Szukaj w serwisie

×

Święto Dziękczynienia – Thanksgiving

Dariusz Lachowski

Fenomen Święta Dziękczynienia nazywanego również Dniem Dziękczynienia (ang. Thanksgiving Day lub Thanksgiving), zadziwiał mnie od pierwszego roku spędzonego w Stanach Zjednoczonych. Święto to obchodzone jest w U.S.A. w czwarty czwartek listopada, a w Kanadzie w drugi poniedziałek października jako pamiątka pierwszego Dziękczynienia członków kolonii Plymouth w 1621 roku.

Święto Dziękczynienia to dla Amerykanów jedno z najważniejszych wydarzeń roku. W czwarty czwartek listopada spotykają się w rodzinnym gronie, by podziękować za udany rok. Zamiast rozpisywać się o prezydencie Trumpie, który zgodnie z tradycją ułaskawił indyka lub wypisywać o samym święcie o którym przecież napisano setki razy, skreślę słów kilka o tym co intryguje mnie najbardziej lub interesuje w okresie świętowania.

Pierwszą sprawą, która najbardziej mnie interesowała od momentu gdy zacząłem celebrować Święto Dziękczynienia była jego data bowiem lubię wiedzieć co? kiedy? i kto? W przypadku Święta Dziękczynienia nie ma żadnej zgodności ani do miejsca, ani do czasu, gdy pierwsi osadnicy rozpoczęli świętowanie i nie chodzi mi tu o to kto kogo częstował, ani co z tego potem wynikło. Dziś już mi to nie przeszkadza, cieszę się, że to święto zostało utrwalone w pamięci zbiorowej.

Na kilka dni przed świętem rozpoczyna się istna wędrówka dusz. Z zachodu na wschód i z południa na północ wędrują, jadą, lecą i płyną amerykanie by spotkać się z innymi członkami rodzin rozsianymi po całym kraju, by wspólnie celebrować Thanksgiving, by zasiąść przy zastawionym stole. Skoro już mowa o dziękczynnym posiłku to trzeba Wam wiedzieć, że nieodłącznym elementem stołu jest indyk! W Stanach podaje się go pod różnymi postaciami, a to jako sznycel z indyka, roladki z indyka, golonka z indyka, medaliony z indyka, pierś z indyka, podudzie z indyka, potrawka z indyka, a nawet sam udziec z indyka i oczywiście może też być przygotowany jako indyk faszerowany, indyk pieczony, indyk w maladze, indyk w sosie lub pospolity indyk z warzywami! Każda rodzina ma swoją sekretną recepturę na przygotowanie ptaka.

Rytuały, które towarzyszą temu świętu znane są na całym świecie. Do jednych z nich należy tradycja zakupów, trzeba dodać – zwariowanych zakupów! Po rodzinnym, czwartkowym posiłku, następnego dnia czeka biesiadników pobudka. Ci, którzy nie znaleźli w sobie na tyle sił by w czwartek wieczorem oderwać się od stołu i ustawić w kolejce, następnego dnia nieomal jak jeden mąż walą tabunami do sklepów po łupy, które tego dnia udaje im się zakupić po tak niskiej cenie, że nieomal trudno w to uwierzyć. Tradycja „czarnego piątku” (Black Friday) dotarła także do innych krajów o czym często czytam w wiadomościach.

W dobie wszędobylskiego internetu, różnorodności towarów w internetowych sklepach i ich dostępności, podczas święta konsumentów zrodziła się kolejna świecka tradycja tym razem skierowana do miłośników zakupów online, a jest nią: Cyber Monday czyli cyfrowy poniedziałek.

Cokolwiek by nie napisać o adoptowaniu amerykańskiej tradycji w innych krajach lub przenoszeniu pewnych zwyczajów na rodzinny grunt to moim zdaniem święto dziękczynienia powinno zagościć w jak największej ilości domów. Dlaczego?

Dlatego, że pora najwyższa zatrzymać się, choć na moment, podziękować wszystkim, których się pamięta lub chce się pamiętać – niezależnie od wyznawanej przez nich wiary i języka jakim mówią. Zatrzymać się na jeden wieczór tuż przed zakupowym szaleństwem! Powiedzieć sobie nawzajem jak bardzo cenimy bliskich, przyjaciół i serdecznie podziękować im za ich obecność w naszym życiu.

Święto Dziękczynienia to czas, by być wdzięcznym i umieć powiedzieć dziękuję – w tym roku, bardziej niż kiedykolwiek, dziękuję Czytelnikom że Was poznałem, że mam dla kogo pisać i tworzyć. Dajecie mi radość i pewność tego co robię.

Jestem wdzięczny za mój związek, że moi najbliżsi są przy mnie w najpiękniejszych momentach mego życia, że zawsze słyszę od nich magiczne słowa o miłości, przyjaźni i tolerancji. Wdzięczny jestem też za to, że pozwalają mi wchodzić do ich muzycznego świata i dzielić się z nimi kolorowymi dźwiękami. Dziękuję, że mają czas i pamiętają o mnie wtedy gdy sam o nich zapominam…

 

 


Pewna historia z penisem w tle

Pewna historia z penisem w tle to przykład na to jakie intrygujące scenariusze pisze życie i jak może inspirować artystów. To także historia o tym jak łatwo zagubić się we współczesnym świecie polityki i zapaść w próżnię nienawiści.

Pewna historia z penisem w tle

Pewna historia z penisem w tle

Armin Meiwes, niemiecki informatyk, od roku 1999 poszukiwał w Internecie ludzi zainteresowanych praktykami kanibalistycznymi. Zamieszczał ogłoszenia, w których poszukiwał młodych mężczyzn w celu „zabicia i zjedzenia”. W lutym 2001 na jedno z takich ogłoszeń odpowiedział Bernd Jürgen Armando Brandes, 43-letni inżynier z Berlina. Potem wydarzenia potoczyły się o wiele szybciej.

Późnym wieczorem 9 marca w mieszkaniu zabójcy odbyło się spotkanie dwóch zainteresowanych aktem kanibalizmu. Jednego, który miał zabić i zjeść oraz drugiego, który miał zostać zjedzony, a wszystko to zostało sfilmowane za porozumieniem obu stron.

Podążając za faktami: Meiwes obciął penisa Brandesa i obaj go zjedli zanim Brandes został zabity. Początkowo Brandes domagał się, aby Meiwes odgryzł jego penisa, ale gdy to się nie udało, podobnie jak próba użycia zwykłego noża, został użyty ostry nóż do mięsa. Brandes usiłował zjeść swoją część własnego penisa na surowo, ale nie mógł, gdyż okazał się zbyt twardy i „gumowaty”. Wtedy Meiwes usmażył go na patelni przyprawiając solą, pieprzem i czosnkiem.

Pewna historia z penisem w tle Rammstein 2012 Chicago

Pewna historia z penisem w tle Rammstein 2012 Chicago

Warto wiedzieć, że w maju 2011 roku po prawie dziesięcioletniej, przymusowej przewie związanej z obscenicznymi słowami i brakiem zachowania należytej uwagi przy pokazach pirotechnicznych, do Chicago przyleciała niemiecka grupa Rammstein. Radości rozentuzjazmowanego tłumu nie było końca. Tego wieczoru zagrali świetny set, a w nim „Mein Teil”.

W 2004 zespół Rammstein wydał album „Reise, Reise” na nim, wśród wielu przebojów, jeden zalśnił wyjątkowo, to utwór „Mein Teil” (Moja część). Piosenka zainspirowana została zbrodnią Meiwesa. „Teil” oznacza w języku niemieckim – część, kawałek, zaś w slangu rozumiane jest jako – penis. W dzisiejszej galerii muzycznej, fotografie z koncertu z roku 2012.

Pewna historia z penisem w tle Rammstein 2012 Chicago

Pewna historia z penisem w tle Rammstein 2012 Chicago

Jakże mylne mogą być oceny zdjęć zamieszczanych w mediach, ogłoszeń w prasie i anonsów radiowych. Trzeba być ostrożnym w podejmowaniu właściwych decyzji.

Żenujący fragment rzeczywistości, który jest doskonałym przykładem na to jak nie wolno oceniać powierzchownie i przeć w tym samym kierunku co tępy tłum, to fotografia pewnego domu na Żoliborzu. Z widoku przewieszonych na zardzewiałej balustradzie męskich gaci, skarpetek i przydużych bawełnianych sweterków może wyłonić się obraz wzbudzający litość, współczucie lub nawet chęć pomocy. Starszy, nieszkodliwy i wzruszający mężczyzna, podobny do tych, których każdego dnia mijamy na ulicy w za dużym płaszczu i przydeptanych butach. Nic bardziej mylnego. W rękach tego niechlujnego człowieka spoczął los nowoczesnej Polski.

Dlaczego o tym napisałem? Bowiem kierując się jedynie swymi emocjami jak na przykład seksualnymi fantazjami lub chęcią niepohamowanej zemsty łatwo jest stracić życie lub na zawsze zagubić się w nieistniejącym świecie.

Warto pamiętać, że w realnym świecie jesteśmy Ty i Ja.
Jeżeli się zmienimy – zmieni się cały świat!

 

 


Dariusz Lachowski: Indie słowem i obrazem – Kres

Dariusz Lachowski

Dariusz Lachowski

Czy podróż może być wyzwoleniem od sztucznie uśmiechających się twarzy niegodziwych przyjaciół, którym czas polityki i wiary zatrzymał się w czasach intelektualnego średniowiecza?

W poniedziałek 21 stycznia w Chicago padał deszcz, wiem, to wciąż zima lecz też kres opisywania podróży. Tego dnia rozmawiałem telefonicznie z koleżanką sprzed lat. Ona zatroskana swoim zdrowiem, a ja zadziwiony krajobrazem za szybami auta, spoglądałem na przestrzenie ubrane jedynie w przeźroczystą podomkę nieomal wiosennego deszczu.

To o czym rozmawialiśmy oraz bezbrzeżnie wypełniające mnie poczucie zakończenia podróży przywołały wspomnienia pewnej sceny wyjątkowego filmu.

W mrocznej atmosferze paryskiego dworca, leje deszcz, przechodnie gdzieś się śpieszą, mokro i tłok. W tej scenografii Humphrey Bogart czeka na Ingrid Bergman, mijają go kolejni przechodnie z uniesionymi kołnierzami przemokniętych prochowców, a on zatrzymuje się przy słupie latarni. W jego ruchach widoczne jest zdenerwowanie. Czeka, wypatruje tylko jej. Deszcz wciąż pada.

W oddali pojawia się postać mężczyzny z dwoma walizkami, to Sam, on też go dostrzega, podchodzi, podaje list. Bogart szybko rozrywa kopertę i zaczyna czytać:

„Nie zobaczymy się już nigdy więcej, pamiętaj, że Cię kocham.”

Deszcz leje jak z cebra, krople uderzają w trzymaną w rękach kartkę papieru, woda powoli spływa i jedno po drugim zmywa starannie wypisane na kartce słowa.

Może to krople deszczu uderzające o maskę rozpędzonego auta i filmowy nastrój przypomniały mi, że India to przecież kobieta.

India to przecież kobieta
India to przecież kobieta

Indie to też hinduski nacjonalizm, którego idea zakłada, że istniejący naród hinduski złożony jest z hindusów (tj. wyznawców hinduizmu). Idea narodu hinduskiego za członka tej społeczności uważa każdego mieszkańca, obywatela Indii, niezależnie od jego wyznania. Hinduski nacjonalizm wyklucza z ram narodu wyznawców innych religii, które uważa za obce Indiom, przede wszystkim islamu i chrześcijaństwa.

Z drugiej jednak strony nacjonalizm ten zalicza do hinduskiego narodu nie tylko wszystkie możliwe hinduskie wspólnoty religijne i kasty, ale także wszystkie rdzenne tradycje plemienne, włączając w to buddystów, dżinistów i sikhów, bo one wyrosły z pnia tej samej cywilizacji co tradycje hinduskie. Brzmi znajomo?

Hinduizm jest religią monoteistyczną i to z ogromną tradycją. Obecnie jej powstanie datuje się na XV wiek p.n.e. Wyraz hinduizm jest neologizmem zaadaptowanym w XIX-wiecznej Europie na potrzeby wytłumaczenia ilości Bogów i Bogiń w niej występujących, a oznaczających zespół bliskich sobie religii, kształtujących się w indyjskim kręgu kulturowym. Te starożytne religie hindu to przede wszystkim mnogość bogiń i przejawów żeńskiej energii działania – siakti. W większości przypadków obrazuje to cyfra trzy oznaczająca trójjedność. Mamy więc pierwiastek żeński, trzy boginie: Saraswati-Lakszmi-Parwati. Nad nimi panuje trimurti, rzeczywistość świata materialnego, pasywnego, czyli męskiego pod trzema postaciami: Brahma-Wisznu-Shiva. Trimurti uosabia trójczas: przeszłość-teraźniejszość-przyszłość. Cyfra trzy wpisuje się w trzy wielkie Wedy: Rygweda-Samaweda-Jadżurweda. Wisznu przemierzył świat trzema krokami. Męska Trimurti uosabia zasadę pasywności, idei, materii nieożywionej istniejącej w stanie potencjalnych możliwości. Żeńska Trimurti uosabia zasadę aktywności, energii sprawczej potrafiącej zamienić ideę w rzeczywistość i ostatecznie każde działanie ma trzy swoje aspekty: tworzenie-zachowanie-niszczenie. I to też brzmi znajomo?

Jakie są Indie?

Więc jakie są Indie? Indie kipią życiem, na każdym kroku mrowi się tam i roi od kolorów, zapachów i dźwięków, od których może zakręcić się w głowie. Chicago po powrocie wydaje mi się, szare, papierowe i nieprawdziwe.

Jestem pewien, że zostawiłem w Indiach kawałek siebie, a drobina Indii siedzi teraz głęboko we mnie pomagając pamiętać choć wiem, że pewnego dnia te wszystkie wspomnienia chwil przepadną w czasie, tak jak łzy w deszczu…

Czytelniku, życie podlega nieustannym zmianom. Niezależnie od tego, jaką opinie o mnie sobie stworzysz, z pewnością popełnisz błąd.

Niezależnie od tego, jaką opinie o mnie sobie stworzysz, z pewnością popełnisz błąd.
Niezależnie od tego, jaką opinie o mnie sobie stworzysz, z pewnością popełnisz błąd.

Spędziłem tam zaledwie dwa tygodnie, a mam wrażenie jakby to był jeden dzień. Pierwszego dnia w Indiach, gdy rozejrzałem się po ciemnych zakamarkach, nieprzyjemnej ulicy gdzieś w Kochi, stawiałem sobie pytania: czy dobrze zrobiłem tu przylatując? Czy Indie, które sobie wyobrażałem jeszcze istnieją?

Przez cały czas trwania mojej wędrówki próbowałem odnaleźć nie tylko sensowne, ale przede wszystkim uczciwe wobec siebie samego odpowiedzi na te dwa pytania.

Ostatniej nocy w Indiach spałem spokojnie, nie czułem emocjonalnego podekscytowania tym co przyniesie ostatni dzień. Spokojnie oczekiwałem na kolejne, krótkie postoje w drodze na lotnisko, na to jakie jeszcze cuda tego kraju zobaczę. Tak po ludzku zaczynałem odczuwać zmęczenie wynikające z przemieszczania się każdego dnia w inne miejsce. Teraz, dzięki nieocenionej pomocy serwisu maps.google mogę zaprezentować mapę postojów i świątyń, miejsc w większości przeze mnie opisanych, 14 dni, 12 różnych chwil.

