Nic tak nie boli jak bezradność…
Obserwuję w mediach sytuację w Polsce, staram się wyrobić własne zdanie. Czytam informacje, które pojawiają się po obu stronach politycznej barykady, bo nie mam złudzeń, że o politykę tu chodzi.
Cienkie, srebrne niteczki to nieomal niewidoczne motyle. Delikatnie trzepocząc kolorowymi skrzydełkami, powodują huragan na szczytach władzy, dają nadzieję, o którą tak ciężko w obecnych czasach. Wznoszą się, by nigdy nie opaść, nie utracić siły, istnieć, być i stawać się mądrzejszym. Srebrne niteczki, które… bowiem nie można ich kupić, nie można ich sprzedać, czy też oddać w ręce handlarza prawem, starca i szaleńca.
Obserwuję w mediach sytuację w Polsce, staram się wyrobić własne zdanie. Czytam informacje, które pojawiają się po obu stronach politycznej barykady, bo nie mam złudzeń, że o politykę tu chodzi.
Z jednej strony wierzę, że tysiące kobiet, a wraz z nimi młodzież, mają prawo do stanowienia o sobie. Po drugiej stronie stawiam prawo i rządzących, którzy egzekwują to prawo i tu powstaje dysonans. Jeżeli prawo stanowi o narodzie, o jego przywilejach i obowiązkach to, jakie może być to prawo, skoro obywatele go nie chcą? Czy jest to prawo obywatelskie, a może tych, którzy je ustanawiają, a następnie siłą egzekwują?
Gdzie zatem podziała się normalność? Niestety nie potrafię takowej zdefiniować, bowiem „prawdziwa normalność” dla każdej ze stron oznacza coś innego. Jest jednak mały, drobny element, który z każdej strony wygląda tak samo, są to cienkie, srebrne niteczki, których nieomal nie widać, a jednak tam są, one właśnie niosą nadzieję.
Wybór momentu na protest odgrywa bardzo ważną rolę, ma wielkie znaczenie, o tym wie każdy polityk i wiedzą o tym kobiety. Jeden z największych marszy kobiet walczących o pełne lub chociaż częściowe przyznanie im praw wyborczych miał miejsce w przeddzień inauguracji Woodrowa Wilsona na prezydenta w roku 1913. Dziś podaje się, że w marszu tym wzięło udział od 5000 do 8000 sufrażystek. Otrzymały pozwolenie na przemarsz i w ten sposób mogły przemaszerować tuż obok Białego Domu, otoczone tysiącami gapiów. Zostały zaatakowane przez zgromadzonych, którzy w ten sposób chcieli sprzeciwić się kampanii na rzecz prawa wyborczego kobiet. Nie tylko zostały oplute, ale rzucano w nie przedmiotami, a także atakowano fizycznie. Choć wiele kobiet zostało rannych, publiczne oburzenie przełożyło się na szersze poparcie dla ruchu wyborczego. Wkrótce potem ruch ten nazwano pierwszą falą feminizmu, która szybko wygasła gdy kobiety otrzymały prawo wyborcze.
Jednym z najbardziej spektakularnych, a dziś już legendarnych protestów, był ten, który odbył się we wrześniu 1968 roku gdy prawie 400 kobiet zaprotestowało przeciwko wyborowi Miss America. Kobiety z tzw. drugiej fali feminizmu biorące udział w tym wolnościowym zrywie, protestowały przeciwko publicznemu promowaniu „niedorzecznych standardów piękna”, którego symbolami stały się dla nich szpilki, makijaż czy staniki. Maszerowały wokół tzw. „śmietnika wolności”, wrzucając do niego po kolei przedmioty kobiecego ucisku. Dużą rolę w opisie tamtych wydarzeń odegrały media, nie przychylnie nastawione do tego rodzaju wydarzeń. Do dziś dnia pozostały plotki, anegdoty i niedopowiedzenia związane z tym wydarzeniem jak chociażby to, że w trakcie tego korowodu podpalono kosz, a rozochocone feministki wrzucały do niego i paliły przede wszystkim własne biustonosze. I choć dzięki mediom nieomal na całym świecie mit ten przetrwał w takiej czy innej formie, to prawda jest taka, że nic takiego nie miało miejsca, że to wierutna bzdura.
18 marca 1970 roku, grupka około 100 aktywistek wtargnęła do redakcji poczytnego magazynu dla pań zatytułowanego Ladies ‘Home Journal, odmawiając opuszczenia go przez ponad 11 godzin! Wśród listy żądań znalazły się punkty, w których kobiety domagały się, aby redakcja magazynu, prowadzona przez mężczyzn i narzucająca ich, czyli męski punkt widzenia, zatrudniła kobiety do edycji treści prezentowanych przez Journal. John Mack Carter, ówczesny redaktor naczelny nie zgodził się na rezygnację ze stanowiska, jednak przychylił się do projektu by fragment nowego wydania, w całości został przygotowany przez kobiety. Tak też się stało i już w sierpniu ukazał się w kioskach nowy i lepszy, bo kobiecy, Ladies ‘Home Journal. Trzy lata po tych wydarzeniach, starsza redaktor Leonore Hershey przejęła stanowisko redaktora naczelnego magazynu.
