Szukaj w serwisie

×

Piekło i niebo

Piekło i niebo będzie dziś tematem przewodnim. Wtorek skłania do słów o kulturze, a o nią dziś coraz trudniej, zarówno po jednej jak i po drugiej stronie Atlantyku. Z przyjemnością dla moich Czytelników, zanurzyłem się w ocean faktów, pewnych historii, zbiegów okoliczności i czasem mało oczywistych polskich powiązań.

Piekło i niebo w żadnym wypadku nie są jakimiś konkretnymi lokacjami geograficznymi. Są one pewnymi wymiarami naszego doświadczenia, które sobie przygotowujemy i tak, a nie inaczej, umówiliśmy się nazywać. Zdarza się, że w imię jakiegoś wyimaginowanego boga, który ma być lepszy, urządzamy piekło innym dlatego, że ich bóg jest gorszy. W imię słów wypowiadanych przez kapłanów, polityków lub głowy państwa, dręczymy ich bólem i cierpieniem. Postaram się zacząć od początku…

W ubiegłorocznym poście dotyczącym rodaków i Andy’ego Warhola zatytułowanym O czym moi rodacy nie chcą wiedzieć napomknąłem o jego wielkiej miłości do filmu i muzyki. Debiutancki album zespołu Velvet Underground zatytułowany po prostu „The Velvet Underground & Nico”, wydany został 12 marca 1967 r. gdy Andy Warhol był menadżerem zespołu. Całość zamieszczonego materiału, w ekspresowym tempie bo zaledwie w ciągu dnia lub dwu, nagrano wiosną 1966. W roku 2003 magazyn Rolling Stone nazwał go „najbardziej proroczym albumem rockowym, jaki kiedykolwiek powstał”.

Siódmym utworem albumu, a pierwszym na drugiej stronie jest „Heroin” (Heroina). Zaczyna się powoli cichą, melodyjną gitarą Lou Reeda i jego szepczącym głosem, potem dochodzi rytmiczne brzmienie gitary Sterlinga Morrisona, wpływa perkusja i zaczyna brzęczeć altówka Johna Cale’a. Tempo stopniowo narasta, naśladując stan, jaki narrator osiąga po spożyciu narkotyku i tak zaczyna się bieg w nieskończoność. Na końcu pierwszej zwrotki padają słowa:

And I feel just like Jesus’ son – I czuję się jak syn Jezusa

W roku 1992 ukazała się książka, której tytuł „Syn Jezusa” inspirowany był słowami piosenki Lou Reeda. Jej autorem był współczesny pisarz amerykański urodzony w Niemczech, dorastający na Filipinach i w Japonii, a wychowany na przedmieściach Waszyngtonu, D.C., wykładał również na Uniwersytecie w Iowa, Denis Johnson. Autor nie ukrywał i w wywiadach o tym wspominał, że na jego wielokrotnie nagradzany zbiór opowiadań pod wspólnym tytułem „Jesus’ son” ogromny wpływ wywarła książka „Armia konna” Isaaca Babela.

Red Cavalry / Konarmiya / Конармия / Armia konna to zbiór opowiadań nastoletniego Rosjanina Isaaca Babela o Pierwszej Armii Konnej, sowieckiej formacji kawaleryjskiej powstałej w listopadzie 1919 roku z przekształcenia konnych oddziałów Armii Czerwonej walczącej podczas wojny polsko-bolszewickiej. Książka opiera się na jego pamiętniku, który pisał gdy był dziennikarzem przydzielonym do Pierwszej Armii Kawalerii Siemiona Budionnego w ten sposób wraz z innymi żołnierzami wkroczył na ziemie polskie.

Jego historie po raz pierwszy zostały wydane w latach dwudziestych. Dziś uważane są za pierwszą literacką wypowiedź narodu rosyjskiego na temat ciemnej, wstrętnej i gorzkiej rzeczywistości jaką przynosi wojna. Bardzo szybko zorientowano się, że jego opowiadania są czymś więcej niż tylko literackim opisem piekła wojny, okrutnej rzeczywistości dziejącej się tuż pod niebem. Książka została wycofana. Jej pierwsze wznowienie nastąpiło dopiero dwadzieścia lat po śmierci Stalina.

Isaac Babel, chłopak z Odessy, za namową Maksyma Gorkiego rozpoczął swoją karierę literacką i dołączył do słynnej czerwonej kawalerii. Przemoc, której stał się świadkiem, była w opozycji do łagodnej i pokojowej natury chłopaka. To można zaobserwować w jego opowiadaniach. W jednym z nich opisuje jak, by udowodnić żołnierzom, że jest godny ich koleżeństwa, by należeć do tej samej grupy, musi brutalnie zabić gęsi. Antysemityzm jest kolejnym ważnym tematem poruszanym w książce. Babel opisuje jak biali i czerwoni popełniają okropne okrucieństwa wobec Żydów.

II Ochotniczy Szwadron Śmierci w czasie walk o Lwów w 1920 roku. Źródło: Wikimedia Commons/NAC

Książki można spalić lub przestać je drukować lecz raz napisane i przeczytane żyją wiecznie. Okrucieństwa wojny w imię jakiegoś lepszego boga doprowadziły nie jeden naród na skraj przepaści. To rozumiemy wszyscy? Tak? Upewniam się tylko. Bo niby wszyscy wiemy też, że od szkół i nauczycieli zależy przyszłość narodu.

Po raz kolejny twierdzę, że edukacja stała się towarem, bardzo drogim towarem. Oświata, wychowanie w poczuciu miłości, nie tej fantastycznej ale do istoty ludzkiej, szacunku do praw natury i drugiego człowieka wydaje się, że dziś pozostaje passé. Jeżeli jest tak, że według badań Biblioteki Narodowej, co najmniej jedną książkę rocznie przeczytało jedynie 38 proc. Polaków, a w Ameryce w badaniach prowadzonych od 2012 r. że 74% Amerykanów przeczytało przynajmniej jedną książkę w ciągu ostatnich 12 miesięcy, to pewne skojarzenie nasuwa się samo. Rządzący tu i tam nie mają się o co martwić.

Fotografia pochodzi z projektu zatytułowanego Albom.pl: „Fotograficzna wyprawa archeologiczna na polsko-białoruskie pogranicze”, który zrealizowała polsko-białoruska ekipa. Autor: Bolesław Augustis.
Fotografia pochodzi z projektu zatytułowanego Albom.pl: „Fotograficzna wyprawa archeologiczna na polsko-białoruskie pogranicze”, który zrealizowała polsko-białoruska ekipa. Autor: Bolesław Augustis.

Życie nie dotyczy tego, co masz, tego w co się ubierasz ani gdzie mieszkasz lub kim się otaczasz. W życiu chodzi o głębię doświadczenia, twojego doświadczenia i twojej świadomości.

D.J.L.


Maciej Maleńczuk w Chicago

W sobotę 30 marca byłem uczestnikiem fenomenalnego koncertu Macieja Maleńczuka, po raz pierwszy występującego w Chicago. Skojarzenia daty i pewnych wydarzeń historycznych są jedynie luźno powiązanymi faktami.

Maciej Malenczuk w Chicago fot. Dariusz Lachowski

30 marca 1611 roku, wycofując się i ukrywając na Kremlu po dzień wcześniej dokonanej rzezi, Polacy podpalili Moskwę. 30 marca 408 lat później na scenie Fundacji Kopernikowskiej Maciej Maleńczuk głośno i wyraźnie zaśpiewał „Vladimir, ni chuja!” Czy to przypadek? Podczas koncertu w Chicago zabrakło twardogłowych, reprezentujących jedynie słuszny nurt narracji historycznej znad Wisły. Bez chwili zastanowienia zrezygnowali z nieprzeciętnej okazji uczestniczenia w uczcie intelektualnej z bardzo polskich pobudek. Przypadek? Nie sądzę.

Maciej Maleńczuk w Chicago

Maciej Maleńczuk to głęboko polski, (odsiedział dwa lata za odmowę służby wojskowej) kiedyś nazywany bardem Krakowa, wokalista i gitarzysta rockowy, osobowość telewizyjna i według mnie, przede wszystkim poeta. Dziś uważany za najbardziej awangardowego i kontrowersyjnego polskiego artystę muzycznego.

Za muzykę, nawet najgorszą, także tą z każdą sfałszowaną nutką, publiczność gotowa jest wydać krocie, pod warunkiem, że na scenie będą kolorowe światła, dymy i roznegliżowany chórek panienek. Tego zabrakło. Pojawił się artysta z jasno określonym światopoglądem i słowami piosenek wymagającymi skupienia, wsłuchania się w nie. Maleńczuk, artysta nieobliczalny, zabrał swoich fanów w podróż do korzeni, do mocnego, chropowatego i minimalistycznego grania. Przypomniał w ten sposób historię, która ukształtowała jego artystyczną postać z czasów występów na ulicach Krakowa.

O sile przekazu utworów Maleńczuka stanowiła zawsze jego bezkompromisowość. Tym razem było podobnie. Muzyk, w akompaniamencie dwóch gitar akustycznych i wzmacniacza, samotny na scenie, zaśpiewał swoje największe przeboje, a co najważniejsze, zamienił się w konferansjera i zapowiadał siebie najlepiej ze wszystkich. Jestem pewien, że podczas koncertu artysta na scenie nie czuł się samotny. Obserwował jak kłębił się przed nim i falował tłum fanów stęsknionych za barwą jego głosu, spijających słowa z jego ust. Nie rozumiejących dlaczego, ale chełpiących się z pobytu tu i teraz, z kolejnej puszki piwa, jedynie w ten sposób potrafiących zrozumieć piękno i siłę tekstów.

Maciej Maleńczuk w Chicago

Koncert w Chicago stanowił jeden z przystanków podczas trasy koncertowej Maleńczuka w U.S.A. Koncert w Nowym Jorku, New Jersey i tylko jeden w Wietrznym Mieście. To wiele mówi o odbiorcach, a solowy występ artysty należał przecież do tych których nie powinno się przegapić, choćby ze względu na nazwisko wykonawcy po raz pierwszy występującego po drugiej stronie „wielkiej wody”.

Maleńczuk zaśpiewał niemal o wszystkich polskich przywarach, politykach, tęczy, donosicielach, agitatorach czy zwykłych sprzedawczykach, było też o „nocnym ruchadełku” i głowie państwa, dostało się także rosyjskiemu prezydentowi. Pojawiły się utwory, z moim zdaniem genialnej płyty wydanej w 2011 roku „Wysocki Maleńczuka”, w idealnej interpretacji opowiadającej więcej o tamtych czasach niż setka felietonów produkowanych przez braci Karnowskich.

Maciej Maleńczuk w Chicago

To piękny przywilej móc uczestniczyć w tak historycznych wydarzeniach. Prosto z Polski, gdzieś pomiędzy południem, a północą miasta, spotkać kogoś, kto myśli podobnie i głośno ze sceny wypowiada prawdziwe, choć bolesne słowa.

D.J.L.


Masakra w Nowej Zelandii wydostała się na zewnątrz

W roku 1966 utwór „Grek Zorba” ze zmieniającymi się tempami i złożonością rytmiczną stał się jedną z najbardziej ambitnych aranżacji w repertuarze TJB. Dla Herba Alperta i członków zespołu Tijuana Brass zajęło 17 godzin by doprowadzić utwór do momentu, który w pełni ich usatysfakcjonował. Pewnemu mordercy w Nowej Zelandii zajęło zaledwie 17 minut by pokazać światu jak daleko doszedł w swojej zdolności do bycia nieludzkim.

17-minutowy fragment filmu, transmitowany w wysokiej rozdzielczości z kamery zainstalowanej na hełmie napastnika, potrafił z pomocą odbiorców, szybciej złamać wszelkie internetowe reguły umieszczania treści w przestrzeni publicznej niż zareagowali na to cenzorzy mediów społecznościowych.

Pozostawiona przez zabójcę, groteskowa dokumentacja, przedstawiona w pierwszej osobie, ukazuje jak my, użytkownicy mediów społecznościowych, staliśmy się ofiarami cyfrowej epoki. Zabójca, popełniając przerażającą zbrodnię, chciał zwrócić na siebie uwagę całego świata i w jakimś sensie to mu się udało. Warto wiedzieć, że nie był to pierwszy akt przemocy, który transmitowano w czasie rzeczywistym.

