w Madurai. Co jest w tym mieście, że ściąga do niego tak wielu pielgrzymów, turystów i zwykłych gapiów? Marzyłem by odwiedzić to miasto, a ono nauczyło mnie jak nie należy mieszać ze sobą oczekiwań i rzeczywistości. Tiruchirappalli Rockfort to kolejne spotkanie z historią.
Miasta jak kwiaty skąpane w promieniach wschodzącego słońca wolno stąpające ku brzegom rzek i jezior, głęboko wrośnięte w tradycję, zbudowane na piaskach przesiąkniętych potem i krwią budowniczych, delikatne nocą, gdzie pośród żywych przechodzą duchy przeszłości, umarli gospodarze pradawnych miejsc. Z poprzedniej nocy pamiętam jeszcze pachnący hotelowy bufet i nieustanny zgiełk dochodzący z ulicy. Madurai o poranku to miasto pełne wpatrzonych w siebie mieszkańców, wciąż śpieszących w nieznane. Żyć by nie umrzeć.
Chcę się do czegoś przyznać. W Madurai spotkałem Fidela Castro, było to moje drugie nieoczekiwane niby-spotkanie z Kubą. Fidel okazał się miłym przewodnikiem po świątynnych korytarzach. Z cierpliwością odpowiadał na zadawane pytania. Fidel był również typowym przykładem „naganiacza”. Jego rola polegała na tym, że gdy skończył oprowadzać turystów po świątyni pod byle pretekstem proponował odwiedzenie okolicznych sklepów, a te właśnie były do niego przypisane umową z właścicielem. Jeżeli zwiedzający coś kupili, pewna część przychodu przeznaczana była na jego konto, jeżeli nic z tego nie wyszło, próbował z inną grupą. Tamtego dnia miałem inną przygodę, która na kilka chwil zmroziła mi krew w żyłach, lecz zanim to się przytrafiło wszedłem do Świątyni Meenakshi.
Pierwszym miejscem człowieka, wewnątrz którego odczuwał boskość była mandala, prosty okrąg nakreślony na piasku, ułożony z kamieni, z patyczków. Ten okrąg wyznaczał mu przestrzeń sacrum, z przestrzeni profanum przenosił się w przestrzeń sacrum, to był jego święty czas. Potem pojawiły się ołtarze – brzeg rzeki, wzgórze, niezwykły kamień. Na końcu człowiek zapragnął wznosić świątynie.
Świątynia Meenakshi, nazywana także Meenakshi Amman lub Świątynią Minakshi-Sundareshwara to legendarny przybytek położony na południowym brzegu rzeki Waikii w samym centrum starożytnego miasta Madurai, które jest wspominane w tekstach z VI wieku. Choć korzeniami świątynia sięga głębokiej przeszłości to jej obecna struktura została odbudowana pod koniec XIV wieku bowiem żołnierze muzułmańscy splądrowali ją, zniszczyli i okradli podobnie jak kilka innych w pobliżu. Współczesna świątynia zawdzięcza swój kształt i formę staraniom późniejszych władców, którzy odbudowali i otworzyli ją ponownie. W XVI wieku kompleks świątynny został dalej rozbudowany.
Jest tu 14 gopuramów o wysokości od 40 do 50 metrów, a najwyższa wieża wejściowa, tzw. południowa, ma prawie 52 metry wysokości, a główne sanctum dach pokryty złotem! Wewnątrz kompleksu świątynnego znajdują się między innymi figury Lakshmi, Kriszny grającego na flecie czy Rukmini, odnaleźć tu można inne bóstwa wedyjskie i puraniczne, a także freski przedstawiające najważniejsze wydarzenia ze świętych ksiąg hinduistycznych. Każdego dnia odwiedza ją tysiące pielgrzymów i turystów, a podczas dziesięciodniowego święta trwającego na przełomie kwietnia i maja trafia do niej milion pielgrzymów.
NASA w świątyni
Tutaj można przyglądać się codziennym obrządkom, a także dostrzec jak starożytna wiedza wedyjska oznaczając 9 planet krążących w naszym układzie słonecznym, użyła tych samych kolorów co wieki później NASA. Takich odnośników jest tam o wiele więcej, a że nie jest to miejsce do ich wyliczania wrócę do tego co przydarzyło mi się zaraz po wyjściu z przybytku dedykowanego Parvati. Kilka godzin wcześniej, wchodząc do świątyni, zostałem poinformowany, że nie mogę wnieść ze sobą aparatu fotograficznego. Poprosiłem kierowcę by używając przyczepionych do korpusu szelek, ostrożnie odniósł aparat do samochodu i tam poczekał, gdy do niego zadzwonię. Spokojny po zwiedzaniu wyszedłem na zewnątrz i próbowałem dodzwonić się do kierowcy, jednak bez skutku.