Jeden z głównych powodów powstania w latach ‘70 ruchów feministycznych tzw. drugiej fali został zainspirowany wstrząsającymi krajem, ciągłymi protestami związanymi z poprawką do konstytucji Stanów Zjednoczonych (Equal Rights Amendment – ERA). Poprawka ta miała za zadanie uchylić federalne i stanowe ustawy dyskryminujące kobiety i zapewnić by płeć nie wpływała na zakres praw kobiet i mężczyzn, by nie była przyczyną dyskryminacji. I choć dziś wydaje się to zupełnie proste i naturalne, to wówczas, ERA gwarantująca kobietom takie same prawa jak mężczyznom, stała się kamieniem milowym na drodze przyszłych zmian. Poprawka po raz pierwszy została przedstawiona Kongresowi Stanów Zjednoczonych w 1923 r., krótko po przyznaniu kobietom w Stanach Zjednoczonych praw wyborczych, ostatecznie w październiku 1971 r. uzyskano większość dwóch trzecich głosów w Izbie Reprezentantów, po czym 22 marca 1972 r. została uchwalona przez Senat Stanów Zjednoczonych większością dwóch trzecich głosów, a następnie przesłana do legislatur stanowych celem ratyfikacji przez co najmniej trzy czwarte z nich. W ciągu roku poprawkę zaakceptowały kongresy 30 stanów! Jednak kilka stanów, takich jak Illinois, uparcie stawiało opór i szybko zwróciło uwagę Narodowej Organizacji na rzecz Kobiet (NOW). Pierwsza demonstracja w Illinois miała miejsce w maju 1976 roku, kiedy NOW zorganizował około 16000 protestujących w Springfield, stolicy stanu. Kiedy jednak Illinois wciąż się opierało, grupa zorganizowała jeszcze więcej marszów. W Dniu Matki w 1980 r. przez centrum Chicago przemaszerowało ponad 90000 osób popierających ERA. W tym samym czasie gdy Illinois broniło się przed ratyfikacją tej poprawki, marsze ERA stały się jednym z ważniejszych symboli definiujących wysiłek ruchów kobiecych. Poprawkę do Konstytucji Stanów Zjednoczonych ratyfikowało 35 stanów, a ponieważ nie została uznana przez przynajmniej 38 stanów – nie weszła w życie jako 27. poprawka do Konstytucji. Przed rokiem 1982 kongresy stanowe Kentucky, Nebraski, Tennessee, Dakoty Południowej i Idaho już po ratyfikacji poprawki, przegłosowały wycofanie się z niej. Kolejne stany Nevada (2017), Illinois (2018) i Wirginia (2020) ratyfikowały poprawkę. Smaczku całej tej historii nadaje fakt, że w miesiąc po ratyfikacji przez Wirginię, Izba Reprezentantów przegłosowała… wsteczne jej usunięcie, lider senackiej większości z ramienia partii republikańskiej Mitch McConnell przedstawił się wówczas jako osoba niebędąca zwolennikiem poprawki.
Dziś, na całym świecie, wielu nie może sobie wyobrazić studenckich kampusów bez uśmiechniętych nastolatków wędrujących nocą od jednego do drugiego akademika, choć nie zawsze tak było. Pierwszy marsz, pod nazwą „Take Back the Night”, odbył się w Filadelfii w październiku 1975 roku, kilka dni po zamordowaniu Susan Alexander Speeth, mikrobiolog, która wracała samotnie do domu. Drugi marsz odbył się w roku 1976 w Brukseli kiedy kobiety z zapalonymi świecami spacerowały nocą po ulicach. Od tamtego czasu wiele się zmieniło i dzisiejsze marsze bardziej skupiają się na przeciwdziałaniu przemocy seksualnej. W roku 2001 grupa kobiet, które brały udział w pierwszych tego typu marszach, dzięki inicjatywie Katie Koestner aktywistki związanej z walką z przemocą seksualną, utworzyła Fundację pod nazwą „Take Back the Night”, pomagając w działalności innych kobiet w Stanach Zjednoczonych oraz na świecie. Marsze te do dziś dnia odbywające się corocznie w miastach na całym świecie w połowie poświęcone są pomocy kobietom dotkniętym przemocą, a po części protestom przeciwko tej przemocy.
Prawdziwie oddolny ruch kobiet, który zorganizowany pocztą pantoflową, co sprawia, że jego frekwencja jest jeszcze bardziej godna podziwu, odbył się w 2000 roku pod nazwą Marsz Miliona Mam. Wyobraźcie sobie, że około trzech czwartych miliona ludzi pojawiło się w Washington’s National Mall, aby opowiedzieć się za ściślejszą kontrolą dostępności do broni. Marsz ten, w którym wzięli udział politycy i celebrytki, dotarł również do „ściany śmierci”, gdzie widniało wówczas 4001 nazwisk osób, które padły ofiarą przemocy z użyciem broni. Podobne marsze satelitarne odbyły się w ponad 70 innych miastach, zwiększając w ten sposób, całkowitą liczbę demonstrantów i demonstrantek do około miliona!
Zwykło się mówić, że to w liczbach jest siła, a jeśli tak to „The March for Women’s Lives” był wydarzeniem wyjątkowo pozostawiającym po sobie ślad. Dziś trudno ustalić dokładną liczbę manifestujących 25 kwietnia 2004 przed Kapitolem w Waszyngtonie. W demonstracji zorganizowanej przez niezliczone organizacje kobiece uczestniczyły między innymi Whoopi Goldberg, Julianne Moore, Kathleen Turner czy Susan Sarandon oraz Madeleine Albright. Marsz miał wywrzeć zmiany w kursie polityki ówczesnego prezydenta George’a W. Busha, który skupił się na polityce antyaborcyjnej. Pomimo tak wielkiej frekwencji na wiecu, marsz nie zdołał przeszkodzić Bushowi w listopadowej reelekcji. Marsz, bez względu na tak wielką ilość uczestników odbył się dość spokojnie i bez większych napięć. Aresztowano jedynie grupę szesnastu demonstrantów z Koalicji Chrześcijańskiej Obrony, która to demonstrowała bez odpowiedniego pozwolenia i przekroczyła policyjne bariery odgradzające teren wyznaczony na „The March for Women’s Lives”.
Nie wszyscy demonstranci głośno skandują i wznoszą wysoko transparenty. W czerwcu 2011 roku kilkadziesiąt kobiet w Arabii Saudyjskiej, ryzykując aresztowanie, protestowało, siedząc za kierownicą swoich aut. Arabia Saudyjska jest ostatnim krajem na świecie, który zakazuje kobietom prowadzenia pojazdów. Protest zorganizowany przede wszystkim za pośrednictwem mediów społecznościowych nie był zbyt liczny i chociaż na jego zakończenie, nie było nawet wspólnego zdjęcia, to skupił on na sobie uwagę całego świata. Podobny protest w tym kraju, odbył się w roku 1990, chociaż zakończył się zupełnie inaczej, wygląda jednak na to, że ten ostatni przyniósł pewne zmiany. Została zatrzymana tylko jedna kobieta, której policjant wystawił mandat.