Mapa podróży:

Mapa podróży – kliknij po więcej

Ostatniego dnia podróży pierwszym przystankiem był Park Nelliyampathy położony wzdłuż rzeki Chalakudy. Chalakuda jest jedną z pięciu najdłuższych rzek Kerali, ma długość ponad 145 kilometrów. Swój początek bierze w górach na zachodnich krańcach Indii, a swój bieg kontynuuje przez lasy Vazhachal w kierunku Morza Arabskiego. Rzeka początkowo płynie gładko i spokojnie, ale tu staje się bardziej żywiołowa i drapieżna, uderza o napotkane skały, wzbiera i z wyjątkowym impetem opada w dół, rozrywając się na miliony niewidocznych kropel. Kilka kilometrów później znów staje się łagodna.

Pierwszym napotkanym przeze mnie wodospadem był Athirappilly, największy z wodospadów Kerali, nazywany jest też „Niagarą Indii” i to już powinno nieco tłumaczyć jego wyjątkowość, ale to nie wszystko. Dzika przyroda leśna obejmuje w tym rejonie takie zwierzęta jak: słonie azjatyckie, tygrysy, lamparty, żubry, sambary i lwy. Jest tu niespotykany nigdzie indziej 180-metrowy las nadbrzeżny w którym żyją nieprzebrane rodzaje ptactwa, a kilka z nich można spotkać jedynie tu.

Park Nelliyampathy położony wzdłuż rzeki Chalakud
Park Nelliyampathy położony wzdłuż rzeki Chalakud

W jednym z wcześniejszych wpisów wspomniałem muzykę z najdroższego w kinematografii Indyjskiej filmu zatytułowanego „Baahubali” to właśnie przy wodospadzie Athirappilly kręcone były niektóre sceny tego obrazu, a także zrealizowano teledysk go promujący oraz nagrano piosenkę otwierającą.

Baahubali to postać fikcyjna stworzona na potrzeby scenariusza, ale Bahubali to także „ten kto ma silne ręce”, postać bardzo czczona wśród dżinistów wyznawców jednej z najstarszych żywych religii świata.

Religia ta naucza, że drogą do wyzwolenia z kołowrotu wcieleń i cierpienia jest czystość, uczciwość, wstrzemięźliwość i pielgrzymowanie, a przede wszystkim uszanowanie życia w każdej jego postaci i troska, troska o to by nie wyrządzić krzywdy żadnemu z żywych stworzeń. Bahubali to ten, który osiągnął wyzwolenie (moksha) i stał się w ten sposób czystą, wyzwoloną duszą (siddha), mówi się też, że był pierwszym mnichem, który osiągnął mokshę w obecnym cyklu czasu.

Czy podróż może być wyzwoleniem od sztucznie uśmiechających się twarzy niegodziwych przyjaciół, którym czas polityki i wiary zatrzymał się w czasach intelektualnego średniowiecza?

Kres
Kres

Zaraz przed zejściem w dół wodospadu umieszczono dużych rozmiarów tablicę z ostrzeżeniem:

Zapierające dech w piersiach wodospady mogą zatrzymać dech w piersiach na zawsze, pacjenci ze słabym sercem i osoby z poważnymi dolegliwościami niech uważają na siebie!

Jest to oczywiście zabawa słów w języku angielskim: the breathtaking waterfalls may take your breath away ale coś w tym jest bo po stromym zejściu na dół, otoczony dusznym i gorącym powietrzem, aż dostałem gęsiej skórki gdy poczułem osiadające na moim ciele zimne, ledwie mgliste strzępy wody.

Pomiędzy najbardziej znanymi wodospadami Athirappilly i Vazhachal, tuż przy drodze, gdzie zatrzymałem się na krótki postój znajdował się kolejny, nieco zapomniany o tej porze wodospad Charpa. W porze monsunowej jego wody rozpryskują się na ulicy i zasilają rzekę Chalakudy, a w porze suchej wodospad przestaje po prostu istnieć.

Celem większości wycieczek jest dotarcie do wodospadu Vazhachal usytuowanego przy wejściu do Medicinal Garden. Pachnie tam tajemniczością i szczęściem z obcowania z naturą. Spokój płynący z gęstwiny zielonych drzew i szum spiętrzającej się w tym miejscu wody ma w sobie niezwykłe działanie, łagodzące skołatane nerwy i myśli.

Przy drodze kwitnie mały biznes, sprzedawca ananasów upudrowanych curry nie był najwyraźniej zadowolony, gdy ujrzał mój obiektyw wystający zza szyby samochodu.

Potem już w dalszą drogę do lotniska.

Potem już w dalszą drogę do lotniska.
Potem już w dalszą drogę do lotniska.

W mieście Alwaye podczas posiłku miałem okazję przekonać się, że niezależnie od koloru skóry i wiary, ludzie są tylko ludźmi, pełni obaw i codziennego wysiłku w pracy.

Uważam, że podczas całej podróży byłem prawdziwy i dlatego zostałem wyróżniony takim darem wspomnień bowiem autentyczność ma ogromne znaczenie. W każdym napotkanym widziałem człowieka. Nie szydziłem widząc zażywających kąpieli w przeznaczonych do tego strojach i miejscu. Nie brakowało mi odwagi jeść to i tak samo jak prawowici mieszkańcy tego kraju. Podchodziłem z szacunkiem do wierzeń i tradycji. Parafrazując to co napisał O. Ludwik Wiśniewski OP –

jeśli potrafimy widzieć tylko różnice w kolorze skóry i wyznawanej wierze, jeśli tylko tak potrafimy patrzeć na świat zza zamkniętych granic, broniąc katolickiego narodu i polskich kobiet przed islamskim gwałtem to słowa świętego papieża „Człowiek jest drogą Kościoła” umierają co miesiąc na Krakowskim Przedmieściu.

Każde odkrywanie to nowe poznanie, otwiera to umysł by widzieć i czuć więcej bo bez tego życie staje się szare, krótkie i beznadziejne.

Pierwszym, wwiercającym się w moje myśli pytaniem było: czy dobrze zrobiłem tu przylatując? Poznałem zaledwie niewielki fragment olbrzymiego kraju, zamoczyłem jedynie stopy wchodząc do rzeki wierzeń, tradycji i kultury i od tego momentu nic nie było już takie samo. Warto było uciec od zamkniętych hotelowych resortów all-inclusive „erzac, cholera, nie życie” cytując Agnieszkę Osiecką. Więc uczyniłem najlepiej jak mogłem.

Odpowiedź na drugie pytanie: Czy istnieją jeszcze Indie, które sobie wyobrażałem? Nie ode mnie powinna być oczekiwana, a od tych, którzy dzielnie wytrwali w mojej wyprawie i przebrnęli przez wszystkie meandry wpisów. Ufam, że odnaleźli szczęśliwe zakończenie.

Ja zaczynam stawiać sobie kolejne pytanie: co kryje się za historią monumentów w Khajuraho, ale o tym… Słońce zniewalało kolejny dzień zalewając szarą drogę złotym pyłem. Za oknami mijały setki kolorów i smaków, dojechałem do lotniska.

3 lutego

Jutro sobota, ta jutrzejsza, niesie ze sobą wyjątkowe przesłanie: kochać bez względu na wszystko co nas dzieli! 52 lata temu zmarł Jam Shri Sir Digvijaysinhji Ranjitsinhji Sahib Bahadur. Nie wszystkie rocznice narodzin i śmierci są tak ważne dla budowania przyszłości jak ta jedna. Dwa lata temu dla upamiętnienia jego 50 lat, które minęły od śmierci Digvijaysinhji Sejm RP podjął uchwałę w sprawie uczczenia pamięci Dobrego Maharadży w brzmieniu:

3 lutego 2016 roku obchodziliśmy 50. rocznicę śmierci Jama Saheba Shri Digvijaysinhji Ranjitsinhji Jadeja, Maharadży Księstwa Nawanagar, człowieka, który z dobrej woli i bezinteresownie pomógł ponad tysiącowi polskich dzieci, które udało się ewakuować ze Związku Socjalistycznych Republik Sowieckich po 24 grudnia 1941 roku.

Polskie dzieci, które trafiły do Indii, wyprowadzone zostały z terenów syberyjskich Związku Sowieckiego przez gen. Władysława Andersa do Iranu. Stamtąd były przesiedlane do różnych krajów świata. Około 5 tys. sierot przybyło do Indii. Część młodych Polaków trafiła pod opiekę Dobrego Maharadży, jak zwykli nazywać go podopieczni.

Sejm Rzeczypospolitej Polskiej, przypominając postać Jama Saheba Shri Digvijaysinhji Ranjitsinhji Jadeja, Maharadży Księstwa Nawanagar, w 50. rocznicę jego śmierci, czci pamięć o nim i oddaje mu hołd za jego ogromne zasługi oraz wielką bezinteresowność, jaką wykazał się, ratując od głodu i cierpienia ponad tysiąc polskich dzieci.

Polska nadała mu też Krzyż Komandorski Orderu Zasługi RP. W 2012 r. skwer potocznie zwany Opaczewskim w Warszawie nazwano imieniem Dobrego Maharadży, a w 2014 r. odsłonięto na nim pomnik maharadży. Imię Jam Saheba Digvijay Sinhji nosi ZSSO „Bednarska” w Warszawie, a to wszystko jest jedynie kroplą podziękowania za to co bezinteresownie uczynił polskim dzieciom. Wojenną zawieruchę w obozie dla polskich sierot przez niego wspomaganym oraz innych osiedlach przetrwało w Indiach około pięciu tysięcy polskich dzieci.

W Internecie można odnaleźć film zrealizowany przez Indyjską telewizję zatytułowany: „A Little Poland in India” w której pięcioro z ocalałych opowiada o Dobrym Maharadży tak jak zapamiętali go będąc dziećmi. Maharadża Księstwa Nawanagar poznał w Szwajcarii i zaprzyjaźnił się z Ignacym Paderewskim, którego postać tak pięknie zaprezentowana jest w Muzeum Polskim w Ameryce tu na miejscu w Chicago, gdzie znajduje się największy zbiór archiwaliów o Paderewskim i Paderewskiego oraz pokój poświęcony Jego pamięci.

Jam Shri Digvijaysinhji jako jeden z dwóch hinduskich delegatów w gabinecie wojennym Wielkiej Brytanii poznał generała Władysława Sikorskiego.

3 lutego 1959 powróciły do Polski Szczerbiec, Kronika polska Galla Anonima i insygnia koronacyjne, a 3 lutego 1960 roku założono w Białymstoku Akademię Medyczną.

Chciałbym, aby data 3 lutego 2018 roku stała się dla moich Czytelników dniem intelektualnego oświecenia, że nie wszystko co inne i niezrozumiałe poprzez język, wiarę i kolor skóry jest przeciwko umiłowanym wartościom.

Jeszcze dziesięć lat temu 70 proc. Polaków było zdania, że skoro nas, gdy sami byliśmy uchodźcami, przyjmowano godnie w innych krajach, to i my winniśmy okazać gościnność uciekającym przed okrucieństwem wojny. Dziś wszystko się odwróciło: 63 proc. Polaków jest przeciw przyjmowaniu uchodźców. – O. Ludwik Wiśniewski OP, dominikanin, długoletni duszpasterz akademicki.

Zamknięcie umysłu odgrodzi Cię od wszelkich kreatywnych sposobów rozwiązania problemów i wyeliminuje szanse na pojawienie się nowych możliwości. Siedzenie na zapiecku świadomości utrzyma Cię dokładnie tam, gdzie aktualnie jesteś w swoim życiu, gdzie byłeś zawsze i gdzie zawsze już pozostaniesz. Otwarty umysł to wolność od negatywnych emocji i kres trwania w skarłowaciałej skorupie tradycjonalizmu.

Nic nie jest wieczne, nikt nie żyje wiecznie,
zmiana jest konieczna, wyjdź na zewnątrz,
przestań oceniać i żyj, miłość inspiruje!

Dariusz Lachowski


Dariusz Lachowski: Indie słowem i obrazem – Ostatnia wizyta w Coimbatore

Dariusz Lachowski

Dariusz Lachowski

W żadnym momencie przygotowywania tych tekstów nie siedziałem skulony ze strachu przed komputerowym monitorem z żałośnie zaklejoną kamerką internetową, głośno i wyraźnie podawałem Alexie komendy, prosząc o kolejną porcję muzyki.

 

Hotel w Coimbatore, który o tej porze jako jedyny dysponował wolnymi pokojami, dumnie świecił neonem „Red poppies” tzn. Czerwone maki należał do pięciogwiazdkowych. Hotelowa noc nie należała do tanich, choć widok z dachu był niezwykły. Przed głównym wejściem jeden z gości zaparkował swoje auto: luksusowe, w kolorze kwiatów maku.

Coimbatore

Dwa dni spędzone w Błękitnych Górach w Ooty dały mi chwilę wytchnienia, wystarczająco wiele by trafić do Coimbatore. Co prawda spędziłem w nim tylko jeden dzień zatem dzisiejszy wpis będzie krótszy, ale czy nie tak samo ważny jak poprzednie? Kilka tygodni temu, gdy zaczynałem pisać moją opowieść związaną z podrożą do Indii nie miałem pojęcia w co się pakuję, w co się uwikłam podczas pisania i zbierania informacji, jakie myśli przyjdą mi do głowy. Moja podróż trwa dalej. W żadnym momencie przygotowywania tych tekstów nie siedziałem skulony ze strachu przed komputerowym monitorem z żałośnie zaklejoną kamerką internetową, głośno i wyraźnie podawałem Alexie komendy, prosząc o kolejną porcję muzyki. Wracając do Coimbatore… wieczorem, w dniu przyjazdu, ponownie odwiedziłem znajomych z Musiri w ich domu w Madathur. Było smaczne jedzenie, prawdziwe lody i wspólne zdjęcia!

To ostatnia wizyta w Coimbatore więc lody muszą być

To ostatnia wizyta w Coimbatore więc lody muszą być

Dzień przyniósł obietnicę niezwykłych widoków i przeżyć, zaczynając od sycącego śniadania w hotelowym bufecie, aż do ujrzenia kolejnych wodospadów, wizyty w Isha Center i do odwiedzin w świątyni Marudhamalai Hill ale po kolei. Zaraz po wizycie w hotelowej stołówce szybki powrót do pokoju by się przebrać i przygotować do całodniowej podróży. Wodospady Siruvani i wielki zbiornik wodny położone są zaledwie 37 kilometrów od miasta. Rząd Indii wydał zgodę na budowanie zapory w roku 1915, lecz prace przy niej nie ruszyły. Wiele okolicznych wiosek w obawie przed samymi robotami jak i zmianami, które niechybnie zajdą po podniesieniu poziomu wody na rzece Siruvani, aktywnie uczestniczyło w blokowaniu rozpoczęcia prac. Przyszedł jednak czas, że większość pozostających w opozycji do tego pomysłu powoli zaczęła dostrzegać korzyści płynące z regulacji wodnych, od tego momentu prace przy budowie rozpoczęły się pełną parą, był rok 1927. Te wielkie i mniejsze roboty budowlane trwały aż do roku 1984, kiedy to zakończono projekt. Obecnie na teren parku przyrodniczego nie mogą wjeżdżać prywatne samochody, jednakże auta wyznaczone przez Dział Leśny mogą dowozić turystów do ścieżek trekkingowych. Płatny jest jedynie wjazd i żadne inne opłaty nie są już pobierane.