Zabójstwa transmitowane na żywo nie są rzadkością, podobnie jak tylko pozornie przypadkowe bijatyki ze skutkiem śmiertelnym. Możliwość streamingu video na  platformie fb zadebiutowała pod koniec roku 2015, od tego czasu niektórym użytkownikom udało się transmitować na żywo gwałty, a nawet seksualne wykorzystywanie dzieci.

Uważam, że strzelanina w Christchurch różniła się od innych choćby z powodu doskonałej znajomości przez sprawcę najciemniejszych zakątków internetu. Nagranie z ataku, niczym gra z perspektywy pierwszej osoby, zawierała wiele odniesień do kultury istniejącej jedynie online, memów i sposobu tagowania osób. Nie boję się napisać, że to my użytkownicy fb, youtube czy twittera, na własne podobieństwo stworzyliśmy zabójcę, swoją bylejakością i bezrefleksyjnym kliknięciem w przycisk [Like]. Morderca bardzo dobrze zrozumiał nie tylko dynamikę platformy społecznościowej, która umożliwia omal bezgraniczne rozpowszechnianie dezinformacji i wprowadzanie podziałów, co odczuliśmy podczas kampanii prezydenckiej 2016, ale znał też sposób jak zasiać niezgodę.

Cyfrowy trop, pozostawiony przez mordercę, wiedzie wprost do tych, którzy uważają, że biali ludzie są lepsi od wszystkich innych ras, a zwłaszcza rasy czarnej i dlatego powinni dominować w świecie. Czy tak jest? Jeżeli to prawda to kolejnym pytaniem powinno być: komu zależy na wskrzeszaniu wszelkich izmów, powrotu do nienawiści na tle kulturowym lub wyznaniowym. Komu zależy na skłócaniu rodzin, znajomych i sąsiadów? Odpowiedź wydaje się prosta.

Edukacja stała się towarem z wysokiej półki, nie jest dostępna dla wszystkich. Wykorzystują to politycy, gadające głowy. Dostrzegam to w pewnych wpisach na Twitterze ziejących nienawiścią lub w trakcie publicznie wypowiadanych słów stojącego na krzesełku, głośno wołającego o czystość narodową. To okrutne lecz nie żal mi tych, którzy z taką łatwością przyjmują te brednie, nie dostrzegając żadnych analogii.

Równie przerażająca, jak sama przemoc, jest świadomość jak dobrze społeczność internetowa działała na korzyść mordercy. To może stać się naszą nową rzeczywistością. Zaklejanie komputerowej kamerki, nie korzystanie z iPass, to ten rodzaj konspiracyjnej nienawiści, która wylała się z Internetu, rozprzestrzeniła do prawdziwego życia, teraz jest uzbrojona i może stać się nowym, społecznym wirusem.

Dziś wielu znajomych wyraźnie ma problem nie tylko z kolorem skóry ale nawet z poglądami własnych przyjaciół, sąsiadów, rodziców, a co dopiero mówić ludzi o innym wyznaniu niż oni sami. Śpij, Alice. Kraina czarów zawsze wzywa desperatów.

D.J.L.


Moje kolejne miłości

Gdy skończyłem odsłuchiwanie płyty Melody Gardot zadałem sobie pytanie: czy można zakochać się kilka razy? I zadaję je za każdym razem gdy biorę do ręki nową płytę i delikatnie rozwijam ją z szeleszczącego papierka. Czy w miłość można zanurzać się za każdym razem na nowo?

Melody Gardot to dziś 33 letnia amerykańska piosenkarka jazzowa, autorka piosenek, pianistka i gitarzystka.

Melody Gardot to dziś 33 letnia amerykańska piosenkarka jazzowa, autorka piosenek, pianistka i gitarzystka. Śpiewa po angielsku i francusku, a wpływ na jej twórczość wywarli tacy muzycy bluesowi i jazzowi jak: Judy Garland, Janis Joplin, Miles Davis, Duke Elington, Stan Getz czy George Gershwin. Za to co robi i jak to robi, kilkukrotnie nominowana była do nagrody Grammy.

Gardot, jak wielu amerykańskich muzyków, zaczynała swą karierę od występów w piano barach. W Filadelfii, kiedy miała 18 lat jadąc rowerem została potrącona przez przejeżdżający na czerwonych światłach samochód SUV. Doznała neurologicznego urazu głowy, rdzenia kręgowego oraz złamania miednicy w dwóch miejscach. Przez rok musiała leżeć na plecach, zamknięta w szpitalu. W tym czasie musiała od początku uczyć się prostych zdań i wykonywania codziennych czynności takich jak mycie zębów i chodzenie. W tym miejscu zaczyna się prawdziwa historia.

Gardot podąża za naukami buddyzmu

Melody urodziła się w czasie, gdy walka o bycie sobą znaczyła wszystko. Przegranym stawało się, gdy nie miało się niczego wewnątrz siebie do zaprezentowania. Gardot nie musiała świecić gołym tyłkiem na stalowej kuli, prezentować wypadającego biustu podczas wykonywania hymnu lub podróżować do światowych kurortów by nakręcić videoclip do piosenki umpa umpa, wracając do tematu.

Po wypadku przez dłuższy czas pozostawała nadwrażliwa na światło i dźwięk, wymagało to od niej noszenia przeciwsłonecznych okularów niemalże przez większość czasu. W tym okresie cierpiała na problemy z pamięcią i nie potrafiła wejść w życie bez utraty poczucia czasu. Ból odczuwa do dziś.

Gardot podąża za naukami buddyzmu, a do tego jest kucharzem makrobiotycznym. Muzyka odegrała kluczową rolę w jej rehabilitacji i powrocie do zdrowia. Jest propagatorem muzykoterapii, odwiedza szpitale i uniwersytety. Podczas tych wizyt omawia korzyści płynące z takiej formy rehabilitacji. W roku 2012 w New Jersey stworzono program muzykoterapii nazwany jej imieniem.

Melody włada biegle językiem francuskim chociaż na co dzień posługuje się angielskim i słusznie uważa się za „obywatela świata”. Jeszcze gdy była małą dziewczynką, jej mama, która była fotografem i wiele podróżowała, zostawiała ją pod opieką babci, powojennej emigrantki z Polski. Babcia Melody Gardot znała język rosyjski i mówiła po polsku. Nauczyła wnuczkę wielu ciekawych wyrażeń o czym mógł przekonać się podczas wywiadu w programie Trzecim Polskiego Radia jeden z redaktorów gdy usłyszał „bo ci dam po dupie”. Gardot nie wstydzi się swego pochodzenia i często podczas koncertów wspomina babcię, tak jak miało to miejsce podczas koncert z 2009 zarejestrowanego na płycie „Life a FIP” w trakcie utworu „Over The Rainbow”.

Melody stała się moją kolejną muzyczną miłością.

Melody stała się moją kolejną muzyczną miłością. Wspominając jej słowa z jednego z wywiadów: „Naprawdę mam nadzieję, że życie nigdy nie będzie zbyt wygodne, ponieważ uważam, że cała sztuka musi pochodzić z cierpienia” zastanawiam się, czy moje cierpienie rosnące wraz z kolejnymi muzycznymi miłościami, które spotykam na swojej drodze, doprowadzi mnie do takiego poziomu dyskomfortu, że stworzę coś w czym sam się zakocham?

Z głębi serca życzę wszystkim Czytelnikom:
niezbyt wygodnego życia!

Tu i ówdzie słyszę głosy, że do granicy ze Stanami Zjednoczonymi zbliżają się bandyci i kryminaliści. Mam wrażenie, że tych jest już tu pod dostatkiem i nie są kolorowi.

28 sierpnia 1955 r. ciało czternastoletniego chłopca o imieniu Emmett Till zostało odkryte w rzece Tallahatchie w Mississippi. Ciało zostało okropnie okaleczone, zanim je zatopiono. Była to bezsensowna i okrutna zbrodnia na tle rasistowskim.

To jeden z lepszych teledysków jakie obejrzałem w ostatnim czasie. Byłem wzruszony, poruszony i poczułem ból. Nawet w 2018 roku rasizm wciąż istnieje. Drobne przestępstwa na tle rasowym wciąż mają miejsce i jest to strasznie smutne. Na większą skalę wciąż istnieją zbrodnie z nienawiści, które opierają się na różnicach wynikających z rasy, religii, seksualności czy niepełnosprawności. Dyskryminacja wciąż istnieje, powodując popełnianie bezsensownych, ohydnych mordów.

Melody Gardot śpiewa w tej piosence: „Wierzę w świat, do którego wszyscy należymy”.

Jeśli zapytasz drzewo: Jak się czujesz? – przykładając swoją uwagę do tego, że to ono rozprzestrzenia swój zapach i sprawia, że inni ludzie obok Ciebie są szczęśliwi, to ja nie sądzę, by drzewo tak na to patrzyło. Świat, który istnieje obok nas będzie istniał gdy nas nie będzie. Twój sposób patrzenia pozostaje jedynie Twoim sposobem widzenia otaczającego Cię świata i niczym więcej.

 

 


Święto Dziękczynienia – Thanksgiving

Dariusz Lachowski

Fenomen Święta Dziękczynienia nazywanego również Dniem Dziękczynienia (ang. Thanksgiving Day lub Thanksgiving), zadziwiał mnie od pierwszego roku spędzonego w Stanach Zjednoczonych. Święto to obchodzone jest w U.S.A. w czwarty czwartek listopada, a w Kanadzie w drugi poniedziałek października jako pamiątka pierwszego Dziękczynienia członków kolonii Plymouth w 1621 roku.

Święto Dziękczynienia to dla Amerykanów jedno z najważniejszych wydarzeń roku. W czwarty czwartek listopada spotykają się w rodzinnym gronie, by podziękować za udany rok. Zamiast rozpisywać się o prezydencie Trumpie, który zgodnie z tradycją ułaskawił indyka lub wypisywać o samym święcie o którym przecież napisano setki razy, skreślę słów kilka o tym co intryguje mnie najbardziej lub interesuje w okresie świętowania.

Pierwszą sprawą, która najbardziej mnie interesowała od momentu gdy zacząłem celebrować Święto Dziękczynienia była jego data bowiem lubię wiedzieć co? kiedy? i kto? W przypadku Święta Dziękczynienia nie ma żadnej zgodności ani do miejsca, ani do czasu, gdy pierwsi osadnicy rozpoczęli świętowanie i nie chodzi mi tu o to kto kogo częstował, ani co z tego potem wynikło. Dziś już mi to nie przeszkadza, cieszę się, że to święto zostało utrwalone w pamięci zbiorowej.

Na kilka dni przed świętem rozpoczyna się istna wędrówka dusz. Z zachodu na wschód i z południa na północ wędrują, jadą, lecą i płyną amerykanie by spotkać się z innymi członkami rodzin rozsianymi po całym kraju, by wspólnie celebrować Thanksgiving, by zasiąść przy zastawionym stole. Skoro już mowa o dziękczynnym posiłku to trzeba Wam wiedzieć, że nieodłącznym elementem stołu jest indyk! W Stanach podaje się go pod różnymi postaciami, a to jako sznycel z indyka, roladki z indyka, golonka z indyka, medaliony z indyka, pierś z indyka, podudzie z indyka, potrawka z indyka, a nawet sam udziec z indyka i oczywiście może też być przygotowany jako indyk faszerowany, indyk pieczony, indyk w maladze, indyk w sosie lub pospolity indyk z warzywami! Każda rodzina ma swoją sekretną recepturę na przygotowanie ptaka.

Rytuały, które towarzyszą temu świętu znane są na całym świecie. Do jednych z nich należy tradycja zakupów, trzeba dodać – zwariowanych zakupów! Po rodzinnym, czwartkowym posiłku, następnego dnia czeka biesiadników pobudka. Ci, którzy nie znaleźli w sobie na tyle sił by w czwartek wieczorem oderwać się od stołu i ustawić w kolejce, następnego dnia nieomal jak jeden mąż walą tabunami do sklepów po łupy, które tego dnia udaje im się zakupić po tak niskiej cenie, że nieomal trudno w to uwierzyć. Tradycja „czarnego piątku” (Black Friday) dotarła także do innych krajów o czym często czytam w wiadomościach.