3 kwietnia 2011 roku w Toronto odbył się niezwykły Marsz Szmat (SlutWalk), wzięło w nim udział około 3000 kobiet i mężczyzn rozzłoszczonych słowami pewnego funkcjonariusza policji, który publicznie powiedział, że kobiety nie powinny „ubierać się jak dziwki”, jeśli chcą uniknąć napaści. Przybyli maszerowali, aby zaprotestować przed obwinianiem ofiar gwałtu o ataki na samych siebie. Do tej pory odbyło się prawie 100 marszów satelitarnych w największych miastach na całym świecie, w tym także w Bostonie, Londynie, New Delhi, Sydney czy Jerozolimie. W Polsce Marsze Szmat miały miejsce w Gdańsku (2011) i Warszawie (2013, 2014, 2016).
Protesty w Polsce pod wspólnym hasłem „Strajk kobiet” nieprzerwanie trwają od 22 października. To wtedy właśnie Trybunał Konstytucyjny orzekł, że przepis tzw. ustawy antyaborcyjnej z 1993 roku jest niezgodny z konstytucją. Przepis ma stracić moc wraz z publikacją wyroku, ale ten nie został jak dotąd ogłoszony. Strajk kobiet jest oddolnym, niezależnym ruchem społecznym, popieranym przez kobiety i wspieranym przez rozumnych mężczyzn. Protestują i działają pod hasłami na rzecz praw kobiet, demokracji, Polski dla wszystkich. Zmobilizowali się w ponad 150 miastach Polski. Tworzą nieformalną i niepartyjną, inicjatywę kobiet, zarówno niezrzeszonych, jak i należących do różnych organizacji kobiecych, które zorganizowały Ogólnopolski Strajk Kobiet – Czarny Poniedziałek 3 października 2016 roku w Polsce i za granicą. Ich protesty w tamtym czasie doprowadziły do wycofania się przez partię rządzącą z przegłosowania projektu całkowitego zakazu aborcji. Tamten strajk z 2016 roku, wpisał się w serię kobiecych protestów w różnych państwach świata. Dało to narodziny Międzynarodowemu Strajkowi Kobiet, koalicji kobiet z ponad 60 krajów świata, które mogły wziąć swoje sprawy, we własne ręce. W Polsce, która jest kobietą, w ostatnich dniach ogólnokrajowych protestów, funkcjonariusze policji zatrzymali 17-latka bez informowania o tym jego rodziców, straszyli więzieniem 14-latka, użyli pałek, petard i gazu łzawiącego przeciwko młodzieży, chłopcom i dziewczętom, policjanci bili kobiety, dziewczynki oraz dzieci. Wygląda na to, że służba policyjna już ją nie jest, raczej staje się służbą partyjną. Wiceminister resortów siłowych, głośno, publicznie przed kamerami mówi o tym, że nie powinno być w Sejmie opozycji, nawołując do nieuzasadnionej agresji i wszczynania burd, a w tym samym czasie policjanci przekraczają wszelkie możliwe zasady, traktując protestujących na tej samej zasadzie co kiboli. Na naszych oczach odchodzi świat patriarchatu, niech tak się stanie jak najszybciej. Nadchodzi fala, a jeśli nie nauczysz się pływać, to utoniesz. Już pora dostrzec niewidoczne srebrne niteczki. Nadzieję.
W jednym z mądrzejszych programów muzycznych Polskiego Radia, jeszcze przed tymi Ważnymi Zmianami, jego redaktorzy zaśpiewali: krok po kroku, krok po kroczku najpiękniejsze w całym roczku idą święta, idą święta…
Kilka lat później wylądowałem w Chicago, a przyjaciele karpia pochowali się po kątach, wiele się zmieniło od tamtego czasu. Dziś będzie krótko, wiem jak jesteście zajęci wysyłaniem esemesowych życzeń świątecznych czy szalonymi slalomami pomiędzy sklepowymi półkami w poszukiwaniu dupereli, nikomu niepotrzebnych świątecznych prezentów. W tym wielkim kraju nawet święto państwowe Memorial Day, upamiętniające obywateli USA, którzy zginęli w trakcie odbywania służby wojskowej, zmieniono w ogólnokrajową celebrację nowej religii jaką stał się konsumpcjonizm.
Wśród nas żyją tacy którzy wierzą, że coś, kiedyś, gdzieś się wydarzyło i tacy, którzy w to nie wierzą. Pośród niezliczonej ilości pozostałych, obchodzących im tylko znane święta i rocznice, są tacy którzy wiedzą, że świadome odrzucenie tradycji i religii to przywilej obecnych czasów i kręgu kulturowego w którym przyszło nam żyć. Kontestacja tradycyjnych obrzędów dawniej oznaczała jednoznaczne wykluczenie ze wspólnoty prowadzące niejednokrotnie do śmierci.
Zanim usiądziecie przy obficie zastawionym świątecznym stole i po raz kolejny kłócąc się weźmiecie za mordę, ponownie dzieląc włos na czworo, zastanówcie się ile wypowiedzieliście słów, które nic nie znaczą? Mam do Was wielką prośbę, zwolnijcie nieco swój bieg za iluzorycznym szczęściem, zwolnijcie by ujrzeć majestat tego co nas otacza. Spójrzcie w oczy przyjaciół i nie szukajcie w nich winy ani religijnych lub politycznych różnic, bo ich tam nie ma. Dokładnie tak samo krwawimy i cierpimy z powodu naszych pragnień.