Wodospady Siruvani podczas ostatniej wizyty w Coimbatore

Wodospady Siruvani podczas ostatniej wizyty w Coimbatore

Od ostatniego przystanku autobusowego wprost do samych wodospadów wiedzie niezbyt trudna może jedno kilometrowa droga, której pokonanie nie nastręcza większych kłopotów, nawet w obuwiu niesłużącym spacerowaniu po kamieniach. Nad częścią przeznaczoną do kąpieli majestatycznie wznoszą się kaskady właściwego wodospadu widoczne już z bardzo daleka i przyznam, że jest to widok wart tej niewielkiej opłaty za wejście do parku. Część przeznaczona do kąpieli została podzielona na trzy kolejne stopnie. Pierwszy i drugi to przede wszystkim chłodna, rozpędzona kipiel, uderzająca z impetem w ciała zażywających wodnej kąpieli, moim zdaniem bardziej nadaje się do masażu niż pluskania w niej. Trzeci stopień to naturalna niecka skalna, gdzie w płytkiej i przejrzystej wodzie można śmiało zanurzyć całe ciało. Miejsce to oblegane jest także przez małpy, które w swój ulubiony sposób „polują” na kobiety i dzieci – strasząc je swoim głosem otrzymują w zamian coś do jedzenia. Trzeba też przyznać, że stanowią one bardzo wdzięczny obiekt do fotografowania. Woda i dostęp do niej ma w Indiach ogromne znaczenie, z którego często nie zdajemy sobie sprawy posiadając wszystko w zasięgu ręki, to co wydaje nam się takie normalne i proste, nie zawsze takim jest. Zabawne było spotkać tam młodych chłopaków pozujących ze mną do zdjęcia.

Coimbatore, tuż przy wodospadach Siruvani miało miejsce niecodzienne spotkanie.

Coimbatore, tuż przy wodospadach Siruvani miało miejsce niecodzienne spotkanie.

Po powrocie nie mogłem oprzeć się pragnieniu poznania nowych smaków serwowanych z rozstawionych przy przystanki małych straganów. Tam też nagrałem krótką zachętę sprzedającego do… no właśnie, proszę zgadnąć. Odpowiedź będzie czekała pod galerią.

W odległości niecałej godziny jazdy od wodospadów Siruvani, a wciąż w miejskim dystrykcie Coimbatore mieści się olbrzymi ośrodek nazywany Isha Center. Spośród wszystkich ludzkich dążeń, dążenie do zmiany siebie w lepszą istotę uważane jest za najważniejsze, za najbardziej święte. Dążenie to jest wypełnieniem ludzkiej formy i jest dążeniem, które w ostatecznym rozrachunku przynosi dobrostan całemu życiu. Tak można najkrócej opisać podstawowy cel działania Fundacji Isha. Tu bowiem inspiruje się, podsyca i pielęgnuje to wrodzone dążenie do poszukiwania świętości w każdej istocie. Fundacja Isha, założona została przez mistrza duchowego Sadhguru w 1992 roku. Opiera się wyłącznie na pracy wolontariuszy, których skupia ponad pięć milionów w 150 centrach rozsianych po całym świecie. Fundacja jest organizacją non-profit i jak opisałem to wcześniej zajmuje się kultywowaniem potencjału ludzkiego. Wolontariusze pomagając innym, inspirując i rozpoczynając indywidualną transformację przywracają, zagubioną w obecnych czasach, globalną społeczność do pierwotnej formy. Sadhguru jest chyba jednym z niewielu, jeśli nie jedynym, guru żyjącym w Indiach, który swoje przewodnictwo duchowe nie zamienia w cele polityczne lub gromadzenie dóbr materialnych.

Coimbatore jakie zapamiętam

Coimbatore jakie zapamiętam

Nauczyciel Sadhguru wybrał nieco inną drogę edukacji i wzmacniania więzi ogniska domowego niż program 500+. Tutaj, wewnątrz Fundacji Isha praca na rzecz globalnej społeczności podzielona została na trzy zasadnicze kierunki. Pierwszy z nich to rewitalizacja ubogich wsi na południu Indii. W programie znalazła się opieka medyczna, rehabilitacja społeczna i podniesienie poziomu wiedzy mieszkańców wsi. Kierunkiem drugim jest całkowite zaprzeczenie tego co uczynił jeden z wariatów politycznych dla Puszczy Białowieskiej. Program ten nosi nazwę Zielone Ręce i ma za zadanie ponowne zalesienie i zasadzenie prawie 114 milionów drzew by przywrócić utracone przez wrogą przyrodzie gospodarkę, ponad 30% areału zielonego regionu Tamil Nadu w Indiach. Trzeci kierunek działalności Fundacji Isha, moim zdaniem najważniejszy, to pionierska praca nad komputeryzacją, nauczaniem i wszelką dostępną pomocą w edukacji szkolnej, pomagający dzieciom w nauce pisania, czytania czy po prostu uczęszczania do szkoły. Biorąc pod uwagę ponad 5000-letnią historię Indii, odwieczne przenikanie czterech głównych religii, posługiwanie się na co dzień 17 głównymi językami i ponad 2200 dialektami, wyjątkową różnorodnością, żywą kulturą i głęboko zakorzenionymi we współczesne życie tradycjami to są to, bardzo trudne kierunki rozwoju. Dlatego uważam, że Fundacji Isha można pozazdrościć jej wytrwałości.

Mortality is the fundamental reality of our existence. – Sadhguru
Śmiertelność jest fundamentalną rzeczywistością naszego istnienia.

By nie przeszkadzać gościom i uczniom zgromadzonym w kompleksie zostałem poddany rutynowemu sprawdzeniu wykrywaczem metalu. I tak telefon oraz aparat fotograficzny zostały zdeponowane w przejrzystej i obszernej szatni tuż przed wejściem na teren ośrodka. Pozwolono mi, tak jak i innym gościom, uczestniczyć w sesjach medytacyjnych pod olbrzymią, oszałamiającą kopułą w centrum Dhyanalinga. Architektura tego miejsca, historia powstania, nauka i mistycyzm wykraczają grubo poza ramy mego bloga i tego wpisu. Może w niedalekiej przyszłości uda mi się powrócić do tego tematu? Na terenie ośrodka znajduje się stołówka, a także księgarnia, w której zakupiłem i jestem z niej niezwykle dumny, książkę kucharską! Gorąco polecam i jeśli będzie komuś na tym naprawdę zależało to mogę przesłać kilka wybranych przeze mnie przepisów.

Gorąco polecam

Gorąco polecam

Przy jednej z okazji wspominałem jak wciąż intryguje mnie brak poważnego traktowania Indii przez niektórych europejskich dziennikarzy, zwykłych czytelników czy obserwatorów, potrafią wszystko sprowadzić do biedy, brzydkiego zapachu, palenia wdów i okrucieństwa wobec kobiet. Do kompletu dorzucają „święte krowy” i tak oto mamy gotowy wizerunek mentalny przeciętnego obserwatora Indii, pławiącego się w mierzwie stereotypów. Warto napisać, że „świętość” krowy w tym kraju nie polega na tym, że nie wolno jej dotykać, lecz na tym, że jest zwierzęciem bardzo pożytecznym. W tym samym sensie, wszystkie zwierzęta w Indiach są święte, tak jak święte jest każde życie (prawo karmy). Krowa żywicielka nie jest w Indiach przedmiotem kultu. Przedmiotem kultu jest natomiast byk Nandin czyli wierzchowiec Shivy!

O moście…

Pewna indiańska przypowieść mówi, że kiedy umiera człowiek po drugiej stronie musi przekroczyć most, przejść po nim stąd by dostać się tam, do wieczności. Zaraz przy wejściu czekają na niego wszystkie zwierzęta, które podczas swego życia spotkały tego człowieka na swojej drodze życia. Zwierzęta na podstawie tego co o nim zapamiętały, jaki dla nich był, decydują czy człowiek ten może przejść przez most czy zawrócą go może w inne miejsce. Taka jest karma i jej konsekwencje.

W tym samym sensie, wszystkie zwierzęta w Indiach są święte

W tym samym sensie, wszystkie zwierzęta w Indiach są święte

Centrum Isha słynie jeszcze z wyjątkowej figury Shivy. To niezwykła statua, ciekawa i inna niż pozostałe, ma w sobie to coś, skrywa tajemnicę, wypełniona jest znaczeniami możliwymi do odczytania na wielu poziomach, jest historią, która żyje własnym życiem.

Ta twarz nie jest bóstwem ani świątynią, ona jest inspiracją. W pogoni za boskością nie musicie unosić głowy by na nią patrzeć, bo nie znajduje się ona gdzieś indziej. Każda ze 112 możliwości jest metodą doświadczania boskości w sobie. Po prostu wybierz jedną. […] To nie był pomysł na zbudowanie jeszcze jednego pomnika, lecz aby wykorzystać go do pobudzenia w nas siły do samodoskonalenia. – Sadhguru podczas oficjalnego odsłonięcia posągu.

Dariusz u Adiyogi Shiva

Dariusz u Adiyogi Shiva

Posąg inspiruje i promuje jogę, a nazwa Adiyogi oznacza „pierwszy jogin”, ponieważ Shiva jest znany jako inicjator jogi stąd Adiyogi Shiva. Figurę projektowano dwa lata, a po ostatecznym zaakceptowaniu wykonano ją w ciągu 8 miesięcy, została oficjalnie zaprezentowana w lutym 2017 roku. W całości wykonana jest ze stali i waży ponad 500 ton jej wysokość to 112 stóp (34 m) liczba 112 symbolizuje ilość możliwości osiągnięcia mokszy (wyzwolenia), które są wymienione w kulturze jogicznej. Ciekawostką jest fakt, że ta figura nie była pierwszą. Nie tak wysoką, bo zaledwie 6,4 metrową w roku 2015 Fundacja Isha odsłoniła w Tennessee w jej siedzibie: „Adiyogi: The Abode of Yoga”.

Pożegnanie

Pożegnanie

Powoli zapadał zmrok, po ponad czterech godzinach spędzonych w Isha Center pora było wracać do auta, przede mną droga do Mukundapuram. Zanim tam dotarłem zatrzymaliśmy się na parkingu świątyni Marudhamalai Hill wybudowanej na granitowej 120 metrowej skale. Świątynia nie jest tak stara jak poprzednie opisane przeze mnie wcześniej, początki tej sięgają zaledwie XII wieku. Na południowym krańcu świątyni znajduje się prakaram coś w rodzaju korytarza prowadzącego do jaskini Pambatti Siddhar. Pambatti Siddhar był jednym z 18 siddharów Tamil Nadu i żył w XII wieku. Gdy odbywał pokutę na wzgórzu po raz pierwszy Pan Murugan objawił mu się w postaci kobry, potem ukazywał mu się jeszcze wielokrotnie wraz ze swymi małżonkami. Pambatti Siddhar jako siddhar czyli mąż intelektu, otrzymał od Pana Murugana wszelką władzę związaną z posiadaniem wiedzy, a także jego osobiste błogosławieństwo, tak oto otworzyła się droga prakaram prowadząca z jaskini Siddhara do sanktuarium świątynnego. Późna godzina odwiedzin sprawiła, że mogłem jedynie przyglądać się ostatnim tego dnia obrządkom, lecz bez aparatu fotograficznego, a jedynie z telefonem.

Marudhamalai Hill Temple tuż przed wejściem

Marudhamalai Hill Temple tuż przed wejściem

W podróży do Mukundapuram na moją ostatnią noc w Indiach, po drodze, oglądając i wspominając to co powoli oddalało się, przyszły mi do głowy słowa pewnego powiedzenia, choć nie znam autora tych słów bardzo mi wtedy zapadły w pamięć:

Raise your words, not voice. It is rain that grows flowers, not thunder.
Wznoś na wyżyny słowa swe, nie głos. Bowiem kwiaty rosną od kropel deszczu, a nie huku grzmotów.

Myślę, że trudne te słowa, dadzą się łatwo zrozumieć po odkryciu przesłania dzisiejszego wpisu.

Dariusz Lachowski


Rozwiązanie: Kawa, herbata, kawa, herbata tylko pięć rupii


Dariusz Lachowski: Indie słowem i obrazem – Błękitne Góry w Ooty

Dariusz Lachowski

Dariusz Lachowski

Oswojone marzenia stają się z czasem jak pies przewodnik, prowadzą prosto do celu.

Tak zaczął się dwudniowy pobyt w Ooty tam, gdzie Błękitne Góry, Szmaragdowe Jezioro w Cichej Dolinie i kolej zębata – jedna z najstarszych górskich linii kolejowych w Indiach.

Kilka godzin jazdy. Kilkadziesiąt kilometrów drogi, wijącej się pośród niskich zabudowań. Nocą, z rozpędzonymi z naprzeciwka autami, ciężarówkami i prawie niewidocznym o tej porze miastem zasypiającym głęboko w dolinie. To nie jest tak, że gnębi nas coś czego nie wiemy, to raczej to, że wiemy, iż coś jest.

Właściciele hotelu z czterema obszernymi pokojami gościnnymi, czekali do późnych godzin na nasz przyjazd, a wraz z nimi ciepły posiłek. W Tamil Nadu, południowej części Indii doba hotelowa rozpoczyna się od momentu zakwaterowania, nie przypomina to reguł i zasad spotykanych w Stanach Zjednoczonych i całkiem mi to odpowiadało. Można w ten sposób wyspać się do woli i zacząć dzień około południa, jednak nie teraz. Rano wyszedłem, otoczony szorstkim zimnym powietrzem, ciepło ubrany na zewnątrz hotelu. Różnica temperatur dosłownie porażała, jeszcze wczoraj stąpałem po gorącym dachu świątyni przy 34 stopniowym żarze płynącym z nieba, a teraz mogłem oddychać rześkim powietrzem o temperaturze 12-13C.

Opatulony ciepło dresem, z naciągniętym kapturem i w długich spodniach wyszedłem z aparatem na zewnątrz hotelowego budynku. Przyglądałem się ciekawie chmurom w kształcie korony zawieszonej nad miastem i jego plantacjami „angielskich warzyw”, przyglądałem się staruszce z wnuczkiem tak samo ciekawej poranka. W dole słychać było odgłosy miasta otoczonego zewsząd Niebieskimi Górami. Udagamandalam lub Ootacamund nazywane po prostu Ooty położone jest 86 km na północ od Coimbatore i jest stolicą dystryktu Nilgiris. Miasteczko jest popularnym miejscem wypadów turystycznych, miejscem letniego wypoczynku, oazą na wzgórzach Błękitnych Gór (Nilgiri). Gospodarka miasteczka opiera się głównie na turystyce, rolnictwie i produkcji leków, a także sprzedaży filmów fotograficznych. Hindustan Photo Films, bo tak nazywa się tutejsza firma/fabryka, sprzedaje swoje produkty pod nazwą „Indu”, co w sanskrycie oznacza „srebrny”, a w produkcji filmów używane są halogenki srebra.