Grzecznie poprosiłem Fidela, przewodnika po świątyni, czy mógłby korzystając ze swego telefonu, skontaktować się z kierowcą i poprosić go o przyjście pod bramę z aparatem fotograficznym. Zadzwonił. Powiedział, że musi na moment odejść i zaraz tu wróci, bym się nigdzie nie ruszał, i na niego poczekał. Minęło może 10 minut, gdy kątem oka wyłowiłem go z tłumu pielgrzymów. Szedł z wyciągniętą przed siebie ręką trzymając w niej za pasek szelek aparat, pomyślałem – Nie jest dobrze; odebrałem od niego aparat.
Ile waży Nikon?
Daniel, kierowca auta, udał się w kierunku parkingu, niestety nie pomyślał, że Nikon może być tak ciężki. Aparat wysunął mu się z ręki i upadł, uderzając w jego bosą stopę. Przez głowę przebiegła mi myśl – przecież tak być nie może, dopiero rozpocząłem podróż, a co mi po niej bez aparatu? Zdjąłem ostrożnie pogięty z jednej strony plastikowy dekielek zasłaniający obiektyw i szybko oceniłem uszkodzenia. Filtr osłaniający główne szkło obiektywu został pobity, reszta wyglądała na nieuszkodzoną i nieporysowaną. – Gdzie jest kierowca? – zapytałem Fidela. – Daniel jest w szpitalu, wkrótce tu powróci – odpowiedział. Raz jeszcze obejrzałem aparat, zrobiłem kilka zdjęć by przekonać się, że wszystko jest w należytym porządku, wypiłem gorącą kawę. Po jakimś czasie pojawił się Daniel. Powoli dreptał w moim kierunku uśmiechając się serdecznie. Z tego co zrozumiałem zrobiono mu prześwietlenie, zastrzyk przeciwbólowy i założono opatrunek. Kość dużego palca u lewej stopy pękła, a paznokieć został całkowicie uszkodzony. Po stronie strat był tylko rozbity filtr UV. Tego dnia najzwyczajniej straciłem chęć do dalszego zwiedzania świątyni i jej okolic, pojechaliśmy dalej.
Droga do pałacu wydawała się nie mieć końca. Godziny tutejszego szczytu wymuszały na kierowcy objazd bocznymi uliczkami, a i pewnie jego lewa stopa nie była w najlepszej kondycji. Za oknami auta migały kolejne stragany, zmęczone twarze i co rusz kolorowe wybuchy garderoby. Zwykłe przemijanie, w którym nie było niczego magicznego, umieranie tu i tam jest tym samym umieraniem. W końcu dotarliśmy do Pałacu Thirumalai Nayak.
Budowę pałacu rozpoczął król Thirumalai Nayaka z rządzącej w Madurai dynastii Nayaka w roku 1636. Bryła budowli była klasyczną fuzją dwóch wówczas panujących stylów architektonicznych drawidyjskiego oraz stylu rajput. Budynek i pomieszczenia, które miałem okazję zwiedzać należały niegdyś do głównej części pałacu w której mieszkał król. Oryginalny kompleks pałacowy był czterokrotnie większy od tego, który się zachował, ale i ten pozostały zachwyca formą i ogromem. Oprócz iście królewskiej pozostałości po części mieszkalnej i sali tanecznej, znajduje się tam również muzeum. Trzeba też pamiętać, że całość kompleksu nieoficjalnie nazywana jest cudem południowych Indii.
Z królem Nayakiem, który zapoczątkował budowę, związana jest bardzo interesująca legenda. Był on jednym z tych władców, który żywo interesował się odbudową Świątyni Meenakshi, po zniszczeniach przez muzułmańskie hordy. Szczególną uwagę zwracał na pracę przy reliefach wykonywanych przez ówczesnych mistrzów sztuki. Jednym z nich był Sumandramurti Achari, główny architekt, który pewnego dnia był tak głęboko pochłonięty pracą nad reliefem słonia, że nie zauważył stojącego obok niego króla Nayaka. W pewnym momencie Nayak zwinął w całość kilka liści betelu i orzechów areki i wręczył ten poczęstunek architektowi, a ten myśląc, że zrobił to jego asystent, uchwycił je i zaczął jeść. Kiedy uświadomił sobie, że to sam król Nayak podał mu jedzenie był tak zdruzgotany swoim niepoprawnym zachowaniem, że uszkodził sobie dwa palce dłoni, którymi sięgał po jedzenie. Wielce poruszony jego oddaniem służbie król Nayak obdarował artystę wielką ilością prezentów, a zdobiona przez Achari ściana frontowa wejścia do Padu mandapam w Świątyni Meenakshi, pośród setek innych, wzbudza uzasadniony szacunek i zachwyt.