W tym wyjątkowych dla chrześcijan czasie, życzę Wam pokoju w sercach, byście mówili językiem miłości skupiając swe słowa na pokoju i porozumieniu. Pragnę byście przestali kopać doły i tworzyć wyimaginowane podziały. Bądźcie także uważni w tym co czynicie innym ludziom, bowiem nikt nie uczynił Was lepszymi od ludzi jakimi przecież i tak jesteście, mając swoje słabości, dobre i złe dni. Starajcie się być tolerancyjni i zrozumcie, że nie każdy mógł urodzić się w takiej rodzinie jak Wasza, nie każdy mógł urodzić się w kraju z którego pochodzicie, miejcie więc szacunek do bliźniego. Nie skazujcie na ostracyzm tych, którzy odżywiają się inaczej niż Wy, bowiem nie znacie dnia w którym jedna z chorób układu pokarmowego wyśle Was do szpitala. Życzę więc, w te święta, spokoju serca, dystansu do partyjnych programów i lepszego zrozumienia kazań, głoszonych przez krótko ostrzyżonych księży, szacunku do niepełnoletnich (gdyż to nie oni zawinili swoim wiekiem), a przede wszystkim, najgłębiej z serca Wszystkim Wam wysyłam słowa nawołujące do uważności, bo bez niej, matka Natura, zapomni o każdym z nas!
Polska diaspora w Chicago zakończyła 128. paradę 3-majową. Uczciła w ten sposób rocznicę ratyfikacji polskiej konstytucji z 3 maja 1791 roku. Konstytucji, która była i jest pierwszym tego rodzaju dokumentem w Europie i drugą na świecie zaraz po Konstytucji Stanów Zjednoczonych. To wydarzenie jest największą polską paradą poza granicami Polski.
Wielu polskich patriotów i uczniów szkół polskich bierze co roku udział w tej paradzie, dla nielicznej rzeszy ciekawskich, przechodniów i gapiów jest to dzień gdy wszyscy w Chicago jesteśmy Polakami. Tego dnia świadomie lub nie, na swój sposób opowiadamy o historii Polski, a także głośno, powinniśmy mówić o tym jak władza nie może obchodzić konstytucji. Gdy ucichną jazgoczące dźwięki wydobywające się z wolno przemieszczającej się kawalkady rydwanów, wracamy spokojnie do swoich domów i mieszkań. Następnego dnia zaczynamy planować letnią kanikułę, wyjazdy i wyloty do bliskich, do rodzin. Wśród wielu wakacyjnych planów są i te dotyczące odwiedzenia miejsca gdzie to wszystko się zaczęło np. Ellis Island – wyspy imigrantów.
Amerykańska emigracja datuje się na rok 1865, wtedy do tego kraju zaczęli napływać nowi Amerykanie. Jednakże nie każdemu imigrantowi pozwalano tu zostać. Wszyscy nowi przybysze z Europy byli najpierw gromadzeni na nowojorskiej Ellis Island, gdzie poddawano ich badaniom lekarskim. Jeżeli przeszli je pomyślnie, mogli pozostać i udać się do dowolnego miejsca w kraju. Tamta Ameryka potrzebowała imigrantów, ale też w zamian oczekiwała, że będą dumni ze swojego nowego kraju. Mieszanina ras i kultur dla wielu stanowiła problem: aby stać się pełnoprawnymi obywatelami Stanów Zjednoczonych, przybysze musieli nauczyć się języka angielskiego; oczekiwano też od nich szacunku dla flagi Stanów Zjednoczonych.
Imigranci polscy skupiali się wówczas w dwóch miejscach: stanie Illinois (zwłaszcza w Chicago i jego rzeźniach) oraz stanie Nowy Jork. Tamto życie nie było łatwe, zewsząd otaczali ich ludzie mówiący innym językiem, do tego dochodziły inne smaki potraw i przypraw. Imigranci przybywali głównie z przyczyn zarobkowych i do dziś Ameryka dla biednych Europejczyków pozostaje krajem szansy. W Ameryce obowiązywała wolność wyznaniowa, panowało liberalne prawo gospodarcze sprzyjające powstawaniu nowych firm i sklepów lecz przede wszystkim, nowych obywateli przyciągała wolność osobista oraz prawa wyborcze.
Wolność działała wówczas na wyobraźnię, podsycała ją i dawała nadzieję na przyszłość tak jak pokazał to na swoim obrazie „Wolność wiodąca lud na barykady” – Eugène’a Delacroix. To właśnie ta półnaga kobieta, zainspirowała francuskiego rzeźbiarza Frédérica Auguste’a Bartholdiego, autora Statuy Wolności, by swojej rzeźbie nadać rysy własnej matki, a ciało wzorować na ciele kochanki. Tak oto Francja przyczyniła się do powstania nieoficjalnego symbolu wolności, Nowego Jorku i Stanów Zjednoczonych.
Emma Lazarus urodziła się w lipcu 1849 roku w Nowym Jorku w bogatej rodzinie portugalskiego żyda sefardyjskiego, rodzinie której korzenie sięgały początków Nowego Jorku jeszcze za czasów gdy było ono brytyjskim miastem kolonialnym. Lazarus była poetką silnie zaangażowaną w działalność charytatywną na rzecz uchodźców. W roku 1883 poproszono ją o skomponowanie utworu poetyckiego w ramach Wystawy Funduszu Pożyczek Artystycznych dla Pomocy Funduszu Piedestału Bartholdi dla Statuy Wolności, na co wyraziła zgodę.
Słynny sonet, poetki żydowskiego pochodzenia Emmy Lazarus, przedstawia Statuę jako „Matkę Wygnańców”: symbol imigracji i możliwości – symboli związanych z dzisiejszym postrzeganiem Statuy Wolności. Po początkowej popularności sonet zniknął z pamięci publicznej. Dopiero w 1901 roku, 17 lat po śmierci Emmy, jej przyjaciółka Georgina Schuyler skrzyknęła przyjaciół i zawiązał ruch obywatelski by od nowa wskrzesić ideę utraconej pracy koleżanki. Jej wysiłek opłacił się i w 1903 roku słowa z sonetu zostały wypisane na tablicy i umieszczone na wewnętrznej ścianie cokołu Statuy Wolności.