Ooty o poranku – przyglądałem się ciekawie chmurom w kształcie korony zawieszonej nad miastem

Ooty o poranku – przyglądałem się ciekawie chmurom w kształcie korony zawieszonej nad miastem

W okresie okupacji brytyjskiej wielu oficerów i żołnierzy, często z całymi rodzinami, zjeżdżało do miasteczka na odpoczynek. Zachęcało do tego malownicze położenie jak i sprzyjała czystość powietrza. Najprawdopodobniej przebywający na misji w Indiach Neville Francis Fitzgerald Chamberlain, dotąd uważany za jedynego pomysłodawcę gry w snookera, również tu bywał. Anglicy oprócz tzw. „british vegie” pozostawili po sobie kolej górską wybudowaną w 1908 roku. Kolej zębata, biorąca swoją nazwę od zębatej trzeciej szyny zainstalowanej pomiędzy dwoma standardowymi, wciąż opiera swoją flotę na lokomotywach parowych. W 2005 roku UNESCO dodało kolejkę górską Nilgiri jako rozszerzenie Światowego Dziedzictwa UNESCO Kolei Himalajów w Darjeeling. Za sprawą tego wydarzenia miejsce to stało się bardziej znane pod nazwą „Kolejki Górskie Indii”. O drodze pomiędzy Coonoor and Udagamandalam w pierwszym wagonie, tuż za lokomotywą opowiem nieco później.

Błękitne Góry w Ooty – w pierwszym wagonie, tuż za lokomotywą

Błękitne Góry w Ooty – w pierwszym wagonie, tuż za lokomotywą

Pierwszego dnia Ooty wydało się miastem cichym i spokojnym, otoczone plantacjami herbaty dawało ukojenie i spokój rozbieganym myślom. Turyści mogą tu znaleźć wiele atrakcji od klubów nocnych zaczynając, a na polach golfowych kończąc, nie to jednak mnie interesowało. Wybrałem się do Parku Krajoznawczego nad jeziora Emerald i Avalanche. To drugie powstało na początku XIX wieku po potężnym obsunięciu terenu, w języku angielskim Avalanche oznacza lawinę. W parkach Tamil Nadu obowiązuje całkowity zakaz wnoszenia plastikowych torebek tzw. reklamówek, a tu dodatkowo nie wolno było wnieść niczego w szklanej butelce. By móc dojechać do jeziora należało ustawić się w sporych rozmiarów kolejce, podać nazwisko, adres, kraj zamieszkania, kraj pochodzenia, a potem trzeba już było tylko czekać na ponowne wezwanie do okienka by zapłacić za przejazd i z biletem w ręku wejść do autobusu. Obok małego budyneczku, gdzie kupiłem bilety rozstawiły się malutkie stragany z herbatą, pieczonymi warzywami i kukurydzą na parze. Korzystając z wolnego czasu mogłem spróbować tutejszych specjałów, a rozglądając się uważnie, zauważyłem tuż obok na niebiesko pomalowaną kapliczkę z zaparkowanym eleganckim motorem. Z Indii wywodzą się cztery wielkie tradycje religijne: dźinizm, buddyzm, sikhizm i sam hinduizm. W przeszłości tworzyły one uniwersalne, panindyjskie cywilizacje. Indie stały się też ostoją zaratusztrianizmu, mieszkają tam chrześcijanie, niektórzy są wyznawcami bardzo starożytnych form tej wiary. Warto o tym pamiętać.

Jezioro Emerald, otoczone plantacjami herbaty, jest w tym rejonie popularnym miejscem turystyczno-piknikowym, słynie z różnorodności ryb i ptaków w jego okolicy. Dojazd do niego, od miejsca, gdzie kupiłem bilet, trwał około 40 minut i przewidziano podczas niego trzy postoje. Na końcu tej malowniczej trasy zatrzymaliśmy się na niewielkim naprędce przygotowanym parkingu. Miałem okazję już wcześniej obserwować małpy za każdym razem trochę inaczej. Na tym postoju bezceremonialnie w chwilę, gdy pasażerowie opuścili autobus, przez uchylone okna wskoczyły do jego wnętrza w poszukiwaniu pozostawionych na siedzeniu czy półkach kanapek lub chipsów. Przez lata kontaktu z ludźmi małpy wykształciły w sobie bardzo ciekawe odruchy, one się tego nauczyły. Widząc dzieci lub kobiety trzymające w ręku butelkę z wodą lub coś do jedzenia udają atak, szybko podbiegają do upatrzonej ofiary, fukają głośno i szczerzą szeroko kły. Ofiara nie spodziewająca się takiego zachowania, odruchowo rzuca w nie butelką lub tym co ma w ręku, a to wystarczy, o to im chodziło. Zwycięska małpa podbiega do butelki, odkręca korek i dostaje się do jej mokrej zawartości, nie pogardzi też ludzkim jedzeniem przesączonym tłuszczem i cukrem.

nad jeziorem Emerald

nad jeziorem Emerald

Z jednej strony to nic nadzwyczajnego, ot domostwa ludzkie rozrzucone po zboczach górskich porośniętych krzewami herbaty, ale czy to tylko tyle? Byłem zadziwiony mnogością kolorów, zauroczył mnie pobyt w Ooty, dał wytchnienie po upałach, przywrócił wiarę. Po długim dniu, naładowany pozytywną energią zapragnąłem bliżej poznać miasto. Wieczór budzi demony, wieczór przygotowuje do kolejnego dnia, wieczór jest tu chwilą wytchnienia, dopiero teraz narasta gwar i zgiełk, a uliczne stragany z żywnością, szybko przyrządzanymi posiłkami, nie mogą nadążyć z realizowaniem zamówień.

Kuchnia południowych Indii nie istnieje bez iddly i dosy, to podstawa. Te pierwsze sporządzane są ze sfermentowanej soczewicy i mąki ryżowej. Iddly, niby-racuchy spłaszczone kluski w kształcie bułeczek gotowane są na parze i podawane z sambarem lub przesiąkniętymi smakami, gęstymi sosami, czyli chutney. Chutney w smaku może wahać się od bardzo pikantnego do łagodnego lub słodkiego. W Indiach zawsze sporządza się go na bieżąco, często z sezonowych składników. W Polsce odpowiedniki rodzaju sosów typu chutney byłe znane od dawna pod nazwą gąszcze, przepisy na nie pojawiają się w XVII wiecznej literaturze polskiej.

iddly spłaszczone kluski w kształcie bułeczek oraz chutney

iddly spłaszczone kluski w kształcie bułeczek oraz chutney

Dosa jest rodzajem cienkiego jak papier naleśnika wykonanego z soczewicy i sfermentowanego ciasta ryżowego, usmażonego na płaskiej blasze posmarowanej ghi czyli masłem klarowanym. W Indiach tłuszcz ten wykorzystywany jest nie tylko w kuchni, ale także do celów sakralnych. Dosa z południa nie jest tak duża jak ta z pozostałej części kraju i chyba nawet nie tak cienka! Dosę podaje się na wiele sposobów z wieloma dodatkami Najpopularniejszą, nadziewaną warzywami przyprawionymi curry nazywa się masala dosa, która jest wyśmienitą, mocno pikantną przekąską. Do tego najlepiej smakuje z chutney kokosowym!

dosa, 2 chutney oraz pomiędzy nimi sambar

dosa, 2 chutney oraz pomiędzy nimi sambar

Życie, tu nic nie dzieje się przez przypadek. Każde wydarzenie ma swój początek i koniec, ma zawsze swój cel. By się obudzić należy otworzyć oczy, rozejrzeć się i zrozumieć, by więcej nie śnić. Tak drugiego dnia po wyjeździe z hotelu trafiłem do kościoła św. Szczepana w Ooty. Architektem kościoła, który był odpowiedzią na pragnienia duchowe anglików przebywających w tym czasie tu i w okolicach, był architekt kapitan J. J. Underwood. Kamień węgielny pod kościół został położony 23 kwietnia 1829 roku, tak by data ta jak najbliżej zbiegała się z rocznicą urodzin króla Jerzego IV, największego dżentelmena Anglii. Za jego panowania wydano akt o równouprawnieniu i zniesieniu dyskryminacji katolików w Anglii. Masywna belka główna świątyni oraz inne drewno użyte w dalszej konstrukcji kościoła, zostały zabrane i przywiezione tu z pałacu Tipu Sultana położonego na wyspie Srirangapatna. Zwykłe lenistwo sprawiło, że tego dnia nie udało mi się trafić na dworzec główmy w Ooty, czasem to co niesfornie płata figle staje się pożyteczne. W drodze na dworzec kolejowy w Coonoor miałem okazję śledzić migający za szybą auta świat, który nie zawsze jest tak dostępny i otwarty. W żaden sposób nie potrafiłem oprzeć się pokusie krótkiego postoju i ujrzenia okolic Ooty w najpiękniejszym z możliwych świateł dnia. Wkrótce miałem uczestniczyć w największej przygodzie tej górskiej eskapady, lecz zanim zanurzyłem się w obłoki rozgrzanej pary z komina lokomotywy zatrzymałem się na tutejszym bazarze w centrum miasta. By zobaczyć. By zjeść. By poczuć klimat. Wszystko tu było inne. Zaczynając od tablicy odjazdów przez wielojęzyczne zapowiedzi z megafonów, a na współpasażerach z którymi dzieliłem przedział w wagonie tuż za lokomotywą, kończąc. Drobne okruchy tutejszego życia miały w sobie zapowiedź oczekiwanej przygody, nieznanej dotąd przyjemności, niczym obietnica zakazanego owocu. Czy ktoś tu pamięta piosenkę zespołu Myslovitz:

…podobno jeszcze ciągle istnieją inne słońca niż to nade mną

…tak wtedy się poczułem, w końcu wystarczy za siebie nie patrzeć… Daniel, kierowca, wykazał się sprytem godnym samego Ganeshy i odnalazł w tłumie kupujących znajomą, a ta była pierwsza w kolejce do kasy, ładnie poprosił i tak kupił bilety.

bilet na wyjątkowy przejazd koleją zębatą

bilet na wyjątkowy przejazd koleją zębatą

Sama podróż, no cóż, była obserwowaniem przemijania, powolnym oddalaniem od Ooty i radością tego wszystkiego co nie mogło się wydarzyć bez tej przejażdżki, bez tego wyjazdu i cudownych widoków za oknem. To co mija pozostaje w przeszłości, bez przemijania, przyszłość traci sens.

Drogę z Coonoor do Mettupalaiyam dzieliłem w przedziale z niezwykłą czwórką, ojcem, matką i dwójką dzieci. Prawie czterogodzinna droga nużyła, dziewczynki przysypiały w ramionach matki. Macierzyństwo przynosi niezwykłą odwagę i siłę, podobnie zostało to opisane w Ramayanie, matka jest siłą, energią shakti, matka jest jej samym obrazem, wpływającym na przyszłość swoich dzieci. Przypomniałem sobie wydarzenia spod polonijnej estrady, gdy otoczony tłumem, przyciskany do desek sceny próbuję nie zgubić fotograficznego aparatu. Bardzo często są tam młode kobiety, matki z dziećmi wciskające swe pociechy w poskręcane żmijowiska kabli i przewodów elektrycznych, wpychają pociechy na scenę: Idź, idź zrobię ci zdjęcie! Dla własnych potrzeb nazywam je „lwicami”. Najmniejsza próba powiedzenia kilku słów o nieodpowiednim zachowaniu podczas koncertu, zazwyczaj kończy się piskliwym rykiem: Proszę mi nie zwracać uwagi! Więc to też jest przykład energii shakti płynącej z serca polonijnych lwic i tylko trudno mi wyobrazić czego nauczą się ich dzieci?

Dworzec kolejowy w Coonoor

Dworzec kolejowy w Coonoor

Podczas jazdy, skład zatrzymał się tylko jeden raz w Hillgrove. W ciągu 15 minut zdążono dolać wody do lokomotywy, pasażerowie od okolicznych sprzedawców kupić coś do jedzenia, a ja cieszyłem się chwilą ciszy bez monotonnego dźwięku uderzania kół przekładni zębatej i bez ostrego świstu pary wydobywającej się z rozgrzanej lokomotywy. Miałem kolejną okazję obserwowania małp proszących o małe co nieco. Tym razem nie zauważyłem ani jednego małpiego skoku do przedziału wagonu, lecz zdecydowanie mogę stwierdzić, że po przyjeździe na stacji pojawiło ich się więcej, były tu całymi małpimi rodzinami.

Teraz droga prowadziła już tylko w jednym kierunku, coraz mocniej odczuwałem, że to wszystko zmierza do nieuchronnego zakończenia. Podróż, spotkania, przeżycia, uniesienia i posiłki, niedługo miały okazać się tylko wspomnieniem. Tego wieczoru w drodze na spotkanie w Coimbatore, a wcześniej szukanie odpowiedniego hotelu, łatwiej mi było poukładać wszystko w głowie, odpocząć i nabrać chęci do dalszych zadziwień o których napiszę za tydzień.

Dariusz Lachowski


Dariusz Lachowski: Indie słowem i obrazem – Do Pondicherry i nieco dalej

Dariusz Lachowski

Dariusz Lachowski

...bowiem Polska to nie tylko obciach i tatuaże na karkach.

Gdy dotarłem do Pondicherry zdałem sobie sprawę, że Indie to nie jest kierunek dla każdego, by móc podróżować po tym kraju trzeba szeroko otworzyć oczy i umysł na ten kraj. Są tam baśniowe krajobrazy świątyń, ogrodów i wzgórz, ferie kolorów, smaków i zapachów, od których potrafi zakręcić się w głowie, są też pozostałości europejskiej ekspansji.

Po niecałej godzinie poszukiwań wreszcie mały hotelik, tuż obok starej świątyni. Wyjrzałem przez okno, wieża minaretu wbijała się w czarną noc rozdzieraną światłem ulicznej latarni, a jutro śniadanie w lokalnym stylu. Pondicherry było dawną francuską kolonią, która powróciła do Indii dość niedawno, bo dopiero w połowie ubiegłego wieku. Do dziś widać w mieście wiele pamiątek po byłych gospodarzach, jak typowo kolonialna zabudowa, francuskie nazwy ulic, kepi na głowach policjantów, czy powszechnie znany język francuski. Miasteczko jest dość przyjemne z nadmorską promenadą nadającą się do spacerów i postoju na kilka chwil by wypić mocną, aromatyczną kawę. Wracając do pierwszego zdania. Wiele osób zainteresowanych historią spogląda na teraźniejszość przez pryzmat tego co chce w niej ujrzeć lub wydaje się, że o niej wie, w ten sposób wpada w pułapkę, a oczy w Indiach trzeba trzymać szeroko otwarte.

Puducherry – widok z hotelowego okna

Puducherry – widok z hotelowego okna

Około XVII wieku francuska „chęć posiadania” otworzyła swoje jedno oko na Indie, lecz wszystkie karty w tym czasie były już rozdane. Powołano do życia Francuską Kompanię Wschodnioindyjską. Joseph Francois Dupleix, któremu wystawiono pomnik w Pondicherry, służył w Kompanii francuskiej od 1720 roku. Od 1741 roku jako jej dyrektor rozpoczął agresywną politykę kolonialną, a dzięki swej żonie Joannie Castro, która była przyjaciółką Markizy de Pompadour, metresy Ludwika XV, a przede wszystkim dzięki zawartości jego szkatuły, zdobył w 1746 roku po ciężkich walkach fort Czennaiapatinam (Madras). Dupleix pozostawiony przez rząd francuski samemu sobie, a w końcu odwołany, powrócił do Francji w niesławie. Nie udało się francuzom utrzymać pod swoim władaniem miasta Madras położonego o 3 godziny drogi od Pondicherry, przegrani powrócili do kraju, a Francuska Kompania Wschodnioindyjska została ostatecznie rozwiązana z powodu kłopotów finansowych w 1769 roku.