W dobie wszędobylskiego internetu, różnorodności towarów w internetowych sklepach i ich dostępności, podczas święta konsumentów zrodziła się kolejna świecka tradycja tym razem skierowana do miłośników zakupów online, a jest nią: Cyber Monday czyli cyfrowy poniedziałek.

Cokolwiek by nie napisać o adoptowaniu amerykańskiej tradycji w innych krajach lub przenoszeniu pewnych zwyczajów na rodzinny grunt to moim zdaniem święto dziękczynienia powinno zagościć w jak największej ilości domów. Dlaczego?

Dlatego, że pora najwyższa zatrzymać się, choć na moment, podziękować wszystkim, których się pamięta lub chce się pamiętać – niezależnie od wyznawanej przez nich wiary i języka jakim mówią. Zatrzymać się na jeden wieczór tuż przed zakupowym szaleństwem! Powiedzieć sobie nawzajem jak bardzo cenimy bliskich, przyjaciół i serdecznie podziękować im za ich obecność w naszym życiu.

Święto Dziękczynienia to czas, by być wdzięcznym i umieć powiedzieć dziękuję – w tym roku, bardziej niż kiedykolwiek, dziękuję Czytelnikom że Was poznałem, że mam dla kogo pisać i tworzyć. Dajecie mi radość i pewność tego co robię.

Jestem wdzięczny za mój związek, że moi najbliżsi są przy mnie w najpiękniejszych momentach mego życia, że zawsze słyszę od nich magiczne słowa o miłości, przyjaźni i tolerancji. Wdzięczny jestem też za to, że pozwalają mi wchodzić do ich muzycznego świata i dzielić się z nimi kolorowymi dźwiękami. Dziękuję, że mają czas i pamiętają o mnie wtedy gdy sam o nich zapominam…

 

 


Pewna historia z penisem w tle

Pewna historia z penisem w tle to przykład na to jakie intrygujące scenariusze pisze życie i jak może inspirować artystów. To także historia o tym jak łatwo zagubić się we współczesnym świecie polityki i zapaść w próżnię nienawiści.

Pewna historia z penisem w tle

Pewna historia z penisem w tle

Armin Meiwes, niemiecki informatyk, od roku 1999 poszukiwał w Internecie ludzi zainteresowanych praktykami kanibalistycznymi. Zamieszczał ogłoszenia, w których poszukiwał młodych mężczyzn w celu „zabicia i zjedzenia”. W lutym 2001 na jedno z takich ogłoszeń odpowiedział Bernd Jürgen Armando Brandes, 43-letni inżynier z Berlina. Potem wydarzenia potoczyły się o wiele szybciej.

Późnym wieczorem 9 marca w mieszkaniu zabójcy odbyło się spotkanie dwóch zainteresowanych aktem kanibalizmu. Jednego, który miał zabić i zjeść oraz drugiego, który miał zostać zjedzony, a wszystko to zostało sfilmowane za porozumieniem obu stron.

Podążając za faktami: Meiwes obciął penisa Brandesa i obaj go zjedli zanim Brandes został zabity. Początkowo Brandes domagał się, aby Meiwes odgryzł jego penisa, ale gdy to się nie udało, podobnie jak próba użycia zwykłego noża, został użyty ostry nóż do mięsa. Brandes usiłował zjeść swoją część własnego penisa na surowo, ale nie mógł, gdyż okazał się zbyt twardy i „gumowaty”. Wtedy Meiwes usmażył go na patelni przyprawiając solą, pieprzem i czosnkiem.

Pewna historia z penisem w tle Rammstein 2012 Chicago

Pewna historia z penisem w tle Rammstein 2012 Chicago

Warto wiedzieć, że w maju 2011 roku po prawie dziesięcioletniej, przymusowej przewie związanej z obscenicznymi słowami i brakiem zachowania należytej uwagi przy pokazach pirotechnicznych, do Chicago przyleciała niemiecka grupa Rammstein. Radości rozentuzjazmowanego tłumu nie było końca. Tego wieczoru zagrali świetny set, a w nim „Mein Teil”.

W 2004 zespół Rammstein wydał album „Reise, Reise” na nim, wśród wielu przebojów, jeden zalśnił wyjątkowo, to utwór „Mein Teil” (Moja część). Piosenka zainspirowana została zbrodnią Meiwesa. „Teil” oznacza w języku niemieckim – część, kawałek, zaś w slangu rozumiane jest jako – penis. W dzisiejszej galerii muzycznej, fotografie z koncertu z roku 2012.

Pewna historia z penisem w tle Rammstein 2012 Chicago

Pewna historia z penisem w tle Rammstein 2012 Chicago

Jakże mylne mogą być oceny zdjęć zamieszczanych w mediach, ogłoszeń w prasie i anonsów radiowych. Trzeba być ostrożnym w podejmowaniu właściwych decyzji.

Żenujący fragment rzeczywistości, który jest doskonałym przykładem na to jak nie wolno oceniać powierzchownie i przeć w tym samym kierunku co tępy tłum, to fotografia pewnego domu na Żoliborzu. Z widoku przewieszonych na zardzewiałej balustradzie męskich gaci, skarpetek i przydużych bawełnianych sweterków może wyłonić się obraz wzbudzający litość, współczucie lub nawet chęć pomocy. Starszy, nieszkodliwy i wzruszający mężczyzna, podobny do tych, których każdego dnia mijamy na ulicy w za dużym płaszczu i przydeptanych butach. Nic bardziej mylnego. W rękach tego niechlujnego człowieka spoczął los nowoczesnej Polski.

Dlaczego o tym napisałem? Bowiem kierując się jedynie swymi emocjami jak na przykład seksualnymi fantazjami lub chęcią niepohamowanej zemsty łatwo jest stracić życie lub na zawsze zagubić się w nieistniejącym świecie.

Warto pamiętać, że w realnym świecie jesteśmy Ty i Ja.
Jeżeli się zmienimy – zmieni się cały świat!

 

 


Dariusz Lachowski: Indie słowem i obrazem – Kres

Dariusz Lachowski

Dariusz Lachowski

Czy podróż może być wyzwoleniem od sztucznie uśmiechających się twarzy niegodziwych przyjaciół, którym czas polityki i wiary zatrzymał się w czasach intelektualnego średniowiecza?

W poniedziałek 21 stycznia w Chicago padał deszcz, wiem, to wciąż zima lecz też kres opisywania podróży. Tego dnia rozmawiałem telefonicznie z koleżanką sprzed lat. Ona zatroskana swoim zdrowiem, a ja zadziwiony krajobrazem za szybami auta, spoglądałem na przestrzenie ubrane jedynie w przeźroczystą podomkę nieomal wiosennego deszczu.

To o czym rozmawialiśmy oraz bezbrzeżnie wypełniające mnie poczucie zakończenia podróży przywołały wspomnienia pewnej sceny wyjątkowego filmu.

W mrocznej atmosferze paryskiego dworca, leje deszcz, przechodnie gdzieś się śpieszą, mokro i tłok. W tej scenografii Humphrey Bogart czeka na Ingrid Bergman, mijają go kolejni przechodnie z uniesionymi kołnierzami przemokniętych prochowców, a on zatrzymuje się przy słupie latarni. W jego ruchach widoczne jest zdenerwowanie. Czeka, wypatruje tylko jej. Deszcz wciąż pada.

W oddali pojawia się postać mężczyzny z dwoma walizkami, to Sam, on też go dostrzega, podchodzi, podaje list. Bogart szybko rozrywa kopertę i zaczyna czytać:

„Nie zobaczymy się już nigdy więcej, pamiętaj, że Cię kocham.”

Deszcz leje jak z cebra, krople uderzają w trzymaną w rękach kartkę papieru, woda powoli spływa i jedno po drugim zmywa starannie wypisane na kartce słowa.

Może to krople deszczu uderzające o maskę rozpędzonego auta i filmowy nastrój przypomniały mi, że India to przecież kobieta.

India to przecież kobieta
India to przecież kobieta

Indie to też hinduski nacjonalizm, którego idea zakłada, że istniejący naród hinduski złożony jest z hindusów (tj. wyznawców hinduizmu). Idea narodu hinduskiego za członka tej społeczności uważa każdego mieszkańca, obywatela Indii, niezależnie od jego wyznania. Hinduski nacjonalizm wyklucza z ram narodu wyznawców innych religii, które uważa za obce Indiom, przede wszystkim islamu i chrześcijaństwa.

Z drugiej jednak strony nacjonalizm ten zalicza do hinduskiego narodu nie tylko wszystkie możliwe hinduskie wspólnoty religijne i kasty, ale także wszystkie rdzenne tradycje plemienne, włączając w to buddystów, dżinistów i sikhów, bo one wyrosły z pnia tej samej cywilizacji co tradycje hinduskie. Brzmi znajomo?

Hinduizm jest religią monoteistyczną i to z ogromną tradycją. Obecnie jej powstanie datuje się na XV wiek p.n.e. Wyraz hinduizm jest neologizmem zaadaptowanym w XIX-wiecznej Europie na potrzeby wytłumaczenia ilości Bogów i Bogiń w niej występujących, a oznaczających zespół bliskich sobie religii, kształtujących się w indyjskim kręgu kulturowym. Te starożytne religie hindu to przede wszystkim mnogość bogiń i przejawów żeńskiej energii działania – siakti. W większości przypadków obrazuje to cyfra trzy oznaczająca trójjedność. Mamy więc pierwiastek żeński, trzy boginie: Saraswati-Lakszmi-Parwati. Nad nimi panuje trimurti, rzeczywistość świata materialnego, pasywnego, czyli męskiego pod trzema postaciami: Brahma-Wisznu-Shiva. Trimurti uosabia trójczas: przeszłość-teraźniejszość-przyszłość. Cyfra trzy wpisuje się w trzy wielkie Wedy: Rygweda-Samaweda-Jadżurweda. Wisznu przemierzył świat trzema krokami. Męska Trimurti uosabia zasadę pasywności, idei, materii nieożywionej istniejącej w stanie potencjalnych możliwości. Żeńska Trimurti uosabia zasadę aktywności, energii sprawczej potrafiącej zamienić ideę w rzeczywistość i ostatecznie każde działanie ma trzy swoje aspekty: tworzenie-zachowanie-niszczenie. I to też brzmi znajomo?

Jakie są Indie?

Więc jakie są Indie? Indie kipią życiem, na każdym kroku mrowi się tam i roi od kolorów, zapachów i dźwięków, od których może zakręcić się w głowie. Chicago po powrocie wydaje mi się, szare, papierowe i nieprawdziwe.

Jestem pewien, że zostawiłem w Indiach kawałek siebie, a drobina Indii siedzi teraz głęboko we mnie pomagając pamiętać choć wiem, że pewnego dnia te wszystkie wspomnienia chwil przepadną w czasie, tak jak łzy w deszczu…

Czytelniku, życie podlega nieustannym zmianom. Niezależnie od tego, jaką opinie o mnie sobie stworzysz, z pewnością popełnisz błąd.

Niezależnie od tego, jaką opinie o mnie sobie stworzysz, z pewnością popełnisz błąd.
Niezależnie od tego, jaką opinie o mnie sobie stworzysz, z pewnością popełnisz błąd.

Spędziłem tam zaledwie dwa tygodnie, a mam wrażenie jakby to był jeden dzień. Pierwszego dnia w Indiach, gdy rozejrzałem się po ciemnych zakamarkach, nieprzyjemnej ulicy gdzieś w Kochi, stawiałem sobie pytania: czy dobrze zrobiłem tu przylatując? Czy Indie, które sobie wyobrażałem jeszcze istnieją?

Przez cały czas trwania mojej wędrówki próbowałem odnaleźć nie tylko sensowne, ale przede wszystkim uczciwe wobec siebie samego odpowiedzi na te dwa pytania.