Do dziś tablica ta, prezentowana jest w muzeum Statuy Wolności zlokalizowanym w jej podstawie. Warto o tym pamiętać, gdy głośne okrzyki dotyczące ustawy 447 zakłócają nam planowanie podróży do Nowego Jorku lub wtedy gdy niesłychanej wagi obowiązki uniemożliwiają pojawienie się na manifestacji polskości w Chicago.
D.J.L.
Not like the brazen giant of Greek fame,
With conquering limbs astride from land to land;
Here at our sea-washed, sunset gates shall stand
A mighty woman with a torch, whose flame
Is the imprisoned lightning, and her name
Mother of Exiles. From her beacon-hand
Glows world-wide welcome; her mild eyes command
The air-bridged harbor that twin cities frame.
“Keep, ancient lands, your storied pomp!” cries she
With silent lips. “Give me your tired, your poor,
Your huddled masses yearning to breathe free,
The wretched refuse of your teeming shore.
Send these, the homeless, tempest-tost to me,
I lift my lamp beside the golden door!”
Nie niczym grecki gigant ze spiżu odlany,
Ze stopami po obu stronach morskiej toni,
Młoda, mocna kobieta, trzymająca w dłoni
Pochodnię, stanie dumnie u portowej bramy.
A światło jej pochodni to piorun schwytany,
Ucieczka Uciśnionych jej imię, bo chroni.
Głosi ona gościnę wszystkim, co pogoni
Uszli i przybywają do krain nieznanych.
“Stare kraje, swą dawną zachowajcie chwałę” –
Wykrzykuje bez przerwy niemymi wargami –
“Dajcie mi tylko swoich biednych tłumy całe,
Obejmę ich gościnnie mymi ramionami.
Przyślijcie mi bezdomnych gromady niemałe,
Dla nich podnoszę lampę nad portu wodami.”
(tłum. Wiktor J. Darasz, 2015)
Wielki Dzień to jedno z najstarszych i najważniejszych świąt chrześcijańskich upamiętniające historię zbawienia: mękę, śmierć i zmartwychwstanie Jezusa Chrystusa. Przed nami triduum paschalne. Czas zatrzymania, czas zastanowienia. Dziś pora podjąć decyzję, dokonać wyboru. Z ust wierzących wybrzmiewa modlitwa za pojednanie.
Muzyka qawwali to gatunek charakterystyczny dla Pakistanu, Bangladeszu oraz północnych Indii odwiecznie przypisany do mistycznego odłamu islamu – sufizmu. Qawwali łączy elementy perskiej i indyjskiej muzyki klasycznej oraz teksty chwalące Boga, proroka oraz sławiące życie świętych. Muzyka to miłość i wyjątkowe oddanie, a pewne tajniki wiary są możliwe do zgłębienia jedynie poprzez doświadczenie boskiej miłości.
Postępująca globalizacja, której nie można zatrzymać staroświeckimi obrządkami, sprawiła, że muzyka qawwali oprócz swego mistycznego i czysto religijnego przeznaczenia, zyskała funkcje świecką. Za popularyzację tej muzyki w świecie Zachodnim odpowiada, nieżyjący już Nusrat Fateh Ali Khan, mistrz gatunku, zapamiętany przede wszystkim dzięki współpracy z wieloma europejskimi i amerykańskimi muzykami.
Znawcy qawwali dowodzą, iż nie jest konieczne rozumienie wyśpiewanych słów dla osiągnięcia swoistego oświecenia, czyli, jak mówią sufi fana – rozpłynięcia się w Bogu. Do tego wystarczy muzyka, rytm i głos kantora. Martin Scorsese wyreżyserował film „Ostatnie kuszenie Chrystusa” w którym ścieżka dźwiękowa, przygotowana przez Petera Gabriela, stała się swoistym muzycznym opisem obrazów pojawiających się na ekranie. Kilka miesięcy po premierze filmu, Peter Gabriel powrócił do albumu i z płyty zawierającej ścieżkę dźwiękową stworzył niepodważalne arcydzieło, 8. w jego dorobku, bezprecedensowy album muzyczny „Pasja: Ostatnie kuszenie Chrystusa”, za który rok później, w 1990 otrzymał nagrodę Grammy.
Dzięki współpracy nad albumem „Passion: The Last Temptation of Christ” Petera Gabriela z Nusratem Fatehem Ali Khanem zrodził się utwór otwierający zatytułowany „The Feeling Begins”. Tak rozpoczynają się przeczucia, a właściwie szczególne potwierdzenie podejrzenia. Powraca więc czas zastanowienia. Pora podjąć decyzję i dokonać wyboru. Niech z ust wiernych zabrzmi modlitwa pojednania.
D.J.L.
Piekło i niebo będzie dziś tematem przewodnim. Wtorek skłania do słów o kulturze, a o nią dziś coraz trudniej, zarówno po jednej jak i po drugiej stronie Atlantyku. Z przyjemnością dla moich Czytelników, zanurzyłem się w ocean faktów, pewnych historii, zbiegów okoliczności i czasem mało oczywistych polskich powiązań.
Piekło i niebo w żadnym wypadku nie są jakimiś konkretnymi lokacjami geograficznymi. Są one pewnymi wymiarami naszego doświadczenia, które sobie przygotowujemy i tak, a nie inaczej, umówiliśmy się nazywać. Zdarza się, że w imię jakiegoś wyimaginowanego boga, który ma być lepszy, urządzamy piekło innym dlatego, że ich bóg jest gorszy. W imię słów wypowiadanych przez kapłanów, polityków lub głowy państwa, dręczymy ich bólem i cierpieniem. Postaram się zacząć od początku…
W ubiegłorocznym poście dotyczącym rodaków i Andy’ego Warhola zatytułowanym O czym moi rodacy nie chcą wiedzieć napomknąłem o jego wielkiej miłości do filmu i muzyki. Debiutancki album zespołu Velvet Underground zatytułowany po prostu „The Velvet Underground & Nico”, wydany został 12 marca 1967 r. gdy Andy Warhol był menadżerem zespołu. Całość zamieszczonego materiału, w ekspresowym tempie bo zaledwie w ciągu dnia lub dwu, nagrano wiosną 1966. W roku 2003 magazyn Rolling Stone nazwał go „najbardziej proroczym albumem rockowym, jaki kiedykolwiek powstał”.