Do Pondicherry i nieco dalej

Do Pondicherry i nieco dalej

Pondicherry lub Puducherry w języku tamilskim oznacza Nowe Miasto, pozostaje odrębnym terytorium związkowym na wschodnim wybrzeżu Tamil Nadu. Terytorium Pondicherry dzieli się na cztery dystrykty: Pondicherry, Mahe, Karaikal i Yanam. Weszło w skład Federacji Indyjskiej 28 maja 1956 roku. Miasto zostało założone przez Francuza Francois Martina w 1673 roku i należało później przez jakiś czas do Holendrów i do Anglików. Ostatecznie w XIX wieku rozwinęło się jako duży ośrodek kultury francuskiej, łącząc styl kolonialny z francuszczyzną.

Joseph Francois Dupleix, któremu wystawiono pomnik w Pondicherry

Joseph Francois Dupleix, któremu wystawiono pomnik w Pondicherry

We własnych marzeniach mogę wędrować, gdzie mi się tylko spodoba, a czy chciałbym tu podziwiać to co pozostało po europejskich kolonizatorach? Zapewne nie. Przede mną kompleks Mahabalipuram, miejsce wpisane na Listę Światowego Dziedzictwa UNESCO, położone na wybrzeżu Tamil Nadu, dotykane przez wody Zatoki Bengalskiej. Marco Polo nazywamy tu jest Europejczykiem jednym z najwcześniej odwiedzających Mahabalipuram, chociaż pozostawił po sobie zaledwie kilka wzmianek dotyczących tych odwiedzin. Miejsce szeroko znane na całym świecie ze względu na swoje niepowtarzalne świątynie jaskiniowe, sztukę i architekturę z przełomu Vi i VII wieku, a także z powodu legendy związanej ze świątynią przybrzeżną. Tak naprawdę do dnia dzisiejszego jeszcze nie rozwiązano tej zagadki. Mit mówi, że świątynia przybrzeżna jest tylko małą cząstką części znacznie większej świątyni, która zawierała siedem pagód. Potwierdzają to zapiski pierwszych marynarzy odwiedzających te strony, nazywali to miejsce „Siedem pagód”, a inni europejscy goście w wieku XVIII i XIX odnotowywali, że starsi mieszkańcy tego rejonu wspominali wcześniej o połyskujących nad taflą wody miedzianych wierzchołkach pagód.

Do Pondicherry i nieco dalej

Do Pondicherry i nieco dalej

Jedna ze starożytnych legend hinduskich tak wyjaśnia powstanie mitycznych pagód: Książę Hiranyakaśipu nie za bardzo wielbił Visnu. Za to jego syn, Prahlada, bardzo kochał Visnu i skrytykował ojca za jego brak wiary. Ojciec bardzo tym się zdenerwował i wypędził syna. Gdy po pewnym czasie przeszło mu, ustąpił i pozwolił powrócić mu do domu. Gdy ponownie byli razem, ojciec i syn szybko zaczęli spierać się o naturę Visnu. Kiedy Prahlada oświadczył: Visnu obecny jest wszędzie, także w murach ich domu, zdenerwowany ojciec kopnął jeden z filarów. Nagle z kolumny pojawił się Visnu w postaci człowieka z lwią głową, rzucił się na księcia i go zabił. Prahlada ostatecznie został królem i miał wnuka o imieniu Bali. Bali założył w tym miejscu Mahabalipuram. Tyle legenda, a jak to wygląda dziś?

Świątynia Przybrzeżna z VII wieku składa się z 3 ozdobnych granitowych kapliczek

Świątynia Przybrzeżna z VII wieku składa się z 3 ozdobnych granitowych kapliczek

Mit stał się rzeczywistością po katastrofalnym w skutkach tsunami na Oceanie Indyjskim z roku 2004. Woda opuściła linię brzegu na ponad 500 metrów, cofnęła się w głąb wód bengalskich. Miejscowi i turyści zauważyli długie rzędy prostych kamieni wystające z dna, a samo tsunami usunęło zalegające od stuleci pokłady mułu i odsłoniło małe posągi i kolejne świątynie na linii brzegowej. W wyniku zeznań naocznych świadków zdecydowano się przeprowadzić wraz z marynarką wojenną badania archeologiczne w tym miejscu, a te doprowadziły do odkrycia dużej liczby budynków, ścian i platform, które zostały zinterpretowane jako tworzące duży kompleks. W oparciu o styl rzeźbienia w kamieniu i znalezione monety archeolodzy uważają, że zabytki te datowane są na III wiek i mimo, że Mahabalipuram w tym czasie było miastem portowym to specyficzny układ i bliskość pozostałej przybrzeżnej świątyni sugeruje, że mogła to być pierwotna lokalizacja sześciu utraconych pagód. Wciąż kontynuowane są tu prace z nadzieją na zidentyfikowanie większej liczby struktur i celów, lepsze zrozumienie miasta jako całości, a co za tym idzie mit Siedmiu Pagód może na naszych oczach ożywać.

Mahabalipuram to nie tylko Siedem Pagód

Mahabalipuram to nie tylko Siedem Pagód

Naturalnie Mahabalipuram to nie tylko osławionych Siedem Pagód, to miejsce w jakiś niewytłumaczalny sposób przedstawia połączenie religii, kultury i wszystkich legend związanych z hinduskim panteonem religijnym. Intryguje swym architektonicznym wpleceniem w naturę i złamaniem geometrycznej formy przez umieszczenie płaskorzeźb na skałach czy wykutymi w skale świątyniami, ołtarzami. Jest tu około czterdziestu zabytków o różnym stopniu zaawansowania. Płaskorzeźby, rzeźby i architektura splatają się tu z ideami i bóstwami, choć każdy pomnik jest poświęcony pierwotnemu bóstwu lub sławnej postaci z mitologii hinduskiej. Zabytki Mahabalipuram (lub Mamallapuram) są również źródłem wielu sanskryckich inskrypcji, które pozwalają poznać historię, kulturę, królestwo i religijność Indii Południowych minionego czasu.

płaskorzeźby, rzeźby i architektura splatają się tu z ideami i bóstwami.

płaskorzeźby, rzeźby i architektura splatają się tu z ideami i bóstwami.

Nie łatwo mi było fotografować ludzi w przestrzeni, która dla nich była domem, a mi stanowiła ogromne wyzwanie. Tu działo się o wiele więcej, a oni, baczni obserwatorzy szybko reagowali sztucznością na widok aparatu fotograficznego. Czasem trzeba było się zatrzymać, wyczekać i zniknąć na moment z oczu obserwowanych, bo w końcu Ten moment nie zjawia się przecież na zawołanie. Cechą wyróżniającą zdjęcie od fotografii jest moment jej wykonania przedstawiający istotę żyjącą, zdolną do ruchu, jest to „decydująca chwila” tak nazwał ją Cartier-Bresson. Fotografia bowiem nie jest procesem trwałym jak na przykład malowanie obrazu. W fotografii ma znaczenie tylko ta chwila, podczas której naciskany jest spust migawki i to tą chwilę trzeba znaleźć w otoczeniu. Cartier-Bresson wychodził z założenia, że oko fotografa musi dostrzec w przestrzeni kompozycję, wyrażenie i intuicyjnie musi wiedzieć, w którym momencie uwiecznić to na zdjęciu.

w fotografii ma znaczenie tylko ta chwila…

w fotografii ma znaczenie tylko ta chwila…

Cartier-Bresson wraz z przyjaciółmi, m.in. z Robertem Capa na początku roku 1947 założył Agencję Fotograficzną „Magnum Photos”. W roku 1948 zadziwił cały świat obrazami Indii z pogrzebu Gandhiego oraz fotografiami z ostatniej fazy wojny domowej w Chinach ’49 roku. Rok później ponownie trafił do Indii tym razem do Tamil Nadu, a także do Pondicherry. Odwiedził Tiruvannamalai gdzie fotografował mistrza duchowego, mistyka, filozofa, świętego hinduizmu Ramana Maharishi. Dlaczego o tym piszę? Bo mistrzowi Bressonowi personalnie zawdzięczam głębokie zrozumienie pojęcia „decydującej chwili” oraz przynajmniej setkę fotografii, które stawiam sobie za wzór kompozycji. Doskonale zrozumiałem – jeśli się go przegapi, ten moment już się nigdy nie powtórzy, jedna taka szansa na sto! Podobnie jest z życiem. Natomiast mistrz Maharishi miał polskich uczniów, a wśród nich Wandę Dynowskę (Umadewi), Maurycego Frydmana i niejednego sympatyka. Wiele książek o nim i dotyczących jego nauk wydano również w języku polskim bowiem Polska to nie tylko obciach i tatuaże na karkach.

 

Wróciłem do miasta. Wysoka Bazylika Najświętszego Serca Pana Jezusa, utrzymana w gotyckim stylu budowla, pozostała do dziś. Obok po ulicy przechadzają się chrześcijanie, muzułmanie i hindusi, a wszyscy tak samo śpieszący do swych codziennych obowiązków. Przed wejściem do przybytku, sporych rozmiarów, tuż po lewej, napis z prośbą o niepozostawianie butów na zewnątrz, obok dziesiątek już zżutych ze zmęczonych stóp. Powoli zanurzałem się w chłód kościelnego cienia. Wnętrze wyjątkowo oddawało to co pierwsi księża próbowali wnieść na ten ląd. W oknach stare witraże swoją świetnością pamiętające obecność francuzów, ołtarz główny, ciało Chrystusa ułożone w przeszklonej gablocie, wystawione na widok przypominało to co nazywane jest tu: darśana. Zobaczyć by uwierzyć, dotknąć by pojąć, a co najważniejsze uczestniczyć w błogosławieństwie spływającym od bóstwa poprzez oglądanie go, bądź to w wizji, bądź fizycznie poprzez symbol.

po ulicy przechadzają się chrześcijanie, muzułmanie i hindusi

po ulicy przechadzają się chrześcijanie, muzułmanie i hindusi

Kolejna po drodze to Świątynia Manakula Vinayagar w całości poświęcona Ganeshy. Znajduje tu się Złoty Rydwan, na którego wykonanie zużyto ponad 7.5 kilograma czystego złota ofiarowanego przez pielgrzymów. Rydwan ma rozmiary 3m na 1.8m, wykonany został w całości z drewna tekowego pokrytego odpowiednio wygrawerowanymi płytkami miedzianymi, które same w sobie stanowią dzieło sztuki. By uczestniczyć we wcześniej wymienionej darśanie wielu pielgrzymów i odwiedzających świątynie może za opłatą samemu wprowadzić ten niecodzienny pojazd do wewnątrz. Świątynia istnieje do dnia dzisiejszego tylko dzięki silnym protestom ze strony ludności hinduskiej, gdyż podczas francuskiej okupacji, a za kadencji Dupleix’a, postanowiono ją zburzyć.

Świątynia Manakula Vinayagar w całości poświęcona Ganeshy

Świątynia Manakula Vinayagar w całości poświęcona Ganeshy

Za oknem migają kolejne miasta: Tirukkovilur, Attur, Ayothiapattinam, aż wreszcie postój w Salem na małe co nieco i wyjątkowe słodkości, które w Stanach nie smakują tak jak tu. I znowu ludzie, kolory, inne nazwy Sankari, Bhavani, nocna jazda przez Annur, i Avanashi są niczym nadzwyczajnym, gdyby je porównać do tego co jeszcze na mnie czekało po drodze przez Mettuppalaiyam, Kotagiri i w końcu Ooty. Powoli zanurzałem się w noc. Droga wydawała się zbyt kręta i zbyt niebezpieczna by chociaż na moment zmrużyć oko. Temperatura powoli opadała, zbliżaliśmy się do serca Niebieskich Gór, do Ooty, tylko jeden krótki postój by ujrzeć w dole uśpione miasto. Coraz bliżej dwudniowego pobytu w Ooty ale o tym w następnym wpisie za tydzień.

Wiele osób zainteresowanych historią spogląda na teraźniejszość przez pryzmat tego co chce w niej ujrzeć, a oczy w Indiach trzeba mieć szeroko otwarte. Trzymają się więc mocno tego co wydaje im się jedyną i słuszną drogą, mają receptę na wszystkie dolegliwości świata. Tyle tylko, że widzą go ze swej perspektywy, nie potrafiąc uwolnić się od siebie samych. Przyszła mi do głowy pewna stara historia, obrazująca ten paradoks, związana z małpą:


O małpie

Daleko od ludzkich siedzib, głęboko w lesie, pewna małpa znalazła pusty orzech kokosu. Zainteresowana znaleziskiem podeszła i nim potrząsnęła, wówczas usłyszała jakiś dziwny szmer. Z pewnym trudem udało jej się wcisnąć rękę przez wąski otwór do środka i wówczas poczuła, że wewnątrz jest kostka cukru, lecz by ją pochwycić, musiała przecież zacisnąć pięść. I tak nie mogła wyjąć ręki ze środka skorupy kokosu.

Myśliwy, który zastawił pułapkę, podszedł do małpy spokojnie i bez pośpiechu. Ona próbowała jeszcze uciec, ale nie mogąc wydobyć ręki z orzecha trzymającej kostkę cukru, była uwięziona. Czując dłoń myśliwego na karku, pomyślała sobie: — Straciłam wolność, ale cóż tam, mam przecież cukier! Wówczas myśliwy zręcznie uderzył ją w łokieć, tak, że odruchowo puściła cukier. W jednym momencie straciła wolność i słodycz.

 

Dariusz Lachowski

 

 


Dariusz Lachowski: Indie słowem i obrazem – Pomiędzy Thanjavur, Francją i Indiami

Dariusz Lachowski

Dariusz Lachowski

Słowa starannie dobierane i wypisywane na białej karcie papieru są obrazami wewnętrznego oniemienia, czasem ich brakuje by opisać otaczające mnie piękno, a do tego opowiedzieć o miejscach w których po raz pierwszy stawiałem kroki, dotykałem historii.

 

Pomiędzy Thanjavur, Francją i Indiami

Opuszczając przyjaciół w Musiri czułem smutek choć wiedziałem, że nasze ścieżki ponownie się przetną w Coimbatore za kilka dni, za rok. Zanim doszło do ponownego spotkania w trakcie drogi odwiedziłem Thanjavur, pałace oraz świątynie – doznając małych i wielkich zadziwień.

Słowa starannie dobierane i wypisywane na białej karcie papieru są obrazami wewnętrznego oniemienia, czasem ich brakuje by opisać otaczające mnie piękno, a do tego opowiedzieć o miejscach w których po raz pierwszy stawiałem kroki, dotykałem historii. Rozumienie tego faktu zależy od tego co tam wewnątrz siebie wyhodowaliśmy. Skoro więc o podwójnej moralności mowa to chcę podkreślić – cała niezwykłość życia polega na jego różnorodności i niepowtarzalności!