Ostatniej nocy w Indiach spałem spokojnie, nie czułem emocjonalnego podekscytowania tym co przyniesie ostatni dzień. Spokojnie oczekiwałem na kolejne, krótkie postoje w drodze na lotnisko, na to jakie jeszcze cuda tego kraju zobaczę. Tak po ludzku zaczynałem odczuwać zmęczenie wynikające z przemieszczania się każdego dnia w inne miejsce. Teraz, dzięki nieocenionej pomocy serwisu maps.google mogę zaprezentować mapę postojów i świątyń, miejsc w większości przeze mnie opisanych, 14 dni, 12 różnych chwil.

Mapa podróży:

Mapa podróży – kliknij po więcej

Ostatniego dnia podróży pierwszym przystankiem był Park Nelliyampathy położony wzdłuż rzeki Chalakudy. Chalakuda jest jedną z pięciu najdłuższych rzek Kerali, ma długość ponad 145 kilometrów. Swój początek bierze w górach na zachodnich krańcach Indii, a swój bieg kontynuuje przez lasy Vazhachal w kierunku Morza Arabskiego. Rzeka początkowo płynie gładko i spokojnie, ale tu staje się bardziej żywiołowa i drapieżna, uderza o napotkane skały, wzbiera i z wyjątkowym impetem opada w dół, rozrywając się na miliony niewidocznych kropel. Kilka kilometrów później znów staje się łagodna.

Pierwszym napotkanym przeze mnie wodospadem był Athirappilly, największy z wodospadów Kerali, nazywany jest też „Niagarą Indii” i to już powinno nieco tłumaczyć jego wyjątkowość, ale to nie wszystko. Dzika przyroda leśna obejmuje w tym rejonie takie zwierzęta jak: słonie azjatyckie, tygrysy, lamparty, żubry, sambary i lwy. Jest tu niespotykany nigdzie indziej 180-metrowy las nadbrzeżny w którym żyją nieprzebrane rodzaje ptactwa, a kilka z nich można spotkać jedynie tu.

Park Nelliyampathy położony wzdłuż rzeki Chalakud
Park Nelliyampathy położony wzdłuż rzeki Chalakud

W jednym z wcześniejszych wpisów wspomniałem muzykę z najdroższego w kinematografii Indyjskiej filmu zatytułowanego „Baahubali” to właśnie przy wodospadzie Athirappilly kręcone były niektóre sceny tego obrazu, a także zrealizowano teledysk go promujący oraz nagrano piosenkę otwierającą.

Baahubali to postać fikcyjna stworzona na potrzeby scenariusza, ale Bahubali to także „ten kto ma silne ręce”, postać bardzo czczona wśród dżinistów wyznawców jednej z najstarszych żywych religii świata.

Religia ta naucza, że drogą do wyzwolenia z kołowrotu wcieleń i cierpienia jest czystość, uczciwość, wstrzemięźliwość i pielgrzymowanie, a przede wszystkim uszanowanie życia w każdej jego postaci i troska, troska o to by nie wyrządzić krzywdy żadnemu z żywych stworzeń. Bahubali to ten, który osiągnął wyzwolenie (moksha) i stał się w ten sposób czystą, wyzwoloną duszą (siddha), mówi się też, że był pierwszym mnichem, który osiągnął mokshę w obecnym cyklu czasu.

Czy podróż może być wyzwoleniem od sztucznie uśmiechających się twarzy niegodziwych przyjaciół, którym czas polityki i wiary zatrzymał się w czasach intelektualnego średniowiecza?

Kres
Kres

Zaraz przed zejściem w dół wodospadu umieszczono dużych rozmiarów tablicę z ostrzeżeniem:

Zapierające dech w piersiach wodospady mogą zatrzymać dech w piersiach na zawsze, pacjenci ze słabym sercem i osoby z poważnymi dolegliwościami niech uważają na siebie!

Jest to oczywiście zabawa słów w języku angielskim: the breathtaking waterfalls may take your breath away ale coś w tym jest bo po stromym zejściu na dół, otoczony dusznym i gorącym powietrzem, aż dostałem gęsiej skórki gdy poczułem osiadające na moim ciele zimne, ledwie mgliste strzępy wody.

Pomiędzy najbardziej znanymi wodospadami Athirappilly i Vazhachal, tuż przy drodze, gdzie zatrzymałem się na krótki postój znajdował się kolejny, nieco zapomniany o tej porze wodospad Charpa. W porze monsunowej jego wody rozpryskują się na ulicy i zasilają rzekę Chalakudy, a w porze suchej wodospad przestaje po prostu istnieć.

Celem większości wycieczek jest dotarcie do wodospadu Vazhachal usytuowanego przy wejściu do Medicinal Garden. Pachnie tam tajemniczością i szczęściem z obcowania z naturą. Spokój płynący z gęstwiny zielonych drzew i szum spiętrzającej się w tym miejscu wody ma w sobie niezwykłe działanie, łagodzące skołatane nerwy i myśli.

Przy drodze kwitnie mały biznes, sprzedawca ananasów upudrowanych curry nie był najwyraźniej zadowolony, gdy ujrzał mój obiektyw wystający zza szyby samochodu.

Potem już w dalszą drogę do lotniska.

Potem już w dalszą drogę do lotniska.
Potem już w dalszą drogę do lotniska.

W mieście Alwaye podczas posiłku miałem okazję przekonać się, że niezależnie od koloru skóry i wiary, ludzie są tylko ludźmi, pełni obaw i codziennego wysiłku w pracy.

Uważam, że podczas całej podróży byłem prawdziwy i dlatego zostałem wyróżniony takim darem wspomnień bowiem autentyczność ma ogromne znaczenie. W każdym napotkanym widziałem człowieka. Nie szydziłem widząc zażywających kąpieli w przeznaczonych do tego strojach i miejscu. Nie brakowało mi odwagi jeść to i tak samo jak prawowici mieszkańcy tego kraju. Podchodziłem z szacunkiem do wierzeń i tradycji. Parafrazując to co napisał O. Ludwik Wiśniewski OP –

jeśli potrafimy widzieć tylko różnice w kolorze skóry i wyznawanej wierze, jeśli tylko tak potrafimy patrzeć na świat zza zamkniętych granic, broniąc katolickiego narodu i polskich kobiet przed islamskim gwałtem to słowa świętego papieża „Człowiek jest drogą Kościoła” umierają co miesiąc na Krakowskim Przedmieściu.

Każde odkrywanie to nowe poznanie, otwiera to umysł by widzieć i czuć więcej bo bez tego życie staje się szare, krótkie i beznadziejne.

Pierwszym, wwiercającym się w moje myśli pytaniem było: czy dobrze zrobiłem tu przylatując? Poznałem zaledwie niewielki fragment olbrzymiego kraju, zamoczyłem jedynie stopy wchodząc do rzeki wierzeń, tradycji i kultury i od tego momentu nic nie było już takie samo. Warto było uciec od zamkniętych hotelowych resortów all-inclusive „erzac, cholera, nie życie” cytując Agnieszkę Osiecką. Więc uczyniłem najlepiej jak mogłem.

Odpowiedź na drugie pytanie: Czy istnieją jeszcze Indie, które sobie wyobrażałem? Nie ode mnie powinna być oczekiwana, a od tych, którzy dzielnie wytrwali w mojej wyprawie i przebrnęli przez wszystkie meandry wpisów. Ufam, że odnaleźli szczęśliwe zakończenie.

Ja zaczynam stawiać sobie kolejne pytanie: co kryje się za historią monumentów w Khajuraho, ale o tym… Słońce zniewalało kolejny dzień zalewając szarą drogę złotym pyłem. Za oknami mijały setki kolorów i smaków, dojechałem do lotniska.

3 lutego

Jutro sobota, ta jutrzejsza, niesie ze sobą wyjątkowe przesłanie: kochać bez względu na wszystko co nas dzieli! 52 lata temu zmarł Jam Shri Sir Digvijaysinhji Ranjitsinhji Sahib Bahadur. Nie wszystkie rocznice narodzin i śmierci są tak ważne dla budowania przyszłości jak ta jedna. Dwa lata temu dla upamiętnienia jego 50 lat, które minęły od śmierci Digvijaysinhji Sejm RP podjął uchwałę w sprawie uczczenia pamięci Dobrego Maharadży w brzmieniu:

3 lutego 2016 roku obchodziliśmy 50. rocznicę śmierci Jama Saheba Shri Digvijaysinhji Ranjitsinhji Jadeja, Maharadży Księstwa Nawanagar, człowieka, który z dobrej woli i bezinteresownie pomógł ponad tysiącowi polskich dzieci, które udało się ewakuować ze Związku Socjalistycznych Republik Sowieckich po 24 grudnia 1941 roku.

Polskie dzieci, które trafiły do Indii, wyprowadzone zostały z terenów syberyjskich Związku Sowieckiego przez gen. Władysława Andersa do Iranu. Stamtąd były przesiedlane do różnych krajów świata. Około 5 tys. sierot przybyło do Indii. Część młodych Polaków trafiła pod opiekę Dobrego Maharadży, jak zwykli nazywać go podopieczni.

Sejm Rzeczypospolitej Polskiej, przypominając postać Jama Saheba Shri Digvijaysinhji Ranjitsinhji Jadeja, Maharadży Księstwa Nawanagar, w 50. rocznicę jego śmierci, czci pamięć o nim i oddaje mu hołd za jego ogromne zasługi oraz wielką bezinteresowność, jaką wykazał się, ratując od głodu i cierpienia ponad tysiąc polskich dzieci.

Polska nadała mu też Krzyż Komandorski Orderu Zasługi RP. W 2012 r. skwer potocznie zwany Opaczewskim w Warszawie nazwano imieniem Dobrego Maharadży, a w 2014 r. odsłonięto na nim pomnik maharadży. Imię Jam Saheba Digvijay Sinhji nosi ZSSO „Bednarska” w Warszawie, a to wszystko jest jedynie kroplą podziękowania za to co bezinteresownie uczynił polskim dzieciom. Wojenną zawieruchę w obozie dla polskich sierot przez niego wspomaganym oraz innych osiedlach przetrwało w Indiach około pięciu tysięcy polskich dzieci.

W Internecie można odnaleźć film zrealizowany przez Indyjską telewizję zatytułowany: „A Little Poland in India” w której pięcioro z ocalałych opowiada o Dobrym Maharadży tak jak zapamiętali go będąc dziećmi. Maharadża Księstwa Nawanagar poznał w Szwajcarii i zaprzyjaźnił się z Ignacym Paderewskim, którego postać tak pięknie zaprezentowana jest w Muzeum Polskim w Ameryce tu na miejscu w Chicago, gdzie znajduje się największy zbiór archiwaliów o Paderewskim i Paderewskiego oraz pokój poświęcony Jego pamięci.

Jam Shri Digvijaysinhji jako jeden z dwóch hinduskich delegatów w gabinecie wojennym Wielkiej Brytanii poznał generała Władysława Sikorskiego.

3 lutego 1959 powróciły do Polski Szczerbiec, Kronika polska Galla Anonima i insygnia koronacyjne, a 3 lutego 1960 roku założono w Białymstoku Akademię Medyczną.

Chciałbym, aby data 3 lutego 2018 roku stała się dla moich Czytelników dniem intelektualnego oświecenia, że nie wszystko co inne i niezrozumiałe poprzez język, wiarę i kolor skóry jest przeciwko umiłowanym wartościom.

Jeszcze dziesięć lat temu 70 proc. Polaków było zdania, że skoro nas, gdy sami byliśmy uchodźcami, przyjmowano godnie w innych krajach, to i my winniśmy okazać gościnność uciekającym przed okrucieństwem wojny. Dziś wszystko się odwróciło: 63 proc. Polaków jest przeciw przyjmowaniu uchodźców. – O. Ludwik Wiśniewski OP, dominikanin, długoletni duszpasterz akademicki.

Zamknięcie umysłu odgrodzi Cię od wszelkich kreatywnych sposobów rozwiązania problemów i wyeliminuje szanse na pojawienie się nowych możliwości. Siedzenie na zapiecku świadomości utrzyma Cię dokładnie tam, gdzie aktualnie jesteś w swoim życiu, gdzie byłeś zawsze i gdzie zawsze już pozostaniesz. Otwarty umysł to wolność od negatywnych emocji i kres trwania w skarłowaciałej skorupie tradycjonalizmu.