Siódmym utworem albumu, a pierwszym na drugiej stronie jest „Heroin” (Heroina). Zaczyna się powoli cichą, melodyjną gitarą Lou Reeda i jego szepczącym głosem, potem dochodzi rytmiczne brzmienie gitary Sterlinga Morrisona, wpływa perkusja i zaczyna brzęczeć altówka Johna Cale’a. Tempo stopniowo narasta, naśladując stan, jaki narrator osiąga po spożyciu narkotyku i tak zaczyna się bieg w nieskończoność. Na końcu pierwszej zwrotki padają słowa:
And I feel just like Jesus’ son – I czuję się jak syn Jezusa
W roku 1992 ukazała się książka, której tytuł „Syn Jezusa” inspirowany był słowami piosenki Lou Reeda. Jej autorem był współczesny pisarz amerykański urodzony w Niemczech, dorastający na Filipinach i w Japonii, a wychowany na przedmieściach Waszyngtonu, D.C., wykładał również na Uniwersytecie w Iowa, Denis Johnson. Autor nie ukrywał i w wywiadach o tym wspominał, że na jego wielokrotnie nagradzany zbiór opowiadań pod wspólnym tytułem „Jesus’ son” ogromny wpływ wywarła książka „Armia konna” Isaaca Babela.
Red Cavalry / Konarmiya / Конармия / Armia konna to zbiór opowiadań nastoletniego Rosjanina Isaaca Babela o Pierwszej Armii Konnej, sowieckiej formacji kawaleryjskiej powstałej w listopadzie 1919 roku z przekształcenia konnych oddziałów Armii Czerwonej walczącej podczas wojny polsko-bolszewickiej. Książka opiera się na jego pamiętniku, który pisał gdy był dziennikarzem przydzielonym do Pierwszej Armii Kawalerii Siemiona Budionnego w ten sposób wraz z innymi żołnierzami wkroczył na ziemie polskie.
Jego historie po raz pierwszy zostały wydane w latach dwudziestych. Dziś uważane są za pierwszą literacką wypowiedź narodu rosyjskiego na temat ciemnej, wstrętnej i gorzkiej rzeczywistości jaką przynosi wojna. Bardzo szybko zorientowano się, że jego opowiadania są czymś więcej niż tylko literackim opisem piekła wojny, okrutnej rzeczywistości dziejącej się tuż pod niebem. Książka została wycofana. Jej pierwsze wznowienie nastąpiło dopiero dwadzieścia lat po śmierci Stalina.
Isaac Babel, chłopak z Odessy, za namową Maksyma Gorkiego rozpoczął swoją karierę literacką i dołączył do słynnej czerwonej kawalerii. Przemoc, której stał się świadkiem, była w opozycji do łagodnej i pokojowej natury chłopaka. To można zaobserwować w jego opowiadaniach. W jednym z nich opisuje jak, by udowodnić żołnierzom, że jest godny ich koleżeństwa, by należeć do tej samej grupy, musi brutalnie zabić gęsi. Antysemityzm jest kolejnym ważnym tematem poruszanym w książce. Babel opisuje jak biali i czerwoni popełniają okropne okrucieństwa wobec Żydów.
Książki można spalić lub przestać je drukować lecz raz napisane i przeczytane żyją wiecznie. Okrucieństwa wojny w imię jakiegoś lepszego boga doprowadziły nie jeden naród na skraj przepaści. To rozumiemy wszyscy? Tak? Upewniam się tylko. Bo niby wszyscy wiemy też, że od szkół i nauczycieli zależy przyszłość narodu.
Po raz kolejny twierdzę, że edukacja stała się towarem, bardzo drogim towarem. Oświata, wychowanie w poczuciu miłości, nie tej fantastycznej ale do istoty ludzkiej, szacunku do praw natury i drugiego człowieka wydaje się, że dziś pozostaje passé. Jeżeli jest tak, że według badań Biblioteki Narodowej, co najmniej jedną książkę rocznie przeczytało jedynie 38 proc. Polaków, a w Ameryce w badaniach prowadzonych od 2012 r. że 74% Amerykanów przeczytało przynajmniej jedną książkę w ciągu ostatnich 12 miesięcy, to pewne skojarzenie nasuwa się samo. Rządzący tu i tam nie mają się o co martwić.
Życie nie dotyczy tego, co masz, tego w co się ubierasz ani gdzie mieszkasz lub kim się otaczasz. W życiu chodzi o głębię doświadczenia, twojego doświadczenia i twojej świadomości.
D.J.L.
W sobotę 30 marca byłem uczestnikiem fenomenalnego koncertu Macieja Maleńczuka, po raz pierwszy występującego w Chicago. Skojarzenia daty i pewnych wydarzeń historycznych są jedynie luźno powiązanymi faktami.
30 marca 1611 roku, wycofując się i ukrywając na Kremlu po dzień wcześniej dokonanej rzezi, Polacy podpalili Moskwę. 30 marca 408 lat później na scenie Fundacji Kopernikowskiej Maciej Maleńczuk głośno i wyraźnie zaśpiewał „Vladimir, ni chuja!” Czy to przypadek? Podczas koncertu w Chicago zabrakło twardogłowych, reprezentujących jedynie słuszny nurt narracji historycznej znad Wisły. Bez chwili zastanowienia zrezygnowali z nieprzeciętnej okazji uczestniczenia w uczcie intelektualnej z bardzo polskich pobudek. Przypadek? Nie sądzę.