Charles Le Brun evolution

Charles Le Brun evolution

Do momentów szczególnych, z tego dnia podróży, zaliczam wizytę w Saraswathi Mahal Library czyli po prostu w bibliotece królewskiej usytuowanej w kompleksie budynków pałacowych, były tam również sklepy, kino, muzeum, pozostałości po salach królewskich i wysoka wieża dzwonu, niestety zamknięta tego dnia. Królewska Biblioteka Saraswathi jest jedną z najstarszych książnic Azji i posiada świetnie zachowane, niespotykane nigdzie indziej, manuskrypty spisane na palmowych liściach w najważniejszych językach Indii: Tamil, Telugu, Marathi, Hindi. Obecnie kolekcję wolumenów szacuję się na ponad 49.000 i zaledwie niewielki promil zbiorów prezentowany jest publicznie. Nie licząc wyjątkowych manuskryptów, najbardziej zainteresowały mnie i przypadły do gustu, duże formaty, opisujące jedną z kilku teorii ewolucji człowieka karty rysowane przez Charlesa Le Bruna, wielkiego malarza nazwanego przez Louisa XIV „największym artystą francuskim wszystkich czasów”.

Pierwszą teorią ewolucji był kreacjonizm – nic się nie zmienia wszystko zostało stworzone, druga mówiła – środowisko wymusza zmiany, a ta trzecia przyjęta dziś mówi – to wszystko mutacje. Niesłychanie ciekawe wydało mi się to i interesujące zarazem. W drodze z Polski do Ameryki, gdzieś po drodze do Indii, trafiłem na interesujące prace człowieka wyjątkowego. W wieku piętnastu lat otrzymał zlecenie od kardynała Richelieu, a jego wykonanie wykazało nie tylko kunszt i umiejętności jakie opanował, ale otworzyło mu drogę do działalności w Rzymie i na dworze królewskim. To on zaprojektował i przyczynił się do dzisiejszego wyglądu części Wersalu i Luwru. Podziwiany za życia, wielokrotnie doceniony, po śmierci swego mecenasa popadł w niełaskę zazdrosnych „przyjaciół” i wkrótce zmarł samotnie we własnej posiadłości.

Airavateshwararm – znaleźć ukojenie kryjąc się w mandapach z bogato zdobionymi filarami

Airavateshwararm – znaleźć ukojenie kryjąc się w mandapach z bogato zdobionymi filarami

Zaraz po wizycie w murach królewskiej biblioteki i obejrzeniu małego ułamka zbiorów ponownie w drodze. Postój w mieście świątyń – Kumbakonam od którego zaledwie 4 kilometry dalej leży Darasuram, a w nim Świątynia Airavateshwararm zbudowana w stylu Chola. Jej piękno zachwyca, w silnych promieniach słońca można tu znaleźć schronienie w mandapach z bogato zdobionymi filarami, które są klasycznym przykładem sztuki i architektury chola. Świątynia została wzniesiona na początku XII wieku, a w roku 2004 wpisana na listę światowego dziedzictwa UNESCO.

Jedną z kilku ciekawostek na terenie świątyni Airavateshwararm jest możliwość obejrzenia wyrzeźbionych w kamieniu setek postaci kobiet i mężczyzn zatrzymanych w akrobatycznych pozach. Do dnia dzisiejszego okoliczne wioski odwiedzane są przez cygańskie plemiona, a ich mieszkańcy bawią się i świętują podczas gimnastycznych pokazów. Inną wyjątkową atrakcją jest przejście po muzycznych schodach, usytuowanych centralnie na placu świątyni i biegnących ze wschodu na zachód. Schody wykuto w litej skale i wyposażono w kamienne balustrady, kiedy stawia się kroki po chodach, wydają delikatne, szybko rozpływające się w szumie powietrza dźwięki, niczym metalowe cymbałki z tą różnicą, że schody są przecież wyciosane z kamienia.

kobiet i mężczyzn zatrzymanych w akrobatycznych pozach.

kobiet i mężczyzn zatrzymanych w akrobatycznych pozach.

W samych Indiach żyje obecnie ok. 800 mln hindusów (wyznawców hinduizmu), kilkadziesiąt milionów zamieszkuje kraje Azji Południowej: Pakistan, Nepal, Bangladesz i Sri Lankę. Kolejne miliony współtworzą diasporę indyjską rozsianą po całym świecie. Pomimo że 90 proc. hindusów mieszka w Indiach, kraj ten cechuje religijny pluralizm. Hinduizm, podobnie jak chrześcijaństwo, nie jest monolitem. Od tysięcy lat zmieniał się on wewnętrznie oraz wchodził w interakcję z innymi tradycjami religijnymi.

Kolejna świątynia do której trafiłem tego dnia to Adi Kumbeswarar.

Kolejna świątynia do której trafiłem tego dnia to Adi Kumbeswarar.

Kolejną świątynią, do której trafiłem tego dnia była Adi Kumbeswarar. Początki sanktuarium sięgają VII wieku, lecz swoją świetność przeżywała w XV i XVII. Przybytek rozłożony jest obecnie na obszarze 2,800 m2 i lśni strzelistymi gopuramami. W świątyni każdego dnia w godzinach od 5:30 rano do 9 wieczorem odbywa się sześć dziennych rytuałów, jeśli przypadkowo nie trafi się na godzinę otwarcia drzwi trzeba nieco zaczekać. Tam na zewnątrz murów świątynnych w oczekiwaniu na jej otwarcie, spędziłem około 30 minut. Siedząc w zacienionym miejscu mandapy obserwowałem nadciągających zewsząd pielgrzymów i młodych chłopców grających w piłkę.

Adi Kumbeswarar – Tam na zewnątrz murów świątynnych w oczekiwaniu na jej otwarcie

Adi Kumbeswarar – Tam na zewnątrz murów świątynnych w oczekiwaniu na jej otwarcie

Do świątyni wchodzi się długim, bo 100 metrowym korytarzem o wysokości prawie 5 metrów. W świątyni znajduje się pięć posrebrzanych rydwanów używanych do noszenia świątynnych bóstw podczas uroczystych okazji. Świątynia jest największą świątynią Siwy w Kumbakonam, ma 9-piętrową rajagopuram (bramę) o wysokości 39 metrów i nie można w niej wykonywać zdjęć ani fotografować. Pomimo tak wielu obostrzeń związanych z moim pochodzeniem oraz niemożliwością posługiwania się aparatem fotograficznym zupełnie niespodzianie już wewnątrz przybytku przypomniały mi się słowa Mahatmy Gandhiego:

Szczęście jest wtedy, gdy to, co myślisz, co mówisz i co robisz, jest ze sobą w harmonii.
Happiness is when what you think, what you say, and what you do are in harmony.

Adi Kumbeswarar Temple

Adi Kumbeswarar Temple

W drodze do Thanjavur, kilkanaście kilometrów od Adi Kumbeswarar Temple znajdowało się kolejne miejsce mego krótkiego postoju. Magicznie otulana przez  żółto-złote promienie zachodzącego słońca, świątynia Gangaikonda Cholapuram, miejsce intrygujące i wyjątkowe. Pora dnia z każdą chwilą stawała się co raz bardziej niesprzyjająca fotografii, ale co było robić? Jedna taka szansa na sto!

Jeżeli marząc – nie ulegasz marzeniom;
Jeżeli rozumując – rozumowania nie czynisz celem;

Twoja jest ziemia i wszystko, co na niej

Korzystałem więc z zastanego światła, ciesząc się dźwiękiem nisko przelatujących ważek, które właśnie teraz postanowiły powitać nadchodzący koniec dnia. Gangaikonda Cholapuram to mała miejscowość swoimi korzeniami mocno osadzona w średniowiecznej historii Indii. To tu znajdowała się stolica dynastii Chola, najdłużej panującej w historii południowych Indii. Najwcześniejsze datowane odniesienia do tej tamilskiej dynastii znajdują się w inskrypcjach z III w p.n.e.

Tu znajduje się świątynia o tej samej nazwie co miejscowość, w której została wybudowana Gangaikonda Cholapuram. Jej monumentalny charakter architektury przewyższa w jakości rzeźbiarskiej to co ujrzałem do tej pory. Nie znając zupełnie niuansów stylów, tu potrafiłem, zauważyć dostojeństwo i zarazem lekkość, zatrzymać się i podziwiać przeszłość w milczeniu, z szacunkiem do nieznanego i niepojętego. Obok znajdują się ruiny starożytnego miasta i zaledwie resztki pałacu królewskiego, niestety tym razem ze względu na porę dnia nie mogłem ich zobaczyć.

Cudownie jest wiedzieć, że nad nami jest dokładnie to samo niebo, które zadziwiało swą naturalną urodą tysiące lat temu mieszkańców tych miejsc. Zatrważająca za to jest ignorancja ludzka pozwalająca niszczyć i zatruwać środowisko, wycinać zdrowe drzewa, bezrozumnie rozkrawająca na części ostatnie ostoje przyrody w parkach narodowych, bezceremonialnie wysługując się pachołkami rudowłosego, którymi się brzydzę!

 

To co wiem dziś, to co poznałem, jest kroplą w oceanie tego co pozostało do zrozumienia. W drodze do Pondicherry przez Udaiyarpalaiyam, gdzieś na ulicy pośród przemykających aut, na krótko miga mi przed oczyma dotknięcie słoniowej trąby w geście błogosławieństwa. Pamiętam jeszcze uliczne kontrole na granicach kolejnych dystryktów.

Pondicherry – w niedrogim hotelu elewacją opierającym się o zapomnianą kapliczkę

Pondicherry – w niedrogim hotelu elewacją opierającym się o zapomnianą kapliczkę

Wieczorem zakwaterowałem się w Pondicherry, skrawku kolonii Francuskiej, tego co po niej pozostało, w niedrogim hotelu elewacją opierającym się o zapomnianą kapliczkę, wyróżniającą się od innych budynków jedynie biało-czerwonymi pasami niezręcznie wymalowanymi na jej ścianach… narodziny, śmierć, narodziny, śmierć, narodziny…

 

Dariusz Lachowski

 

 

 


Dariusz Lachowski: Indie słowem i obrazem – Diwali w drodze do Thanjavur

Dariusz Lachowski

Dariusz Lachowski

Z każdą chwilą życia pragniemy poznawać nowe, piękne dni, a te których jeszcze nie znamy są wciąż przed nami. Historia Tiruchirappalli datuje się na III wiek przed naszą erą.

Diwali w drodze do Thanjavur

Kolejny dzień podróży przyniósł mi spotkanie z przyjaciółmi, a potem radość ze spędzonego z nimi czasu podczas obchodów Święta Diwali o którym wspomniałem tu: Miliardy kolorowych, drobnych okruchów. Zanim to nastąpiło – skoro świt musiałem zerwać się na równe nogi. Poranny rozgardiasz na ulicach Indii, wcale nie jest taki mały jak można by się było tego spodziewać. Po drodze krótki postój na poranną kawę i wreszcie wjeżdżamy do malutkiej miejscowości Musiri. Tu dzień dopiero się budził. Przyjaciele małżeństwo Priya i Kannan, bez których pomocy trudno byłoby zorganizować taką podróż czekali tam na mnie wraz z przyjaciółmi i członkami rodziny. Było powitanie i wspólny spacer, odwiedziny na plantacji bananów i rozmowy o fotografii. Wreszcie odpalenie petard by odstraszyć to co niedobre i pomóc uświadomić sobie, że przeszłość minęła bezpowrotnie i nie powróci! W chwilę potem mnóstwo pysznego jedzenia, smaków południowych Indii.

Musiri – Tu dzień dopiero się budził.

Fot. Musiri – Tu dzień dopiero się budził.

Cały szereg obrzędów, rytuałów i świąt hinduskich obchodzonych jest w Indiach przez wszystkich mieszkańców kraju, niezależnie od przynależności religijnej, a świąt w Indiach jest bliżej nieokreślona ilość. Ocenia się, że 80% populacji Indii to wyznawcy jednej z religii hindu. Niektóre święta i obrzędy mają charakter regionalny, często ich pochodzenie ginie w mrokach dziejów, inne zaś są powszechnie znane i świętowane na terenie całych Indii. Poza świętami religijnymi istnieje ogromna ilość przeróżnych ceremonii domowych związanych z życiem codziennym. Niektóre są odprawiane tylko przez kobiety, a inne tylko przez mężczyzn. Diwali to święto obchodzone w całych Indiach i jedno z najważniejszych. W tym roku przypadło na 19 października choć na południu kraju świętowanie rozpoczyna się o jeden dzień wcześniej.

Diwali to święto obchodzone w całych Indiach i jedno z najważniejszych.

Fot. Diwali to święto obchodzone w całych Indiach i jedno z najważniejszych.

W zależności od regionu północ/południe święto Diwali trwa od czterech do pięciu dni, a każdy z nich poświęcony jest czemuś innemu. Kalendarz obchodów nierozerwalnie wpisany jest w cykliczność zmian zachodzących w przyrodzie.

Dzień pierwszy kończy czas porządków po monsunie. Rozpoczynają się zakupy i przygotowywanie prezentów. To wtedy kobiety otrzymują od męża nowe sari i coś z biżuterii, dzieci dostają w końcu to na co czekały od miesięcy, a i mężczyznom przyda się coś nowego z garderoby. Obdarowywanie się nawzajem prezentami i słodyczami oznacza zapomnienie dawnych kłótni i nieporozumień oraz odnowienie i wzmocnienie, przyjaźni i więzi rodzinnych. Dzień drugi obchodów Diwali to radosne świętowanie zwycięstwa Krishny ze znęcającym się nad ludźmi demonem Naraką. Symboliczne znaczenie tego dnia odnosi się do zwycięstwa nad strachem, blokującym wewnętrzny spokój, ale najważniejszym dniem święta Diwali jest dzień trzeci. Oddaje się wówczas cześć bogini Lakshmi (bogini szczęścia i dobrobytu) oraz Ganeshy (usuwającemu wszelkie przeszkody) jest to czas zamykania ksiąg rachunkowych i otwierania nowych, czas podsumowania zysków i strat, początek nowego roku finansowego. Ostatni dzień nazywany jest świętem brata i siostry. Bracia odwiedzają siostry przynosząc im prezenty, a siostry goszczą swych braci w domu i pieką słodkie ciasteczka. Podczas Diwali światło tysięcy zapalanych lampek oznacza zwycięstwo jasności umysłu nad ciemnością ignorancji bowiem każdy element życia wymaga od nas uwagi i troski. Nie jest możliwe doświadczenie życia w pełni, kiedy nawet w jednym jego aspekcie panuje mrok. To samo na myśli miał Roger Waters gdy w roku 2000 zaśpiewał „Each Small Candle”.

każdy element życia wymaga od nas uwagi i troski

Fot. Każdy element życia wymaga od nas uwagi i troski

Z każdą chwilą życia pragniemy poznawać nowe, piękne dni, a te których jeszcze nie znamy są wciąż przed nami. Historia Tiruchirappalli datuje się na III wiek przed naszą erą. Miasto zachwyciło mnie poprzedniego dnia o zachodzie i podobnie, onieśmielony otaczającą mnie zewsząd historią, czułem się o poranku, a do tego nie domyślałem się jeszcze jakie niespodzianki szykuje mi słoneczny dzień.