Nic nie jest wieczne, nikt nie żyje wiecznie,
zmiana jest konieczna, wyjdź na zewnątrz,
przestań oceniać i żyj, miłość inspiruje!

Dariusz Lachowski


Dariusz Lachowski: Indie słowem i obrazem – Ostatnia wizyta w Coimbatore

Dariusz Lachowski

Dariusz Lachowski

W żadnym momencie przygotowywania tych tekstów nie siedziałem skulony ze strachu przed komputerowym monitorem z żałośnie zaklejoną kamerką internetową, głośno i wyraźnie podawałem Alexie komendy, prosząc o kolejną porcję muzyki.

 

Hotel w Coimbatore, który o tej porze jako jedyny dysponował wolnymi pokojami, dumnie świecił neonem „Red poppies” tzn. Czerwone maki należał do pięciogwiazdkowych. Hotelowa noc nie należała do tanich, choć widok z dachu był niezwykły. Przed głównym wejściem jeden z gości zaparkował swoje auto: luksusowe, w kolorze kwiatów maku.

Coimbatore

Dwa dni spędzone w Błękitnych Górach w Ooty dały mi chwilę wytchnienia, wystarczająco wiele by trafić do Coimbatore. Co prawda spędziłem w nim tylko jeden dzień zatem dzisiejszy wpis będzie krótszy, ale czy nie tak samo ważny jak poprzednie? Kilka tygodni temu, gdy zaczynałem pisać moją opowieść związaną z podrożą do Indii nie miałem pojęcia w co się pakuję, w co się uwikłam podczas pisania i zbierania informacji, jakie myśli przyjdą mi do głowy. Moja podróż trwa dalej. W żadnym momencie przygotowywania tych tekstów nie siedziałem skulony ze strachu przed komputerowym monitorem z żałośnie zaklejoną kamerką internetową, głośno i wyraźnie podawałem Alexie komendy, prosząc o kolejną porcję muzyki. Wracając do Coimbatore… wieczorem, w dniu przyjazdu, ponownie odwiedziłem znajomych z Musiri w ich domu w Madathur. Było smaczne jedzenie, prawdziwe lody i wspólne zdjęcia!

To ostatnia wizyta w Coimbatore więc lody muszą być

To ostatnia wizyta w Coimbatore więc lody muszą być

Dzień przyniósł obietnicę niezwykłych widoków i przeżyć, zaczynając od sycącego śniadania w hotelowym bufecie, aż do ujrzenia kolejnych wodospadów, wizyty w Isha Center i do odwiedzin w świątyni Marudhamalai Hill ale po kolei. Zaraz po wizycie w hotelowej stołówce szybki powrót do pokoju by się przebrać i przygotować do całodniowej podróży. Wodospady Siruvani i wielki zbiornik wodny położone są zaledwie 37 kilometrów od miasta. Rząd Indii wydał zgodę na budowanie zapory w roku 1915, lecz prace przy niej nie ruszyły. Wiele okolicznych wiosek w obawie przed samymi robotami jak i zmianami, które niechybnie zajdą po podniesieniu poziomu wody na rzece Siruvani, aktywnie uczestniczyło w blokowaniu rozpoczęcia prac. Przyszedł jednak czas, że większość pozostających w opozycji do tego pomysłu powoli zaczęła dostrzegać korzyści płynące z regulacji wodnych, od tego momentu prace przy budowie rozpoczęły się pełną parą, był rok 1927. Te wielkie i mniejsze roboty budowlane trwały aż do roku 1984, kiedy to zakończono projekt. Obecnie na teren parku przyrodniczego nie mogą wjeżdżać prywatne samochody, jednakże auta wyznaczone przez Dział Leśny mogą dowozić turystów do ścieżek trekkingowych. Płatny jest jedynie wjazd i żadne inne opłaty nie są już pobierane.

Wodospady Siruvani podczas ostatniej wizyty w Coimbatore

Wodospady Siruvani podczas ostatniej wizyty w Coimbatore

Od ostatniego przystanku autobusowego wprost do samych wodospadów wiedzie niezbyt trudna może jedno kilometrowa droga, której pokonanie nie nastręcza większych kłopotów, nawet w obuwiu niesłużącym spacerowaniu po kamieniach. Nad częścią przeznaczoną do kąpieli majestatycznie wznoszą się kaskady właściwego wodospadu widoczne już z bardzo daleka i przyznam, że jest to widok wart tej niewielkiej opłaty za wejście do parku. Część przeznaczona do kąpieli została podzielona na trzy kolejne stopnie. Pierwszy i drugi to przede wszystkim chłodna, rozpędzona kipiel, uderzająca z impetem w ciała zażywających wodnej kąpieli, moim zdaniem bardziej nadaje się do masażu niż pluskania w niej. Trzeci stopień to naturalna niecka skalna, gdzie w płytkiej i przejrzystej wodzie można śmiało zanurzyć całe ciało. Miejsce to oblegane jest także przez małpy, które w swój ulubiony sposób „polują” na kobiety i dzieci – strasząc je swoim głosem otrzymują w zamian coś do jedzenia. Trzeba też przyznać, że stanowią one bardzo wdzięczny obiekt do fotografowania. Woda i dostęp do niej ma w Indiach ogromne znaczenie, z którego często nie zdajemy sobie sprawy posiadając wszystko w zasięgu ręki, to co wydaje nam się takie normalne i proste, nie zawsze takim jest. Zabawne było spotkać tam młodych chłopaków pozujących ze mną do zdjęcia.

Coimbatore, tuż przy wodospadach Siruvani miało miejsce niecodzienne spotkanie.

Coimbatore, tuż przy wodospadach Siruvani miało miejsce niecodzienne spotkanie.

Po powrocie nie mogłem oprzeć się pragnieniu poznania nowych smaków serwowanych z rozstawionych przy przystanki małych straganów. Tam też nagrałem krótką zachętę sprzedającego do… no właśnie, proszę zgadnąć. Odpowiedź będzie czekała pod galerią.

W odległości niecałej godziny jazdy od wodospadów Siruvani, a wciąż w miejskim dystrykcie Coimbatore mieści się olbrzymi ośrodek nazywany Isha Center. Spośród wszystkich ludzkich dążeń, dążenie do zmiany siebie w lepszą istotę uważane jest za najważniejsze, za najbardziej święte. Dążenie to jest wypełnieniem ludzkiej formy i jest dążeniem, które w ostatecznym rozrachunku przynosi dobrostan całemu życiu. Tak można najkrócej opisać podstawowy cel działania Fundacji Isha. Tu bowiem inspiruje się, podsyca i pielęgnuje to wrodzone dążenie do poszukiwania świętości w każdej istocie. Fundacja Isha, założona została przez mistrza duchowego Sadhguru w 1992 roku. Opiera się wyłącznie na pracy wolontariuszy, których skupia ponad pięć milionów w 150 centrach rozsianych po całym świecie. Fundacja jest organizacją non-profit i jak opisałem to wcześniej zajmuje się kultywowaniem potencjału ludzkiego. Wolontariusze pomagając innym, inspirując i rozpoczynając indywidualną transformację przywracają, zagubioną w obecnych czasach, globalną społeczność do pierwotnej formy. Sadhguru jest chyba jednym z niewielu, jeśli nie jedynym, guru żyjącym w Indiach, który swoje przewodnictwo duchowe nie zamienia w cele polityczne lub gromadzenie dóbr materialnych.

Coimbatore jakie zapamiętam

Coimbatore jakie zapamiętam

Nauczyciel Sadhguru wybrał nieco inną drogę edukacji i wzmacniania więzi ogniska domowego niż program 500+. Tutaj, wewnątrz Fundacji Isha praca na rzecz globalnej społeczności podzielona została na trzy zasadnicze kierunki. Pierwszy z nich to rewitalizacja ubogich wsi na południu Indii. W programie znalazła się opieka medyczna, rehabilitacja społeczna i podniesienie poziomu wiedzy mieszkańców wsi. Kierunkiem drugim jest całkowite zaprzeczenie tego co uczynił jeden z wariatów politycznych dla Puszczy Białowieskiej. Program ten nosi nazwę Zielone Ręce i ma za zadanie ponowne zalesienie i zasadzenie prawie 114 milionów drzew by przywrócić utracone przez wrogą przyrodzie gospodarkę, ponad 30% areału zielonego regionu Tamil Nadu w Indiach. Trzeci kierunek działalności Fundacji Isha, moim zdaniem najważniejszy, to pionierska praca nad komputeryzacją, nauczaniem i wszelką dostępną pomocą w edukacji szkolnej, pomagający dzieciom w nauce pisania, czytania czy po prostu uczęszczania do szkoły. Biorąc pod uwagę ponad 5000-letnią historię Indii, odwieczne przenikanie czterech głównych religii, posługiwanie się na co dzień 17 głównymi językami i ponad 2200 dialektami, wyjątkową różnorodnością, żywą kulturą i głęboko zakorzenionymi we współczesne życie tradycjami to są to, bardzo trudne kierunki rozwoju. Dlatego uważam, że Fundacji Isha można pozazdrościć jej wytrwałości.

Mortality is the fundamental reality of our existence. – Sadhguru
Śmiertelność jest fundamentalną rzeczywistością naszego istnienia.

By nie przeszkadzać gościom i uczniom zgromadzonym w kompleksie zostałem poddany rutynowemu sprawdzeniu wykrywaczem metalu. I tak telefon oraz aparat fotograficzny zostały zdeponowane w przejrzystej i obszernej szatni tuż przed wejściem na teren ośrodka. Pozwolono mi, tak jak i innym gościom, uczestniczyć w sesjach medytacyjnych pod olbrzymią, oszałamiającą kopułą w centrum Dhyanalinga. Architektura tego miejsca, historia powstania, nauka i mistycyzm wykraczają grubo poza ramy mego bloga i tego wpisu. Może w niedalekiej przyszłości uda mi się powrócić do tego tematu? Na terenie ośrodka znajduje się stołówka, a także księgarnia, w której zakupiłem i jestem z niej niezwykle dumny, książkę kucharską! Gorąco polecam i jeśli będzie komuś na tym naprawdę zależało to mogę przesłać kilka wybranych przeze mnie przepisów.

Gorąco polecam

Gorąco polecam

Przy jednej z okazji wspominałem jak wciąż intryguje mnie brak poważnego traktowania Indii przez niektórych europejskich dziennikarzy, zwykłych czytelników czy obserwatorów, potrafią wszystko sprowadzić do biedy, brzydkiego zapachu, palenia wdów i okrucieństwa wobec kobiet. Do kompletu dorzucają „święte krowy” i tak oto mamy gotowy wizerunek mentalny przeciętnego obserwatora Indii, pławiącego się w mierzwie stereotypów. Warto napisać, że „świętość” krowy w tym kraju nie polega na tym, że nie wolno jej dotykać, lecz na tym, że jest zwierzęciem bardzo pożytecznym. W tym samym sensie, wszystkie zwierzęta w Indiach są święte, tak jak święte jest każde życie (prawo karmy). Krowa żywicielka nie jest w Indiach przedmiotem kultu. Przedmiotem kultu jest natomiast byk Nandin czyli wierzchowiec Shivy!

O moście…

Pewna indiańska przypowieść mówi, że kiedy umiera człowiek po drugiej stronie musi przekroczyć most, przejść po nim stąd by dostać się tam, do wieczności. Zaraz przy wejściu czekają na niego wszystkie zwierzęta, które podczas swego życia spotkały tego człowieka na swojej drodze życia. Zwierzęta na podstawie tego co o nim zapamiętały, jaki dla nich był, decydują czy człowiek ten może przejść przez most czy zawrócą go może w inne miejsce. Taka jest karma i jej konsekwencje.

W tym samym sensie, wszystkie zwierzęta w Indiach są święte

W tym samym sensie, wszystkie zwierzęta w Indiach są święte

Centrum Isha słynie jeszcze z wyjątkowej figury Shivy. To niezwykła statua, ciekawa i inna niż pozostałe, ma w sobie to coś, skrywa tajemnicę, wypełniona jest znaczeniami możliwymi do odczytania na wielu poziomach, jest historią, która żyje własnym życiem.