Maciej Maleńczuk to głęboko polski, (odsiedział dwa lata za odmowę służby wojskowej) kiedyś nazywany bardem Krakowa, wokalista i gitarzysta rockowy, osobowość telewizyjna i według mnie, przede wszystkim poeta. Dziś uważany za najbardziej awangardowego i kontrowersyjnego polskiego artystę muzycznego.
Za muzykę, nawet najgorszą, także tą z każdą sfałszowaną nutką, publiczność gotowa jest wydać krocie, pod warunkiem, że na scenie będą kolorowe światła, dymy i roznegliżowany chórek panienek. Tego zabrakło. Pojawił się artysta z jasno określonym światopoglądem i słowami piosenek wymagającymi skupienia, wsłuchania się w nie. Maleńczuk, artysta nieobliczalny, zabrał swoich fanów w podróż do korzeni, do mocnego, chropowatego i minimalistycznego grania. Przypomniał w ten sposób historię, która ukształtowała jego artystyczną postać z czasów występów na ulicach Krakowa.
O sile przekazu utworów Maleńczuka stanowiła zawsze jego bezkompromisowość. Tym razem było podobnie. Muzyk, w akompaniamencie dwóch gitar akustycznych i wzmacniacza, samotny na scenie, zaśpiewał swoje największe przeboje, a co najważniejsze, zamienił się w konferansjera i zapowiadał siebie najlepiej ze wszystkich. Jestem pewien, że podczas koncertu artysta na scenie nie czuł się samotny. Obserwował jak kłębił się przed nim i falował tłum fanów stęsknionych za barwą jego głosu, spijających słowa z jego ust. Nie rozumiejących dlaczego, ale chełpiących się z pobytu tu i teraz, z kolejnej puszki piwa, jedynie w ten sposób potrafiących zrozumieć piękno i siłę tekstów.
Koncert w Chicago stanowił jeden z przystanków podczas trasy koncertowej Maleńczuka w U.S.A. Koncert w Nowym Jorku, New Jersey i tylko jeden w Wietrznym Mieście. To wiele mówi o odbiorcach, a solowy występ artysty należał przecież do tych których nie powinno się przegapić, choćby ze względu na nazwisko wykonawcy po raz pierwszy występującego po drugiej stronie „wielkiej wody”.
Maleńczuk zaśpiewał niemal o wszystkich polskich przywarach, politykach, tęczy, donosicielach, agitatorach czy zwykłych sprzedawczykach, było też o „nocnym ruchadełku” i głowie państwa, dostało się także rosyjskiemu prezydentowi. Pojawiły się utwory, z moim zdaniem genialnej płyty wydanej w 2011 roku „Wysocki Maleńczuka”, w idealnej interpretacji opowiadającej więcej o tamtych czasach niż setka felietonów produkowanych przez braci Karnowskich.
To piękny przywilej móc uczestniczyć w tak historycznych wydarzeniach. Prosto z Polski, gdzieś pomiędzy południem, a północą miasta, spotkać kogoś, kto myśli podobnie i głośno ze sceny wypowiada prawdziwe, choć bolesne słowa.
D.J.L.
W roku 1966 utwór „Grek Zorba” ze zmieniającymi się tempami i złożonością rytmiczną stał się jedną z najbardziej ambitnych aranżacji w repertuarze TJB. Dla Herba Alperta i członków zespołu Tijuana Brass zajęło 17 godzin by doprowadzić utwór do momentu, który w pełni ich usatysfakcjonował. Pewnemu mordercy w Nowej Zelandii zajęło zaledwie 17 minut by pokazać światu jak daleko doszedł w swojej zdolności do bycia nieludzkim.
17-minutowy fragment filmu, transmitowany w wysokiej rozdzielczości z kamery zainstalowanej na hełmie napastnika, potrafił z pomocą odbiorców, szybciej złamać wszelkie internetowe reguły umieszczania treści w przestrzeni publicznej niż zareagowali na to cenzorzy mediów społecznościowych.
Pozostawiona przez zabójcę, groteskowa dokumentacja, przedstawiona w pierwszej osobie, ukazuje jak my, użytkownicy mediów społecznościowych, staliśmy się ofiarami cyfrowej epoki. Zabójca, popełniając przerażającą zbrodnię, chciał zwrócić na siebie uwagę całego świata i w jakimś sensie to mu się udało. Warto wiedzieć, że nie był to pierwszy akt przemocy, który transmitowano w czasie rzeczywistym.
Zabójstwa transmitowane na żywo nie są rzadkością, podobnie jak tylko pozornie przypadkowe bijatyki ze skutkiem śmiertelnym. Możliwość streamingu video na platformie fb zadebiutowała pod koniec roku 2015, od tego czasu niektórym użytkownikom udało się transmitować na żywo gwałty, a nawet seksualne wykorzystywanie dzieci.
Uważam, że strzelanina w Christchurch różniła się od innych choćby z powodu doskonałej znajomości przez sprawcę najciemniejszych zakątków internetu. Nagranie z ataku, niczym gra z perspektywy pierwszej osoby, zawierała wiele odniesień do kultury istniejącej jedynie online, memów i sposobu tagowania osób. Nie boję się napisać, że to my użytkownicy fb, youtube czy twittera, na własne podobieństwo stworzyliśmy zabójcę, swoją bylejakością i bezrefleksyjnym kliknięciem w przycisk [Like]. Morderca bardzo dobrze zrozumiał nie tylko dynamikę platformy społecznościowej, która umożliwia omal bezgraniczne rozpowszechnianie dezinformacji i wprowadzanie podziałów, co odczuliśmy podczas kampanii prezydenckiej 2016, ale znał też sposób jak zasiać niezgodę.
Cyfrowy trop, pozostawiony przez mordercę, wiedzie wprost do tych, którzy uważają, że biali ludzie są lepsi od wszystkich innych ras, a zwłaszcza rasy czarnej i dlatego powinni dominować w świecie. Czy tak jest? Jeżeli to prawda to kolejnym pytaniem powinno być: komu zależy na wskrzeszaniu wszelkich izmów, powrotu do nienawiści na tle kulturowym lub wyznaniowym. Komu zależy na skłócaniu rodzin, znajomych i sąsiadów? Odpowiedź wydaje się prosta.