Słońce tego dnia stało się wyjątkowo uciążliwe. W drodze do świątyni Ranganathaswamy (Srirangam) ponownie spotkałem słonia na drodze. Kroczył dumnie i spokojnie po rozgrzanej do niemożliwości nawierzchni drogi. Miałem się o tym przekonać bardzo szybko. Poprosiłem kierowcę by zatrzymał auto na kilka chwil, chwyciłem za aparat i wybiegłem z auta, to był mój błąd. W pośpiechu zapomniałem o obuwiu, zostawiłem klapki pod siedzeniem. Starając się zachować równowagę, delikatnie podskakiwałem na ulicy niczym skwierczący na tłuszczu kawałek wątróbki. Szybko skryłem się w aucie nawet nie rzucając okiem na podgląd zdjęć, ruszyliśmy w dalszą drogę.

podskakiwałem na ulicy niczym skwierczący na tłuszczu kawałek wątróbki.

Fot. Podskakiwałem na ulicy niczym skwierczący na tłuszczu kawałek wątróbki.

Świątynia Ranganathaswamy, jest jedną z najbardziej znanych świątyń wyznawców wisznuizmu w południowych Indiach, bogatą w legendy i historię, jest także największym kompleksem religijnym na świecie. W skład przybytku rozłożonego na powierzchni 63 ha wchodzi 50 kapliczek, 21 wież (gopuram), 9 dużych świętych zbiorników wodnych, własny korytarz 1000 kolumn (mandapam) i 39 pawilonów. By zobaczyć jedyną i niepowtarzalną vimanę, wykonaną z czystego złota, spoczywającą nad miejscem najświętszym świątyni Srirangam, wszedłem na dach.

Złota Vimana nad sanktuarium w Srirangam

Tuż przy głównym wejściu, za pierwszą bramą, znajduje się małe pomieszczenie, gdzie można, na czas wizyty w świątyni, zdeponować buty. Po wejściu i poddaniu się rutynowej kontroli kupiłem dodatkowy bilet uprawniający do wejścia na dach świątyni, a osoba odpowiedzialna za bezpieczeństwo, otworzyła wielkim kluczem żelazną furtkę, za którą wiły się wolno schody w kierunku dachu. Po wejściu na górę śmiało stąpając, ruszyłem w kierunku podwyższeń z których miałem nadzieję zobaczyć więcej, nie doszedłem jeszcze do pierwszego, gdy poczułem, że coś dzieje się z moimi stopami. Spojrzałem w dół i zauważyłem, że stoję na kamiennym dachu, a tuż obok mnie namalowana jest gruba, biała linia. W oka mgnieniu dotarło do mnie, że jest to moja linia bezpieczeństwa i ucieczki od okropnie nagrzanego dachu.

Założę się, że tego dnia można było na nim smażyć jajka bez tłuszczu! Momentalnie poczułem ulgę! Od tego momentu nie schodziłem nawet na jeden centymetr z namalowanego pasa. Nieprzyjemne zdarzenie nauczyło mnie, że prawa fizyki to nie tylko szkolne regułki, od tego momentu gdziekolwiek stąpałem w miejscach wystawionych na słońce, rozglądałem się za białymi pasami lub wyłożonymi chodniczkami.

Świątynia Ranganathaswamy – rozglądałem się za białymi pasami lub wyłożonymi chodniczkami

Fot. Świątynia Ranganathaswamy – rozglądałem się za białymi pasami lub wyłożonymi chodniczkami

W tak gorące dni jak jeden z tych podczas mych odwiedzin, mandapy (korytarze 1000 kolumn) stanowią schronienie przed promieniami słońca. Wielokrotnie widziałem osoby w cieniu oczekujące na darshan, spożywające skromny posiłek lub biorące krótką drzemkę. Wewnątrz świątyń znajdują się czasem małe sklepiki, gdzie pielgrzymi i odwiedzający mogą zakupić coś do jedzenia. W świątyni Ranganathaswamy po raz pierwszy ujrzałem bankomat Banku Indii co nie powinno dziwić, ponieważ bardzo często kompleksy świątynne należą do jednego z rządowych departamentów religijno-gospodarczych. W jednym z szerokich korytarzy (prakar) wychodzących wprost na vimanę odnalazłem ołtarz przyozdobiony kilkoma setkami, jeśli nie więcej starych, metalowych kłódek, które przypominały mi te z Pragi, zawieszone tuż przy moście Karola.

Świątynia Ranganathaswamy – ołtarz przyozdobiony kilkoma setkami, jeśli nie więcej metalowych kłódek

Fot. Świątynia Ranganathaswamy – ołtarz przyozdobiony kilkoma setkami, jeśli nie więcej starych, metalowych kłódek

Ruszyliśmy w drogę, słońce dawało się we znaki nawet za zamkniętymi szybami klimatyzowanej kabiny auta. Około 3:30 po południu zaparkowaliśmy tuż przy wyjątkowo pięknej Świątyni Brihadeeswarar jednej z największych w południowych Indiach wpisanej na listę Zabytków Światowego Dziedzictwa UNESCO.

Świątynia Brihadeeswarar – wpisana na listę Zabytków Światowego Dziedzictwa UNESCO.

Fot. Świątynia Brihadeeswarar – wpisana na listę Zabytków Światowego Dziedzictwa UNESCO.

Zbudowana została w roku 1010 w niezwykłym stylu chola, jej szczyt zwieńczony był przed laty granitową kopułą ze złotą iglicą. Wewnątrz wybudowano masywną kolumnadę prakara (korytarz) i umieszczono jedną z największych Shiva linga w Indiach. Świątynia słynęła między innym z tego, że mieszkało tu na stałe ponad 400 devadasi czuli boskich tancerek, swoim tańcem rozsławiających imię świątyni w całym królestwie. Po upadku królewskiej dynastii Cholów sława tańca i tancerek poczęła gasnąć, aż wreszcie zawód tancerki, boskiej służebnicy upadł zupełnie, a z nim przepadły kanoniczne figury tańca. Figur tanecznych było prawdopodobnie 108, w XVII wieku próbowano je wskrzesić na nowo, lecz mało skutecznie, dopiero w XX wieku odczytano je wszystkie, interpretując płaskorzeźby świątynne, problemem pozostało połączenie statycznych obrazów w jeden ciąg taneczny. Nadal nie wiadomo jaka była kolejność kroków i jak naprawdę wyglądał taniec boskich służebnic. Na terenie świątyni i wokół niej, celebruje się wiele świąt hinduistycznych, a także odbywa się tu wiele imprez kulturalnych. Sama świątynia posłużyła wielokrotnie pisarzom jako tło wydarzeń pisanych przez nich książek.

z niespotykaną lekkością pokonującą ciężką bryłę kamienia.

Fot. Z niespotykaną lekkością pokonującą ciężką bryłę kamienia.

Ktoś napisał, że „Thanjavur jest średniej wielkości miastem słynącym z dwóch obiektów, raczej mało interesującego pałacu i Świątyni Brihadeeswarar.” O pałacu, a przede wszystkim o jego wyjątkowej bibliotece, będzie w następnym wpisie. Świątynia Brihadeeswarar zachwyciła mnie swoją architekturą, która z niespotykaną lekkością pokonywała ciężką bryłę kamienia.

Diwali w drodze do Thanjavur

Fot. Diwali w drodze do Thanjavur

Ciekawe były także dwa długie korytarze, wybudowane dookoła głównego budynku sanktuarium – mandapy. Te dwa korytarze to maha-mandapa i mukha-mandapa. Maha-mandapa ma po sześć słupów z każdej strony. Natomiast w mukha-mandapa znajduje się osiem małych kapliczek z pięknymi, starymi lingamami ustawionymi jeden za drugim. Kolejny też raz zadziwiony byłem ilością odwiedzających ten przybytek, zarówno osób starszych jak i młodszych czy nawet całych rodzin. Zawsze byli uśmiechnięci i starali się odpowiadać na wszystkie pytania prosząc przy okazji o wspólne zdjęcie (selfika). Warto zapamiętać, że Thanjavur to kolebka muzyki karnatackiej, jednego z najstarszych systemów muzycznych na świecie! Powoli zapadał zmrok.

Dariusz Lachowski


Dariusz Lachowski – Dziura w bucie

Dariusz Lachowski

Dariusz Lachowski

Są tacy, którzy potrafią interesująco zaśpiewać o dziurze w bucie. Tuż za granicami pięknego kraju ludzie dowiadują się więcej o otaczającym nas wszechświecie wiercąc dziurę w marsjańskiej skale. W kraju nad Wisłą społeczeństwo poddane politycznej lobotomii nosi dziurę w sercu...

Dziura w bucie

Jeszcze wiosna nie rozpoczęła się na dobre, lato nie zawitało pod chłodzone klimatyzacją dachy, a dziś przenoszę Was do pewnego sierpniowego dnia roku 1967 gdy piosenka zatytułowana „Dziura w bucie” ujrzała światło dzienne, a kilka tygodni później trafiła na drugie miejsce listy przebojów UK Singles Chart.

Piosenkę skomponował gitarzysta i współzałożyciel zespołu „Traffic”, Dave Mason. Utwór nie spodobał się pozostałym członkom zespołu, którzy uważali go za odbiegający stylem muzycznym i warstwą liryczną od pozostałych utworów zespołu. Dave wcale się tym nie przejął i gdy w okresie późniejszym piosenka uplasowała się na miejscu 22. niemieckiej listy przebojów, a współpraca Mason’a z zespołem stawała się coraz bardziej chaotyczna, zaraz po swoim debiutanckim albumie „Mr. Fantasy” opuścił zespół na dobre. David to muzyk wyjątkowy, obdarzony sporym talentem do śpiewu i pisania tekstów piosenek. Sławę przyniosła mu praca w zespole „Traffic” ale na tym nie poprzestał. W ciągu swojej kariery Mason grał i nagrywał z wieloma osobistościami sceny muzycznej w tym z Paulem McCartneyem, Georgem Harrisonem, Rolling Stonesami, Jimi Hendrixem, Erikiem Claptonem, Michaelem Jacksonem, Davidem Crosbym, Grahamem Nashiem, Stevem Winwoodem, Fleetwood Mac i Cass Elliot. Dla miłośników prawdziwej muzyki te nazwiska mówią wiele.

Jedną z najbardziej znanych piosenek Mason’a nie jest jednak „Hole in My shoe” jest nią „Feelin 'Alright”, nagrana z zespołem „Traffic” w 1968 roku, a później powtarzana i interpretowana przez wielu innych wykonawców jak np. Joe Cockera. Psychodeliczna piosenka pop „Hole in My Shoe” stała się przebojem w nieco inny sposób. Dzięki zaawansowanym technologiom dziś pewnie nie ma możliwości zrobienia dziury w podeszwach butów. Z jednej strony wynika to pewnie z lenistwa i coraz częstszego poruszania się pojazdami, a także z powodu użytych materiałów, których technologia sięga nam często ponad głowy! A skoro już wysoko uniosłem wzrok i wspomniałem nowoczesne technologie…

NASA 24 maja zaprezentowała światu niepozorne zdjęcia z Marsa, oto one:

Obraz przedstawia zbliżenie na otwór (dziurę w Marsie). Credits: NASA/JPL-Caltech/MSSS

Obraz przedstawia zbliżenie na otwór (dziurę w Marsie). Credits: NASA/JPL-Caltech/MSSS

Obraz przedstawia zbliżenie na otwór (dziurę w Marsie) o głębokości 5 centymetrów (2 cali) i średnicy 1,6 centymetra (0,6 cala), który wykonany został rzez łazik Curiosity przy użyciu nowej techniki wiercenia. Sądzę, że ciekawość i głód wiedzy kierowała osobami odpowiedzialnymi za projekt o nazwie „Duluth”. Wiercenie dziury w powierzchni Marsa zakończyło się sukcesem 20 maja 2018 roku. Takie pobieranie kawałka marsjańskiej skały nie byłoby może niczym interesującym gdyby nie fakt, że była to pierwsza próbka skalna wywiercona na czerwonej planecie od października 2016 roku. Bowiem w tamtym czasie problem techniczny sprawił, że wiertarka łazika przeszła w stan uśpienia.

Credits: NASA/JPL-Caltech/MSSS

Credits: NASA/JPL-Caltech/MSSS

Naukowcy z Jet Propulsion Laboratory musieli opracować nowy sposób pracy łazika, aby przywrócić wiertarkę do używalności. Nowa technika, którą opracowali nosi nazwę Feed Extended Drilling (FED) i polega na utrzymaniu przedłużenie wiertła poza dwoma słupkami stabilizującymi. Pozwala to wiertarce Curiosity wykorzystać siłę swojego roboto-ramienia do wiercenia w skałach marsjańskich, podobnie jak człowiek, wiercący dziurę w ścianie w domu, naciska na wiertło siłą swego ciała.

Są tacy którzy cieszą się muzyką, innych technologia wynosi do gwiazd, a w pewnym kraju nad Wisłą polityka wywierciła dziurę w głowie „ludzkich panów”, którzy potrafią pochylić się nad przejawem najmniejszego życia, jak chociażby komórki jajowej drżącej z rozkoszy po muśnięciu przez ogonek plemnika, a nie potrafią w sobie znaleźć okruszka empatii. Piszę o osobach odpowiedzialnych za wycieranie gęby wzniosłymi hasłami o emerytach i matkach za 500+, o osobach co prawdziwymi problemami najczęściej podcierają sobie siedzenie. Czy takie zachowanie nie pokazuje najdobitniej gdzie mają oni ochronę życia poczętego? Ale nie to przeraża mnie najbardziej, lecz fakt, że puste miejsce po wywierconej dziurze wypełnione zostało najczystszą formą nienawiści.

Sławomir Kamiński / Agencja Gazeta Więcej: http://wiadomosci.gazeta.pl/wiadomosci/51,114884,23448313.html

Sławomir Kamiński / Agencja Gazeta Więcej: http://wiadomosci.gazeta.pl/wiadomosci/51,114884,23448313.html

Czy ktoś zwrócił uwagę na to, że niepełnosprawni tak naprawdę zniknęli z życia publicznego? Gdy pojawili się w sejmie na nich i ich rodziców, wszystkich popierających tę akcję, wylała się niespotykana fala kłamstw i gównianego języka. Jestem przekonany, że była ona sterowana odgórnie, miała za zadanie resztę „zdrowego” społeczeństwa, z perfidną premedytacją, nienawiścią i gniewem, zwrócić przeciwko niepełnosprawnym. Po 40 dniach przepychanek ze strażą marszałkowską i ograniczeniem swobód obywatelskich, niepełnosprawni i ich opiekunowie dali w końcu za wygraną, opuścili sejm.

Są tacy, którzy potrafią interesująco zaśpiewać o dziurze w bucie. Tuż za granicami pięknego kraju ludzie dowiadują się więcej o otaczającym nas wszechświecie wiercąc dziurę w marsjańskiej skale. W kraju nad Wisłą społeczeństwo poddane politycznej lobotomii nosi dziurę w sercu…

 

 


Dariusz Lachowski: Indie słowem i obrazem – W drodze z Madurai

Dariusz Lachowski

Dariusz Lachowski

Miasta jak kwiaty skąpane w promieniach wschodzącego słońca wolno stąpające ku brzegom rzek i jezior, głęboko wrośnięte w tradycję, zbudowane na piaskach przesiąkniętych potem i krwią budowniczych, delikatne nocą, gdzie pośród żywych przechodzą duchy przeszłości, umarli gospodarze pradawnych miejsc.