Ta twarz nie jest bóstwem ani świątynią, ona jest inspiracją. W pogoni za boskością nie musicie unosić głowy by na nią patrzeć, bo nie znajduje się ona gdzieś indziej. Każda ze 112 możliwości jest metodą doświadczania boskości w sobie. Po prostu wybierz jedną. […] To nie był pomysł na zbudowanie jeszcze jednego pomnika, lecz aby wykorzystać go do pobudzenia w nas siły do samodoskonalenia. – Sadhguru podczas oficjalnego odsłonięcia posągu.

Dariusz u Adiyogi Shiva

Dariusz u Adiyogi Shiva

Posąg inspiruje i promuje jogę, a nazwa Adiyogi oznacza „pierwszy jogin”, ponieważ Shiva jest znany jako inicjator jogi stąd Adiyogi Shiva. Figurę projektowano dwa lata, a po ostatecznym zaakceptowaniu wykonano ją w ciągu 8 miesięcy, została oficjalnie zaprezentowana w lutym 2017 roku. W całości wykonana jest ze stali i waży ponad 500 ton jej wysokość to 112 stóp (34 m) liczba 112 symbolizuje ilość możliwości osiągnięcia mokszy (wyzwolenia), które są wymienione w kulturze jogicznej. Ciekawostką jest fakt, że ta figura nie była pierwszą. Nie tak wysoką, bo zaledwie 6,4 metrową w roku 2015 Fundacja Isha odsłoniła w Tennessee w jej siedzibie: „Adiyogi: The Abode of Yoga”.

Pożegnanie

Pożegnanie

Powoli zapadał zmrok, po ponad czterech godzinach spędzonych w Isha Center pora było wracać do auta, przede mną droga do Mukundapuram. Zanim tam dotarłem zatrzymaliśmy się na parkingu świątyni Marudhamalai Hill wybudowanej na granitowej 120 metrowej skale. Świątynia nie jest tak stara jak poprzednie opisane przeze mnie wcześniej, początki tej sięgają zaledwie XII wieku. Na południowym krańcu świątyni znajduje się prakaram coś w rodzaju korytarza prowadzącego do jaskini Pambatti Siddhar. Pambatti Siddhar był jednym z 18 siddharów Tamil Nadu i żył w XII wieku. Gdy odbywał pokutę na wzgórzu po raz pierwszy Pan Murugan objawił mu się w postaci kobry, potem ukazywał mu się jeszcze wielokrotnie wraz ze swymi małżonkami. Pambatti Siddhar jako siddhar czyli mąż intelektu, otrzymał od Pana Murugana wszelką władzę związaną z posiadaniem wiedzy, a także jego osobiste błogosławieństwo, tak oto otworzyła się droga prakaram prowadząca z jaskini Siddhara do sanktuarium świątynnego. Późna godzina odwiedzin sprawiła, że mogłem jedynie przyglądać się ostatnim tego dnia obrządkom, lecz bez aparatu fotograficznego, a jedynie z telefonem.

Marudhamalai Hill Temple tuż przed wejściem

Marudhamalai Hill Temple tuż przed wejściem

W podróży do Mukundapuram na moją ostatnią noc w Indiach, po drodze, oglądając i wspominając to co powoli oddalało się, przyszły mi do głowy słowa pewnego powiedzenia, choć nie znam autora tych słów bardzo mi wtedy zapadły w pamięć:

Raise your words, not voice. It is rain that grows flowers, not thunder.
Wznoś na wyżyny słowa swe, nie głos. Bowiem kwiaty rosną od kropel deszczu, a nie huku grzmotów.

Myślę, że trudne te słowa, dadzą się łatwo zrozumieć po odkryciu przesłania dzisiejszego wpisu.

Dariusz Lachowski


Rozwiązanie: Kawa, herbata, kawa, herbata tylko pięć rupii


Dariusz Lachowski: Indie słowem i obrazem – Błękitne Góry w Ooty

Dariusz Lachowski

Dariusz Lachowski

Oswojone marzenia stają się z czasem jak pies przewodnik, prowadzą prosto do celu.

Tak zaczął się dwudniowy pobyt w Ooty tam, gdzie Błękitne Góry, Szmaragdowe Jezioro w Cichej Dolinie i kolej zębata – jedna z najstarszych górskich linii kolejowych w Indiach.

Kilka godzin jazdy. Kilkadziesiąt kilometrów drogi, wijącej się pośród niskich zabudowań. Nocą, z rozpędzonymi z naprzeciwka autami, ciężarówkami i prawie niewidocznym o tej porze miastem zasypiającym głęboko w dolinie. To nie jest tak, że gnębi nas coś czego nie wiemy, to raczej to, że wiemy, iż coś jest.

Właściciele hotelu z czterema obszernymi pokojami gościnnymi, czekali do późnych godzin na nasz przyjazd, a wraz z nimi ciepły posiłek. W Tamil Nadu, południowej części Indii doba hotelowa rozpoczyna się od momentu zakwaterowania, nie przypomina to reguł i zasad spotykanych w Stanach Zjednoczonych i całkiem mi to odpowiadało. Można w ten sposób wyspać się do woli i zacząć dzień około południa, jednak nie teraz. Rano wyszedłem, otoczony szorstkim zimnym powietrzem, ciepło ubrany na zewnątrz hotelu. Różnica temperatur dosłownie porażała, jeszcze wczoraj stąpałem po gorącym dachu świątyni przy 34 stopniowym żarze płynącym z nieba, a teraz mogłem oddychać rześkim powietrzem o temperaturze 12-13C.

Opatulony ciepło dresem, z naciągniętym kapturem i w długich spodniach wyszedłem z aparatem na zewnątrz hotelowego budynku. Przyglądałem się ciekawie chmurom w kształcie korony zawieszonej nad miastem i jego plantacjami „angielskich warzyw”, przyglądałem się staruszce z wnuczkiem tak samo ciekawej poranka. W dole słychać było odgłosy miasta otoczonego zewsząd Niebieskimi Górami. Udagamandalam lub Ootacamund nazywane po prostu Ooty położone jest 86 km na północ od Coimbatore i jest stolicą dystryktu Nilgiris. Miasteczko jest popularnym miejscem wypadów turystycznych, miejscem letniego wypoczynku, oazą na wzgórzach Błękitnych Gór (Nilgiri). Gospodarka miasteczka opiera się głównie na turystyce, rolnictwie i produkcji leków, a także sprzedaży filmów fotograficznych. Hindustan Photo Films, bo tak nazywa się tutejsza firma/fabryka, sprzedaje swoje produkty pod nazwą „Indu”, co w sanskrycie oznacza „srebrny”, a w produkcji filmów używane są halogenki srebra.

Ooty o poranku – przyglądałem się ciekawie chmurom w kształcie korony zawieszonej nad miastem

Ooty o poranku – przyglądałem się ciekawie chmurom w kształcie korony zawieszonej nad miastem

W okresie okupacji brytyjskiej wielu oficerów i żołnierzy, często z całymi rodzinami, zjeżdżało do miasteczka na odpoczynek. Zachęcało do tego malownicze położenie jak i sprzyjała czystość powietrza. Najprawdopodobniej przebywający na misji w Indiach Neville Francis Fitzgerald Chamberlain, dotąd uważany za jedynego pomysłodawcę gry w snookera, również tu bywał. Anglicy oprócz tzw. „british vegie” pozostawili po sobie kolej górską wybudowaną w 1908 roku. Kolej zębata, biorąca swoją nazwę od zębatej trzeciej szyny zainstalowanej pomiędzy dwoma standardowymi, wciąż opiera swoją flotę na lokomotywach parowych. W 2005 roku UNESCO dodało kolejkę górską Nilgiri jako rozszerzenie Światowego Dziedzictwa UNESCO Kolei Himalajów w Darjeeling. Za sprawą tego wydarzenia miejsce to stało się bardziej znane pod nazwą „Kolejki Górskie Indii”. O drodze pomiędzy Coonoor and Udagamandalam w pierwszym wagonie, tuż za lokomotywą opowiem nieco później.

Błękitne Góry w Ooty – w pierwszym wagonie, tuż za lokomotywą

Błękitne Góry w Ooty – w pierwszym wagonie, tuż za lokomotywą

Pierwszego dnia Ooty wydało się miastem cichym i spokojnym, otoczone plantacjami herbaty dawało ukojenie i spokój rozbieganym myślom. Turyści mogą tu znaleźć wiele atrakcji od klubów nocnych zaczynając, a na polach golfowych kończąc, nie to jednak mnie interesowało. Wybrałem się do Parku Krajoznawczego nad jeziora Emerald i Avalanche. To drugie powstało na początku XIX wieku po potężnym obsunięciu terenu, w języku angielskim Avalanche oznacza lawinę. W parkach Tamil Nadu obowiązuje całkowity zakaz wnoszenia plastikowych torebek tzw. reklamówek, a tu dodatkowo nie wolno było wnieść niczego w szklanej butelce. By móc dojechać do jeziora należało ustawić się w sporych rozmiarów kolejce, podać nazwisko, adres, kraj zamieszkania, kraj pochodzenia, a potem trzeba już było tylko czekać na ponowne wezwanie do okienka by zapłacić za przejazd i z biletem w ręku wejść do autobusu. Obok małego budyneczku, gdzie kupiłem bilety rozstawiły się malutkie stragany z herbatą, pieczonymi warzywami i kukurydzą na parze. Korzystając z wolnego czasu mogłem spróbować tutejszych specjałów, a rozglądając się uważnie, zauważyłem tuż obok na niebiesko pomalowaną kapliczkę z zaparkowanym eleganckim motorem. Z Indii wywodzą się cztery wielkie tradycje religijne: dźinizm, buddyzm, sikhizm i sam hinduizm. W przeszłości tworzyły one uniwersalne, panindyjskie cywilizacje. Indie stały się też ostoją zaratusztrianizmu, mieszkają tam chrześcijanie, niektórzy są wyznawcami bardzo starożytnych form tej wiary. Warto o tym pamiętać.

Jezioro Emerald, otoczone plantacjami herbaty, jest w tym rejonie popularnym miejscem turystyczno-piknikowym, słynie z różnorodności ryb i ptaków w jego okolicy. Dojazd do niego, od miejsca, gdzie kupiłem bilet, trwał około 40 minut i przewidziano podczas niego trzy postoje. Na końcu tej malowniczej trasy zatrzymaliśmy się na niewielkim naprędce przygotowanym parkingu. Miałem okazję już wcześniej obserwować małpy za każdym razem trochę inaczej. Na tym postoju bezceremonialnie w chwilę, gdy pasażerowie opuścili autobus, przez uchylone okna wskoczyły do jego wnętrza w poszukiwaniu pozostawionych na siedzeniu czy półkach kanapek lub chipsów. Przez lata kontaktu z ludźmi małpy wykształciły w sobie bardzo ciekawe odruchy, one się tego nauczyły. Widząc dzieci lub kobiety trzymające w ręku butelkę z wodą lub coś do jedzenia udają atak, szybko podbiegają do upatrzonej ofiary, fukają głośno i szczerzą szeroko kły. Ofiara nie spodziewająca się takiego zachowania, odruchowo rzuca w nie butelką lub tym co ma w ręku, a to wystarczy, o to im chodziło. Zwycięska małpa podbiega do butelki, odkręca korek i dostaje się do jej mokrej zawartości, nie pogardzi też ludzkim jedzeniem przesączonym tłuszczem i cukrem.

nad jeziorem Emerald

nad jeziorem Emerald

Z jednej strony to nic nadzwyczajnego, ot domostwa ludzkie rozrzucone po zboczach górskich porośniętych krzewami herbaty, ale czy to tylko tyle? Byłem zadziwiony mnogością kolorów, zauroczył mnie pobyt w Ooty, dał wytchnienie po upałach, przywrócił wiarę. Po długim dniu, naładowany pozytywną energią zapragnąłem bliżej poznać miasto. Wieczór budzi demony, wieczór przygotowuje do kolejnego dnia, wieczór jest tu chwilą wytchnienia, dopiero teraz narasta gwar i zgiełk, a uliczne stragany z żywnością, szybko przyrządzanymi posiłkami, nie mogą nadążyć z realizowaniem zamówień.