Diwali
Słońce, ustępując miejsca przyszłości, zachodziło bez pośpiechu, był to czas by zebrać się do dalszej podróży. Gdziekolwiek spojrzeć dało się odczuć napięcie towarzyszące przygotowaniom związanym ze świętem Diwali. Ulice, przyozdobione girlandami straganów, jarzyły się jasnym, zimnym blaskiem nowoczesnych lampek oświetleniowych. Dało się zauważyć wypełzającą zza odrapanych murów tradycję, dziadków lub opiekunów, odpalających z maluchami petardy. Ulice, łożyska miejskich rzek, wypełniały się po brzegi nieprzebraną masą śpieszących do coraz większej ilości otwieranych budek. Wieczorne godziny, spinające niewidzialną klamrą na kilka dni w jeden organizm to coś nazywane „bazaarem”, rozpoczynały swoją świętą egzystencję, przyparte plecami do murów świątyni. Zaparkowaliśmy w Tiruchirapalli.
[foogallery id="29982"]
Tiruchirappalli Rockfort to zabytkowy kompleks fortyfikacyjny i świątynny zbudowany na starożytnej skale. Znajduje się on w mieście Tiruchirappalli, Tamil Nadu w Indiach. Kompleks zbudowany jest na wysokiej na 83 metry skale, która datowana jest na ponad milion lat, dookoła niej znajdują się wykute w skale małe miejsca kultu. Wewnątrz Tiruchirappalli Rockfort znajdują się dwie świątynie hinduistyczne, świątynia Ucchi Pillayar, Rockfort oraz świątynia Thayumanaswami, Rockfort, miałem okazję odwiedzić obie. Zanim to nastąpiło popłynąłem między pielgrzymami, starając utrzymać się na fali.
Thayumanaswami to świątynia okalająca i wstępująca na skałę wybudowana w VI wieku, w latach późniejszych została rozbudowana i do dnia dzisiejszego zachowała swoją pierwotną formę. Tutaj Shiva jest czczony jako Thayumanavar, a reprezentowany jest przez lingam, jego małżonka Parvati jest przedstawiana tu jako Mattuvar Kuzhalammai.
Wędrując kolejnymi komnatami, wchodziłem coraz wyżej i przeszedłem przez salę główną. Przy ścianach siedzieli mnisi, było późno. Nie potrafię opisać uczucia, które mi wówczas towarzyszyło, czułem się dziwnie. Po stopach przebiegały iskierki elektrycznych wyładowań, zmieniała się odczuwalna temperatura i kręciło mi się w głowie. Do tego delikatny podmuch aromatycznego powietrza znikąd dotykał mojej twarzy, musiałem wyjść. Tego uczucia nie doświadczyłem już nigdzie więcej. Nieskończoną ilością schodów, jeden za drugim, rzeźbionych w litej skale, wspinałem się coraz wyżej po stopniach noszących ślady przemijania. Tuż przed Ucchi Pillayar na naturalnie stworzonej skalnej półce spojrzałem w dół na miasto. Przelewała się tam ludzka rzeka, falami uderzała w okalające koryto ścian budynków rozbijając się na drobne cząstki przy straganach. Przed wiekami idealny punkt obserwacyjny, który był świadkiem niejednego rozlewu krwi.
Kolejne schody zaprowadziły mnie do Świątyni Ucchi Pillayar mitologicznego miejsca na starożytnej skale, w którym Lord Ganesha uciekł od Króla Vibishana. Na jej szczycie przywitał mnie młody, uśmiechnięty mnich: – Skąd przybyłeś? Ganesha to sympatyczny, nieco otyły chłopczyk z głową słonia pomagający stanąć twarzą w twarz z przeszkodami jakie napotykamy w życiu i co najważniejsze przezwyciężać je. Obie świątynie pełniły niegdyś rolę nie tylko świętego przybytku, ale też stanowiły obronę i schronienie dla miasta rozlanego u stóp góry. – Pochodzę z Polski. Na moją odpowiedź z pełnym zadowoleniem pokiwał głową.
Pora zejść, przestać marzyć, jutro jest praca do wykonania i grób do zdobycia, dzień dobiegł końca. Wieczorne poszukiwania hotelu w Tiruchirappalli zakończone sukcesem. Kolejnego dnia poranna pobudka, Święto Diwali z przyjaciółmi, a wiedza o kolorach pozwoliła uratować mi stopy, ale o tym za tydzień.
Dariusz Lachowski