W drodze z Madurai do Tiruchirappalli

Zwykło się mówić: by żyć trzeba umrzeć w Madurai. Co jest w tym mieście, że ściąga do niego tak wielu pielgrzymów, turystów i zwykłych gapiów? Marzyłem by odwiedzić to miasto, a ono nauczyło mnie jak nie należy mieszać ze sobą oczekiwań i rzeczywistości. Tiruchirappalli Rockfort to kolejne spotkanie z historią.

Miasta jak kwiaty skąpane w promieniach wschodzącego słońca wolno stąpające ku brzegom rzek i jezior, głęboko wrośnięte w tradycję, zbudowane na piaskach przesiąkniętych potem i krwią budowniczych, delikatne nocą, gdzie pośród żywych przechodzą duchy przeszłości, umarli gospodarze pradawnych miejsc. Z poprzedniej nocy pamiętam jeszcze pachnący hotelowy bufet i nieustanny zgiełk dochodzący z ulicy. Madurai o poranku to miasto pełne wpatrzonych w siebie mieszkańców, wciąż śpieszących w nieznane. Żyć by nie umrzeć.

Żyć by nie umrzeć

Żyć by nie umrzeć

Chcę się do czegoś przyznać. W Madurai spotkałem Fidela Castro, było to moje drugie nieoczekiwane niby-spotkanie z Kubą. Fidel okazał się miłym przewodnikiem po świątynnych korytarzach. Z cierpliwością odpowiadał na zadawane pytania. Fidel był również typowym przykładem „naganiacza”. Jego rola polegała na tym, że gdy skończył oprowadzać turystów po świątyni pod byle pretekstem proponował odwiedzenie okolicznych sklepów, a te właśnie były do niego przypisane umową z właścicielem. Jeżeli zwiedzający coś kupili, pewna część przychodu przeznaczana była na jego konto, jeżeli nic z tego nie wyszło, próbował z inną grupą. Tamtego dnia miałem inną przygodę, która na kilka chwil zmroziła mi krew w żyłach, lecz zanim to się przytrafiło wszedłem do Świątyni Meenakshi.

W Madurai spotkałem Fidela Castro

Fot. W Madurai spotkałem Fidela Castro

Pierwszym miejscem człowieka, wewnątrz którego odczuwał boskość była mandala, prosty okrąg nakreślony na piasku, ułożony z kamieni, z patyczków. Ten okrąg wyznaczał mu przestrzeń sacrum, z przestrzeni profanum przenosił się w przestrzeń sacrum, to był jego święty czas. Potem pojawiły się ołtarze – brzeg rzeki, wzgórze, niezwykły kamień. Na końcu człowiek zapragnął wznosić świątynie.

Kompleks świątynny Meenakshi, widok z lotu ptaka, źródło Wikipedia

Kompleks świątynny Meenakshi, widok z lotu ptaka, źródło Wikipedia

Świątynia Meenakshi, nazywana także Meenakshi Amman lub Świątynią Minakshi-Sundareshwara to legendarny przybytek położony na południowym brzegu rzeki Waikii w samym centrum starożytnego miasta Madurai, które jest wspominane w tekstach z VI wieku. Choć korzeniami świątynia sięga głębokiej przeszłości to jej obecna struktura została odbudowana pod koniec XIV wieku bowiem żołnierze muzułmańscy splądrowali ją, zniszczyli i okradli podobnie jak kilka innych w pobliżu. Współczesna świątynia zawdzięcza swój kształt i formę staraniom późniejszych władców, którzy odbudowali i otworzyli ją ponownie. W XVI wieku kompleks świątynny został dalej rozbudowany.

Jest tu 14 gopuramów o wysokości od 40 do 50 metrów, a najwyższa wieża wejściowa, tzw. południowa, ma prawie 52 metry wysokości, a główne sanctum dach pokryty złotem! Wewnątrz kompleksu świątynnego znajdują się między innymi figury Lakshmi, Kriszny grającego na flecie czy Rukmini, odnaleźć tu można inne bóstwa wedyjskie i puraniczne, a także freski przedstawiające najważniejsze wydarzenia ze świętych ksiąg hinduistycznych. Każdego dnia odwiedza ją tysiące pielgrzymów i turystów, a podczas dziesięciodniowego święta trwającego na przełomie kwietnia i maja trafia do niej milion pielgrzymów.

NASA w świątyni

Tutaj można przyglądać się codziennym obrządkom, a także dostrzec jak starożytna wiedza wedyjska oznaczając 9 planet krążących w naszym układzie słonecznym, użyła tych samych kolorów co wieki później NASA. Takich odnośników jest tam o wiele więcej, a że nie jest to miejsce do ich wyliczania wrócę do tego co przydarzyło mi się zaraz po wyjściu z przybytku dedykowanego Parvati. Kilka godzin wcześniej, wchodząc do świątyni, zostałem poinformowany, że nie mogę wnieść ze sobą aparatu fotograficznego. Poprosiłem kierowcę by używając przyczepionych do korpusu szelek, ostrożnie odniósł aparat do samochodu i tam poczekał, gdy do niego zadzwonię. Spokojny po zwiedzaniu wyszedłem na zewnątrz i próbowałem dodzwonić się do kierowcy, jednak bez skutku.

 

Grzecznie poprosiłem Fidela, przewodnika po świątyni, czy mógłby korzystając ze swego telefonu, skontaktować się z kierowcą i poprosić go o przyjście pod bramę z aparatem fotograficznym. Zadzwonił. Powiedział, że musi na moment odejść i zaraz tu wróci, bym się nigdzie nie ruszał, i na niego poczekał. Minęło może 10 minut, gdy kątem oka wyłowiłem go z tłumu pielgrzymów. Szedł z wyciągniętą przed siebie ręką trzymając w niej za pasek szelek aparat, pomyślałem – Nie jest dobrze; odebrałem od niego aparat.

Ile waży Nikon?
Daniel, kierowca auta, udał się w kierunku parkingu, niestety nie pomyślał, że Nikon może być tak ciężki. Aparat wysunął mu się z ręki i upadł, uderzając w jego bosą stopę. Przez głowę przebiegła mi myśl – przecież tak być nie może, dopiero rozpocząłem podróż, a co mi po niej bez aparatu? Zdjąłem ostrożnie pogięty z jednej strony plastikowy dekielek zasłaniający obiektyw i szybko oceniłem uszkodzenia. Filtr osłaniający główne szkło obiektywu został pobity, reszta wyglądała na nieuszkodzoną i nieporysowaną. – Gdzie jest kierowca? – zapytałem Fidela. – Daniel jest w szpitalu, wkrótce tu powróci – odpowiedział. Raz jeszcze obejrzałem aparat, zrobiłem kilka zdjęć by przekonać się, że wszystko jest w należytym porządku, wypiłem gorącą kawę. Po jakimś czasie pojawił się Daniel. Powoli dreptał w moim kierunku uśmiechając się serdecznie. Z tego co zrozumiałem zrobiono mu prześwietlenie, zastrzyk przeciwbólowy i założono opatrunek. Kość dużego palca u lewej stopy pękła, a paznokieć został całkowicie uszkodzony. Po stronie strat był tylko rozbity filtr UV. Tego dnia najzwyczajniej straciłem chęć do dalszego zwiedzania świątyni i jej okolic, pojechaliśmy dalej.

 

Droga do pałacu wydawała się nie mieć końca. Godziny tutejszego szczytu wymuszały na kierowcy objazd bocznymi uliczkami, a i pewnie jego lewa stopa nie była w najlepszej kondycji. Za oknami auta migały kolejne stragany, zmęczone twarze i co rusz kolorowe wybuchy garderoby. Zwykłe przemijanie, w którym nie było niczego magicznego, umieranie tu i tam jest tym samym umieraniem. W końcu dotarliśmy do Pałacu Thirumalai Nayak.

Oprócz iście królewskiej pozostałości po części mieszkalnej oraz sali tanecznej

Fot. Oprócz iście królewskiej pozostałości po części mieszkalnej oraz sali tanecznej

Budowę pałacu rozpoczął król Thirumalai Nayaka z rządzącej w Madurai dynastii Nayaka w roku 1636. Bryła budowli była klasyczną fuzją dwóch wówczas panujących stylów architektonicznych drawidyjskiego oraz stylu rajput. Budynek i pomieszczenia, które miałem okazję zwiedzać należały niegdyś do głównej części pałacu w której mieszkał król. Oryginalny kompleks pałacowy był czterokrotnie większy od tego, który się zachował, ale i ten pozostały zachwyca formą i ogromem. Oprócz iście królewskiej pozostałości po części mieszkalnej i sali tanecznej, znajduje się tam również muzeum. Trzeba też pamiętać, że całość kompleksu nieoficjalnie nazywana jest cudem południowych Indii.

znajduje się tam muzeum

Fot. Znajduje się tam muzeum

Z królem Nayakiem, który zapoczątkował budowę, związana jest bardzo interesująca legenda. Był on jednym z tych władców, który żywo interesował się odbudową Świątyni Meenakshi, po zniszczeniach przez muzułmańskie hordy. Szczególną uwagę zwracał na pracę przy reliefach wykonywanych przez ówczesnych mistrzów sztuki. Jednym z nich był Sumandramurti Achari, główny architekt, który pewnego dnia był tak głęboko pochłonięty pracą nad reliefem słonia, że nie zauważył stojącego obok niego króla Nayaka. W pewnym momencie Nayak zwinął w całość kilka liści betelu i orzechów areki i wręczył ten poczęstunek architektowi, a ten myśląc, że zrobił to jego asystent, uchwycił je i zaczął jeść. Kiedy uświadomił sobie, że to sam król Nayak podał mu jedzenie był tak zdruzgotany swoim niepoprawnym zachowaniem, że uszkodził sobie dwa palce dłoni, którymi sięgał po jedzenie. Wielce poruszony jego oddaniem służbie król Nayak obdarował artystę wielką ilością prezentów, a zdobiona przez Achari ściana frontowa wejścia do Padu mandapam w Świątyni Meenakshi, pośród setek innych, wzbudza uzasadniony szacunek i zachwyt.

Diwali

Słońce, ustępując miejsca przyszłości, zachodziło bez pośpiechu, był to czas by zebrać się do dalszej podróży. Gdziekolwiek spojrzeć dało się odczuć napięcie towarzyszące przygotowaniom związanym ze świętem Diwali. Ulice, przyozdobione girlandami straganów, jarzyły się jasnym, zimnym blaskiem nowoczesnych lampek oświetleniowych. Dało się zauważyć wypełzającą zza odrapanych murów tradycję, dziadków lub opiekunów, odpalających z maluchami petardy. Ulice, łożyska miejskich rzek, wypełniały się po brzegi nieprzebraną masą śpieszących do coraz większej ilości otwieranych budek. Wieczorne godziny, spinające niewidzialną klamrą na kilka dni w jeden organizm to coś nazywane „bazaarem”, rozpoczynały swoją świętą egzystencję, przyparte plecami do murów świątyni. Zaparkowaliśmy w Tiruchirapalli.

 

Tiruchirappalli Rockfort to zabytkowy kompleks fortyfikacyjny i świątynny zbudowany na starożytnej skale. Znajduje się on w mieście Tiruchirappalli, Tamil Nadu w Indiach. Kompleks zbudowany jest na wysokiej na 83 metry skale, która datowana jest na ponad milion lat, dookoła niej znajdują się wykute w skale małe miejsca kultu. Wewnątrz Tiruchirappalli Rockfort znajdują się dwie świątynie hinduistyczne, świątynia Ucchi Pillayar, Rockfort oraz świątynia Thayumanaswami, Rockfort, miałem okazję odwiedzić obie. Zanim to nastąpiło popłynąłem między pielgrzymami, starając utrzymać się na fali.

 

popłynąłem między pielgrzymami, starając utrzymać się na fali.

popłynąłem między pielgrzymami, starając utrzymać się na fali.

Thayumanaswami to świątynia okalająca i wstępująca na skałę wybudowana w VI wieku, w latach późniejszych została rozbudowana i do dnia dzisiejszego zachowała swoją pierwotną formę. Tutaj Shiva jest czczony jako Thayumanavar, a reprezentowany jest przez lingam, jego małżonka Parvati jest przedstawiana tu jako Mattuvar Kuzhalammai.

Wędrując kolejnymi komnatami, wchodziłem coraz wyżej i przeszedłem przez salę główną. Przy ścianach siedzieli mnisi, było późno. Nie potrafię opisać uczucia, które mi wówczas towarzyszyło, czułem się dziwnie. Po stopach przebiegały iskierki elektrycznych wyładowań, zmieniała się odczuwalna temperatura i kręciło mi się w głowie. Do tego delikatny podmuch aromatycznego powietrza znikąd dotykał mojej twarzy, musiałem wyjść. Tego uczucia nie doświadczyłem już nigdzie więcej. Nieskończoną ilością schodów, jeden za drugim, rzeźbionych w litej skale, wspinałem się coraz wyżej po stopniach noszących ślady przemijania. Tuż przed Ucchi Pillayar na naturalnie stworzonej skalnej półce spojrzałem w dół na miasto. Przelewała się tam ludzka rzeka, falami uderzała w okalające koryto ścian budynków rozbijając się na drobne cząstki przy straganach. Przed wiekami idealny punkt obserwacyjny, który był świadkiem niejednego rozlewu krwi.

falami uderzała w okalające koryto ściany budynków rozbijając się na drobne przy straganach

Fot. Falami uderzała w okalające koryto ściany budynków rozbijając się na drobne przy straganach

Kolejne schody zaprowadziły mnie do Świątyni Ucchi Pillayar mitologicznego miejsca na starożytnej skale, w którym Lord Ganesha uciekł od Króla Vibishana. Na jej szczycie przywitał mnie młody, uśmiechnięty mnich: – Skąd przybyłeś? Ganesha to sympatyczny, nieco otyły chłopczyk z głową słonia pomagający stanąć twarzą w twarz z przeszkodami jakie napotykamy w życiu i co najważniejsze przezwyciężać je. Obie świątynie pełniły niegdyś rolę nie tylko świętego przybytku, ale też stanowiły obronę i schronienie dla miasta rozlanego u stóp góry. – Pochodzę z Polski. Na moją odpowiedź z pełnym zadowoleniem pokiwał głową.

Pora zejść, przestać marzyć, jutro jest praca do wykonania i grób do zdobycia.

Fot. Pora zejść, przestać marzyć, jutro jest praca do wykonania i grób do zdobycia.

Pora zejść, przestać marzyć, jutro jest praca do wykonania i grób do zdobycia, dzień dobiegł końca. Wieczorne poszukiwania hotelu w Tiruchirappalli zakończone sukcesem. Kolejnego dnia poranna pobudka, Święto Diwali z przyjaciółmi, a wiedza o kolorach pozwoliła uratować mi stopy, ale o tym za tydzień.

 

Dariusz Lachowski

 

 


Używamy plików cookies, aby ułatwić Ci korzystanie z naszego serwisu oraz do celów statystycznych. Jeśli nie blokujesz tych plików, to zgadzasz się na ich użycie oraz zapisanie w pamięci urządzenia. Pamiętaj, że możesz samodzielnie zarządzać cookies, zmieniając ustawienia przeglądarki. Więcej informacji jest dostępnych na stronie Wszystko o ciasteczkach.

Akceptuję