Kuchnia południowych Indii nie istnieje bez iddly i dosy, to podstawa. Te pierwsze sporządzane są ze sfermentowanej soczewicy i mąki ryżowej. Iddly, niby-racuchy spłaszczone kluski w kształcie bułeczek gotowane są na parze i podawane z sambarem lub przesiąkniętymi smakami, gęstymi sosami, czyli chutney. Chutney w smaku może wahać się od bardzo pikantnego do łagodnego lub słodkiego. W Indiach zawsze sporządza się go na bieżąco, często z sezonowych składników. W Polsce odpowiedniki rodzaju sosów typu chutney byłe znane od dawna pod nazwą gąszcze, przepisy na nie pojawiają się w XVII wiecznej literaturze polskiej.

iddly spłaszczone kluski w kształcie bułeczek oraz chutney

iddly spłaszczone kluski w kształcie bułeczek oraz chutney

Dosa jest rodzajem cienkiego jak papier naleśnika wykonanego z soczewicy i sfermentowanego ciasta ryżowego, usmażonego na płaskiej blasze posmarowanej ghi czyli masłem klarowanym. W Indiach tłuszcz ten wykorzystywany jest nie tylko w kuchni, ale także do celów sakralnych. Dosa z południa nie jest tak duża jak ta z pozostałej części kraju i chyba nawet nie tak cienka! Dosę podaje się na wiele sposobów z wieloma dodatkami Najpopularniejszą, nadziewaną warzywami przyprawionymi curry nazywa się masala dosa, która jest wyśmienitą, mocno pikantną przekąską. Do tego najlepiej smakuje z chutney kokosowym!

dosa, 2 chutney oraz pomiędzy nimi sambar

dosa, 2 chutney oraz pomiędzy nimi sambar

Życie, tu nic nie dzieje się przez przypadek. Każde wydarzenie ma swój początek i koniec, ma zawsze swój cel. By się obudzić należy otworzyć oczy, rozejrzeć się i zrozumieć, by więcej nie śnić. Tak drugiego dnia po wyjeździe z hotelu trafiłem do kościoła św. Szczepana w Ooty. Architektem kościoła, który był odpowiedzią na pragnienia duchowe anglików przebywających w tym czasie tu i w okolicach, był architekt kapitan J. J. Underwood. Kamień węgielny pod kościół został położony 23 kwietnia 1829 roku, tak by data ta jak najbliżej zbiegała się z rocznicą urodzin króla Jerzego IV, największego dżentelmena Anglii. Za jego panowania wydano akt o równouprawnieniu i zniesieniu dyskryminacji katolików w Anglii. Masywna belka główna świątyni oraz inne drewno użyte w dalszej konstrukcji kościoła, zostały zabrane i przywiezione tu z pałacu Tipu Sultana położonego na wyspie Srirangapatna. Zwykłe lenistwo sprawiło, że tego dnia nie udało mi się trafić na dworzec główmy w Ooty, czasem to co niesfornie płata figle staje się pożyteczne. W drodze na dworzec kolejowy w Coonoor miałem okazję śledzić migający za szybą auta świat, który nie zawsze jest tak dostępny i otwarty. W żaden sposób nie potrafiłem oprzeć się pokusie krótkiego postoju i ujrzenia okolic Ooty w najpiękniejszym z możliwych świateł dnia. Wkrótce miałem uczestniczyć w największej przygodzie tej górskiej eskapady, lecz zanim zanurzyłem się w obłoki rozgrzanej pary z komina lokomotywy zatrzymałem się na tutejszym bazarze w centrum miasta. By zobaczyć. By zjeść. By poczuć klimat. Wszystko tu było inne. Zaczynając od tablicy odjazdów przez wielojęzyczne zapowiedzi z megafonów, a na współpasażerach z którymi dzieliłem przedział w wagonie tuż za lokomotywą, kończąc. Drobne okruchy tutejszego życia miały w sobie zapowiedź oczekiwanej przygody, nieznanej dotąd przyjemności, niczym obietnica zakazanego owocu. Czy ktoś tu pamięta piosenkę zespołu Myslovitz:

…podobno jeszcze ciągle istnieją inne słońca niż to nade mną

…tak wtedy się poczułem, w końcu wystarczy za siebie nie patrzeć… Daniel, kierowca, wykazał się sprytem godnym samego Ganeshy i odnalazł w tłumie kupujących znajomą, a ta była pierwsza w kolejce do kasy, ładnie poprosił i tak kupił bilety.

bilet na wyjątkowy przejazd koleją zębatą

bilet na wyjątkowy przejazd koleją zębatą

Sama podróż, no cóż, była obserwowaniem przemijania, powolnym oddalaniem od Ooty i radością tego wszystkiego co nie mogło się wydarzyć bez tej przejażdżki, bez tego wyjazdu i cudownych widoków za oknem. To co mija pozostaje w przeszłości, bez przemijania, przyszłość traci sens.

Drogę z Coonoor do Mettupalaiyam dzieliłem w przedziale z niezwykłą czwórką, ojcem, matką i dwójką dzieci. Prawie czterogodzinna droga nużyła, dziewczynki przysypiały w ramionach matki. Macierzyństwo przynosi niezwykłą odwagę i siłę, podobnie zostało to opisane w Ramayanie, matka jest siłą, energią shakti, matka jest jej samym obrazem, wpływającym na przyszłość swoich dzieci. Przypomniałem sobie wydarzenia spod polonijnej estrady, gdy otoczony tłumem, przyciskany do desek sceny próbuję nie zgubić fotograficznego aparatu. Bardzo często są tam młode kobiety, matki z dziećmi wciskające swe pociechy w poskręcane żmijowiska kabli i przewodów elektrycznych, wpychają pociechy na scenę: Idź, idź zrobię ci zdjęcie! Dla własnych potrzeb nazywam je „lwicami”. Najmniejsza próba powiedzenia kilku słów o nieodpowiednim zachowaniu podczas koncertu, zazwyczaj kończy się piskliwym rykiem: Proszę mi nie zwracać uwagi! Więc to też jest przykład energii shakti płynącej z serca polonijnych lwic i tylko trudno mi wyobrazić czego nauczą się ich dzieci?

Dworzec kolejowy w Coonoor

Dworzec kolejowy w Coonoor

Podczas jazdy, skład zatrzymał się tylko jeden raz w Hillgrove. W ciągu 15 minut zdążono dolać wody do lokomotywy, pasażerowie od okolicznych sprzedawców kupić coś do jedzenia, a ja cieszyłem się chwilą ciszy bez monotonnego dźwięku uderzania kół przekładni zębatej i bez ostrego świstu pary wydobywającej się z rozgrzanej lokomotywy. Miałem kolejną okazję obserwowania małp proszących o małe co nieco. Tym razem nie zauważyłem ani jednego małpiego skoku do przedziału wagonu, lecz zdecydowanie mogę stwierdzić, że po przyjeździe na stacji pojawiło ich się więcej, były tu całymi małpimi rodzinami.

Teraz droga prowadziła już tylko w jednym kierunku, coraz mocniej odczuwałem, że to wszystko zmierza do nieuchronnego zakończenia. Podróż, spotkania, przeżycia, uniesienia i posiłki, niedługo miały okazać się tylko wspomnieniem. Tego wieczoru w drodze na spotkanie w Coimbatore, a wcześniej szukanie odpowiedniego hotelu, łatwiej mi było poukładać wszystko w głowie, odpocząć i nabrać chęci do dalszych zadziwień o których napiszę za tydzień.

Dariusz Lachowski


Dariusz Lachowski: Indie słowem i obrazem – Do Pondicherry i nieco dalej

Dariusz Lachowski

Dariusz Lachowski

...bowiem Polska to nie tylko obciach i tatuaże na karkach.

Gdy dotarłem do Pondicherry zdałem sobie sprawę, że Indie to nie jest kierunek dla każdego, by móc podróżować po tym kraju trzeba szeroko otworzyć oczy i umysł na ten kraj. Są tam baśniowe krajobrazy świątyń, ogrodów i wzgórz, ferie kolorów, smaków i zapachów, od których potrafi zakręcić się w głowie, są też pozostałości europejskiej ekspansji.

Po niecałej godzinie poszukiwań wreszcie mały hotelik, tuż obok starej świątyni. Wyjrzałem przez okno, wieża minaretu wbijała się w czarną noc rozdzieraną światłem ulicznej latarni, a jutro śniadanie w lokalnym stylu. Pondicherry było dawną francuską kolonią, która powróciła do Indii dość niedawno, bo dopiero w połowie ubiegłego wieku. Do dziś widać w mieście wiele pamiątek po byłych gospodarzach, jak typowo kolonialna zabudowa, francuskie nazwy ulic, kepi na głowach policjantów, czy powszechnie znany język francuski. Miasteczko jest dość przyjemne z nadmorską promenadą nadającą się do spacerów i postoju na kilka chwil by wypić mocną, aromatyczną kawę. Wracając do pierwszego zdania. Wiele osób zainteresowanych historią spogląda na teraźniejszość przez pryzmat tego co chce w niej ujrzeć lub wydaje się, że o niej wie, w ten sposób wpada w pułapkę, a oczy w Indiach trzeba trzymać szeroko otwarte.

Puducherry – widok z hotelowego okna

Puducherry – widok z hotelowego okna

Około XVII wieku francuska „chęć posiadania” otworzyła swoje jedno oko na Indie, lecz wszystkie karty w tym czasie były już rozdane. Powołano do życia Francuską Kompanię Wschodnioindyjską. Joseph Francois Dupleix, któremu wystawiono pomnik w Pondicherry, służył w Kompanii francuskiej od 1720 roku. Od 1741 roku jako jej dyrektor rozpoczął agresywną politykę kolonialną, a dzięki swej żonie Joannie Castro, która była przyjaciółką Markizy de Pompadour, metresy Ludwika XV, a przede wszystkim dzięki zawartości jego szkatuły, zdobył w 1746 roku po ciężkich walkach fort Czennaiapatinam (Madras). Dupleix pozostawiony przez rząd francuski samemu sobie, a w końcu odwołany, powrócił do Francji w niesławie. Nie udało się francuzom utrzymać pod swoim władaniem miasta Madras położonego o 3 godziny drogi od Pondicherry, przegrani powrócili do kraju, a Francuska Kompania Wschodnioindyjska została ostatecznie rozwiązana z powodu kłopotów finansowych w 1769 roku.

Do Pondicherry i nieco dalej

Do Pondicherry i nieco dalej

Pondicherry lub Puducherry w języku tamilskim oznacza Nowe Miasto, pozostaje odrębnym terytorium związkowym na wschodnim wybrzeżu Tamil Nadu. Terytorium Pondicherry dzieli się na cztery dystrykty: Pondicherry, Mahe, Karaikal i Yanam. Weszło w skład Federacji Indyjskiej 28 maja 1956 roku. Miasto zostało założone przez Francuza Francois Martina w 1673 roku i należało później przez jakiś czas do Holendrów i do Anglików. Ostatecznie w XIX wieku rozwinęło się jako duży ośrodek kultury francuskiej, łącząc styl kolonialny z francuszczyzną.

Joseph Francois Dupleix, któremu wystawiono pomnik w Pondicherry

Joseph Francois Dupleix, któremu wystawiono pomnik w Pondicherry

We własnych marzeniach mogę wędrować, gdzie mi się tylko spodoba, a czy chciałbym tu podziwiać to co pozostało po europejskich kolonizatorach? Zapewne nie. Przede mną kompleks Mahabalipuram, miejsce wpisane na Listę Światowego Dziedzictwa UNESCO, położone na wybrzeżu Tamil Nadu, dotykane przez wody Zatoki Bengalskiej. Marco Polo nazywamy tu jest Europejczykiem jednym z najwcześniej odwiedzających Mahabalipuram, chociaż pozostawił po sobie zaledwie kilka wzmianek dotyczących tych odwiedzin. Miejsce szeroko znane na całym świecie ze względu na swoje niepowtarzalne świątynie jaskiniowe, sztukę i architekturę z przełomu Vi i VII wieku, a także z powodu legendy związanej ze świątynią przybrzeżną. Tak naprawdę do dnia dzisiejszego jeszcze nie rozwiązano tej zagadki. Mit mówi, że świątynia przybrzeżna jest tylko małą cząstką części znacznie większej świątyni, która zawierała siedem pagód. Potwierdzają to zapiski pierwszych marynarzy odwiedzających te strony, nazywali to miejsce „Siedem pagód”, a inni europejscy goście w wieku XVIII i XIX odnotowywali, że starsi mieszkańcy tego rejonu wspominali wcześniej o połyskujących nad taflą wody miedzianych wierzchołkach pagód.

Do Pondicherry i nieco dalej

Do Pondicherry i nieco dalej

Jedna ze starożytnych legend hinduskich tak wyjaśnia powstanie mitycznych pagód: Książę Hiranyakaśipu nie za bardzo wielbił Visnu. Za to jego syn, Prahlada, bardzo kochał Visnu i skrytykował ojca za jego brak wiary. Ojciec bardzo tym się zdenerwował i wypędził syna. Gdy po pewnym czasie przeszło mu, ustąpił i pozwolił powrócić mu do domu. Gdy ponownie byli razem, ojciec i syn szybko zaczęli spierać się o naturę Visnu. Kiedy Prahlada oświadczył: Visnu obecny jest wszędzie, także w murach ich domu, zdenerwowany ojciec kopnął jeden z filarów. Nagle z kolumny pojawił się Visnu w postaci człowieka z lwią głową, rzucił się na księcia i go zabił. Prahlada ostatecznie został królem i miał wnuka o imieniu Bali. Bali założył w tym miejscu Mahabalipuram. Tyle legenda, a jak to wygląda dziś?

Świątynia Przybrzeżna z VII wieku składa się z 3 ozdobnych granitowych kapliczek

Świątynia Przybrzeżna z VII wieku składa się z 3 ozdobnych granitowych kapliczek

Mit stał się rzeczywistością po katastrofalnym w skutkach tsunami na Oceanie Indyjskim z roku 2004. Woda opuściła linię brzegu na ponad 500 metrów, cofnęła się w głąb wód bengalskich. Miejscowi i turyści zauważyli długie rzędy prostych kamieni wystające z dna, a samo tsunami usunęło zalegające od stuleci pokłady mułu i odsłoniło małe posągi i kolejne świątynie na linii brzegowej. W wyniku zeznań naocznych świadków zdecydowano się przeprowadzić wraz z marynarką wojenną badania archeologiczne w tym miejscu, a te doprowadziły do odkrycia dużej liczby budynków, ścian i platform, które zostały zinterpretowane jako tworzące duży kompleks. W oparciu o styl rzeźbienia w kamieniu i znalezione monety archeolodzy uważają, że zabytki te datowane są na III wiek i mimo, że Mahabalipuram w tym czasie było miastem portowym to specyficzny układ i bliskość pozostałej przybrzeżnej świątyni sugeruje, że mogła to być pierwotna lokalizacja sześciu utraconych pagód. Wciąż kontynuowane są tu prace z nadzieją na zidentyfikowanie większej liczby struktur i celów, lepsze zrozumienie miasta jako całości, a co za tym idzie mit Siedmiu Pagód może na naszych oczach ożywać.

Mahabalipuram to nie tylko Siedem Pagód

Mahabalipuram to nie tylko Siedem Pagód

Naturalnie Mahabalipuram to nie tylko osławionych Siedem Pagód, to miejsce w jakiś niewytłumaczalny sposób przedstawia połączenie religii, kultury i wszystkich legend związanych z hinduskim panteonem religijnym. Intryguje swym architektonicznym wpleceniem w naturę i złamaniem geometrycznej formy przez umieszczenie płaskorzeźb na skałach czy wykutymi w skale świątyniami, ołtarzami. Jest tu około czterdziestu zabytków o różnym stopniu zaawansowania. Płaskorzeźby, rzeźby i architektura splatają się tu z ideami i bóstwami, choć każdy pomnik jest poświęcony pierwotnemu bóstwu lub sławnej postaci z mitologii hinduskiej. Zabytki Mahabalipuram (lub Mamallapuram) są również źródłem wielu sanskryckich inskrypcji, które pozwalają poznać historię, kulturę, królestwo i religijność Indii Południowych minionego czasu.

płaskorzeźby, rzeźby i architektura splatają się tu z ideami i bóstwami.

płaskorzeźby, rzeźby i architektura splatają się tu z ideami i bóstwami.

Nie łatwo mi było fotografować ludzi w przestrzeni, która dla nich była domem, a mi stanowiła ogromne wyzwanie. Tu działo się o wiele więcej, a oni, baczni obserwatorzy szybko reagowali sztucznością na widok aparatu fotograficznego. Czasem trzeba było się zatrzymać, wyczekać i zniknąć na moment z oczu obserwowanych, bo w końcu Ten moment nie zjawia się przecież na zawołanie. Cechą wyróżniającą zdjęcie od fotografii jest moment jej wykonania przedstawiający istotę żyjącą, zdolną do ruchu, jest to „decydująca chwila” tak nazwał ją Cartier-Bresson. Fotografia bowiem nie jest procesem trwałym jak na przykład malowanie obrazu. W fotografii ma znaczenie tylko ta chwila, podczas której naciskany jest spust migawki i to tą chwilę trzeba znaleźć w otoczeniu. Cartier-Bresson wychodził z założenia, że oko fotografa musi dostrzec w przestrzeni kompozycję, wyrażenie i intuicyjnie musi wiedzieć, w którym momencie uwiecznić to na zdjęciu.

w fotografii ma znaczenie tylko ta chwila…

w fotografii ma znaczenie tylko ta chwila…

Cartier-Bresson wraz z przyjaciółmi, m.in. z Robertem Capa na początku roku 1947 założył Agencję Fotograficzną „Magnum Photos”. W roku 1948 zadziwił cały świat obrazami Indii z pogrzebu Gandhiego oraz fotografiami z ostatniej fazy wojny domowej w Chinach ’49 roku. Rok później ponownie trafił do Indii tym razem do Tamil Nadu, a także do Pondicherry. Odwiedził Tiruvannamalai gdzie fotografował mistrza duchowego, mistyka, filozofa, świętego hinduizmu Ramana Maharishi. Dlaczego o tym piszę? Bo mistrzowi Bressonowi personalnie zawdzięczam głębokie zrozumienie pojęcia „decydującej chwili” oraz przynajmniej setkę fotografii, które stawiam sobie za wzór kompozycji. Doskonale zrozumiałem – jeśli się go przegapi, ten moment już się nigdy nie powtórzy, jedna taka szansa na sto! Podobnie jest z życiem. Natomiast mistrz Maharishi miał polskich uczniów, a wśród nich Wandę Dynowskę (Umadewi), Maurycego Frydmana i niejednego sympatyka. Wiele książek o nim i dotyczących jego nauk wydano również w języku polskim bowiem Polska to nie tylko obciach i tatuaże na karkach.

 

Wróciłem do miasta. Wysoka Bazylika Najświętszego Serca Pana Jezusa, utrzymana w gotyckim stylu budowla, pozostała do dziś. Obok po ulicy przechadzają się chrześcijanie, muzułmanie i hindusi, a wszyscy tak samo śpieszący do swych codziennych obowiązków. Przed wejściem do przybytku, sporych rozmiarów, tuż po lewej, napis z prośbą o niepozostawianie butów na zewnątrz, obok dziesiątek już zżutych ze zmęczonych stóp. Powoli zanurzałem się w chłód kościelnego cienia. Wnętrze wyjątkowo oddawało to co pierwsi księża próbowali wnieść na ten ląd. W oknach stare witraże swoją świetnością pamiętające obecność francuzów, ołtarz główny, ciało Chrystusa ułożone w przeszklonej gablocie, wystawione na widok przypominało to co nazywane jest tu: darśana. Zobaczyć by uwierzyć, dotknąć by pojąć, a co najważniejsze uczestniczyć w błogosławieństwie spływającym od bóstwa poprzez oglądanie go, bądź to w wizji, bądź fizycznie poprzez symbol.

po ulicy przechadzają się chrześcijanie, muzułmanie i hindusi

po ulicy przechadzają się chrześcijanie, muzułmanie i hindusi

Kolejna po drodze to Świątynia Manakula Vinayagar w całości poświęcona Ganeshy. Znajduje tu się Złoty Rydwan, na którego wykonanie zużyto ponad 7.5 kilograma czystego złota ofiarowanego przez pielgrzymów. Rydwan ma rozmiary 3m na 1.8m, wykonany został w całości z drewna tekowego pokrytego odpowiednio wygrawerowanymi płytkami miedzianymi, które same w sobie stanowią dzieło sztuki. By uczestniczyć we wcześniej wymienionej darśanie wielu pielgrzymów i odwiedzających świątynie może za opłatą samemu wprowadzić ten niecodzienny pojazd do wewnątrz. Świątynia istnieje do dnia dzisiejszego tylko dzięki silnym protestom ze strony ludności hinduskiej, gdyż podczas francuskiej okupacji, a za kadencji Dupleix’a, postanowiono ją zburzyć.

Świątynia Manakula Vinayagar w całości poświęcona Ganeshy

Świątynia Manakula Vinayagar w całości poświęcona Ganeshy

Za oknem migają kolejne miasta: Tirukkovilur, Attur, Ayothiapattinam, aż wreszcie postój w Salem na małe co nieco i wyjątkowe słodkości, które w Stanach nie smakują tak jak tu. I znowu ludzie, kolory, inne nazwy Sankari, Bhavani, nocna jazda przez Annur, i Avanashi są niczym nadzwyczajnym, gdyby je porównać do tego co jeszcze na mnie czekało po drodze przez Mettuppalaiyam, Kotagiri i w końcu Ooty. Powoli zanurzałem się w noc. Droga wydawała się zbyt kręta i zbyt niebezpieczna by chociaż na moment zmrużyć oko. Temperatura powoli opadała, zbliżaliśmy się do serca Niebieskich Gór, do Ooty, tylko jeden krótki postój by ujrzeć w dole uśpione miasto. Coraz bliżej dwudniowego pobytu w Ooty ale o tym w następnym wpisie za tydzień.

Wiele osób zainteresowanych historią spogląda na teraźniejszość przez pryzmat tego co chce w niej ujrzeć, a oczy w Indiach trzeba mieć szeroko otwarte. Trzymają się więc mocno tego co wydaje im się jedyną i słuszną drogą, mają receptę na wszystkie dolegliwości świata. Tyle tylko, że widzą go ze swej perspektywy, nie potrafiąc uwolnić się od siebie samych. Przyszła mi do głowy pewna stara historia, obrazująca ten paradoks, związana z małpą:


O małpie

Daleko od ludzkich siedzib, głęboko w lesie, pewna małpa znalazła pusty orzech kokosu. Zainteresowana znaleziskiem podeszła i nim potrząsnęła, wówczas usłyszała jakiś dziwny szmer. Z pewnym trudem udało jej się wcisnąć rękę przez wąski otwór do środka i wówczas poczuła, że wewnątrz jest kostka cukru, lecz by ją pochwycić, musiała przecież zacisnąć pięść. I tak nie mogła wyjąć ręki ze środka skorupy kokosu.

Myśliwy, który zastawił pułapkę, podszedł do małpy spokojnie i bez pośpiechu. Ona próbowała jeszcze uciec, ale nie mogąc wydobyć ręki z orzecha trzymającej kostkę cukru, była uwięziona. Czując dłoń myśliwego na karku, pomyślała sobie: — Straciłam wolność, ale cóż tam, mam przecież cukier! Wówczas myśliwy zręcznie uderzył ją w łokieć, tak, że odruchowo puściła cukier. W jednym momencie straciła wolność i słodycz.

 

Dariusz Lachowski

 

 


Używamy plików cookies, aby ułatwić Ci korzystanie z naszego serwisu oraz do celów statystycznych. Jeśli nie blokujesz tych plików, to zgadzasz się na ich użycie oraz zapisanie w pamięci urządzenia. Pamiętaj, że możesz samodzielnie zarządzać cookies, zmieniając ustawienia przeglądarki. Więcej informacji jest dostępnych na stronie Wszystko o ciasteczkach.

Akceptuję