Edukacja stała się towarem z wysokiej półki, nie jest dostępna dla wszystkich. Wykorzystują to politycy, gadające głowy. Dostrzegam to w pewnych wpisach na Twitterze ziejących nienawiścią lub w trakcie publicznie wypowiadanych słów stojącego na krzesełku, głośno wołającego o czystość narodową. To okrutne lecz nie żal mi tych, którzy z taką łatwością przyjmują te brednie, nie dostrzegając żadnych analogii.
Równie przerażająca, jak sama przemoc, jest świadomość jak dobrze społeczność internetowa działała na korzyść mordercy. To może stać się naszą nową rzeczywistością. Zaklejanie komputerowej kamerki, nie korzystanie z iPass, to ten rodzaj konspiracyjnej nienawiści, która wylała się z Internetu, rozprzestrzeniła do prawdziwego życia, teraz jest uzbrojona i może stać się nowym, społecznym wirusem.
Dziś wielu znajomych wyraźnie ma problem nie tylko z kolorem skóry ale nawet z poglądami własnych przyjaciół, sąsiadów, rodziców, a co dopiero mówić ludzi o innym wyznaniu niż oni sami. Śpij, Alice. Kraina czarów zawsze wzywa desperatów.
D.J.L.
Gdy skończyłem odsłuchiwanie płyty Melody Gardot zadałem sobie pytanie: czy można zakochać się kilka razy? I zadaję je za każdym razem gdy biorę do ręki nową płytę i delikatnie rozwijam ją z szeleszczącego papierka. Czy w miłość można zanurzać się za każdym razem na nowo?
Melody Gardot to dziś 33 letnia amerykańska piosenkarka jazzowa, autorka piosenek, pianistka i gitarzystka. Śpiewa po angielsku i francusku, a wpływ na jej twórczość wywarli tacy muzycy bluesowi i jazzowi jak: Judy Garland, Janis Joplin, Miles Davis, Duke Elington, Stan Getz czy George Gershwin. Za to co robi i jak to robi, kilkukrotnie nominowana była do nagrody Grammy.
Gardot, jak wielu amerykańskich muzyków, zaczynała swą karierę od występów w piano barach. W Filadelfii, kiedy miała 18 lat jadąc rowerem została potrącona przez przejeżdżający na czerwonych światłach samochód SUV. Doznała neurologicznego urazu głowy, rdzenia kręgowego oraz złamania miednicy w dwóch miejscach. Przez rok musiała leżeć na plecach, zamknięta w szpitalu. W tym czasie musiała od początku uczyć się prostych zdań i wykonywania codziennych czynności takich jak mycie zębów i chodzenie. W tym miejscu zaczyna się prawdziwa historia.
Melody urodziła się w czasie, gdy walka o bycie sobą znaczyła wszystko. Przegranym stawało się, gdy nie miało się niczego wewnątrz siebie do zaprezentowania. Gardot nie musiała świecić gołym tyłkiem na stalowej kuli, prezentować wypadającego biustu podczas wykonywania hymnu lub podróżować do światowych kurortów by nakręcić videoclip do piosenki umpa umpa, wracając do tematu.
Po wypadku przez dłuższy czas pozostawała nadwrażliwa na światło i dźwięk, wymagało to od niej noszenia przeciwsłonecznych okularów niemalże przez większość czasu. W tym okresie cierpiała na problemy z pamięcią i nie potrafiła wejść w życie bez utraty poczucia czasu. Ból odczuwa do dziś.
Gardot podąża za naukami buddyzmu, a do tego jest kucharzem makrobiotycznym. Muzyka odegrała kluczową rolę w jej rehabilitacji i powrocie do zdrowia. Jest propagatorem muzykoterapii, odwiedza szpitale i uniwersytety. Podczas tych wizyt omawia korzyści płynące z takiej formy rehabilitacji. W roku 2012 w New Jersey stworzono program muzykoterapii nazwany jej imieniem.
Melody włada biegle językiem francuskim chociaż na co dzień posługuje się angielskim i słusznie uważa się za „obywatela świata”. Jeszcze gdy była małą dziewczynką, jej mama, która była fotografem i wiele podróżowała, zostawiała ją pod opieką babci, powojennej emigrantki z Polski. Babcia Melody Gardot znała język rosyjski i mówiła po polsku. Nauczyła wnuczkę wielu ciekawych wyrażeń o czym mógł przekonać się podczas wywiadu w programie Trzecim Polskiego Radia jeden z redaktorów gdy usłyszał „bo ci dam po dupie”. Gardot nie wstydzi się swego pochodzenia i często podczas koncertów wspomina babcię, tak jak miało to miejsce podczas koncert z 2009 zarejestrowanego na płycie „Life a FIP” w trakcie utworu „Over The Rainbow”.
Melody stała się moją kolejną muzyczną miłością. Wspominając jej słowa z jednego z wywiadów: „Naprawdę mam nadzieję, że życie nigdy nie będzie zbyt wygodne, ponieważ uważam, że cała sztuka musi pochodzić z cierpienia” zastanawiam się, czy moje cierpienie rosnące wraz z kolejnymi muzycznymi miłościami, które spotykam na swojej drodze, doprowadzi mnie do takiego poziomu dyskomfortu, że stworzę coś w czym sam się zakocham?
Tu i ówdzie słyszę głosy, że do granicy ze Stanami Zjednoczonymi zbliżają się bandyci i kryminaliści. Mam wrażenie, że tych jest już tu pod dostatkiem i nie są kolorowi.
28 sierpnia 1955 r. ciało czternastoletniego chłopca o imieniu Emmett Till zostało odkryte w rzece Tallahatchie w Mississippi. Ciało zostało okropnie okaleczone, zanim je zatopiono. Była to bezsensowna i okrutna zbrodnia na tle rasistowskim.
To jeden z lepszych teledysków jakie obejrzałem w ostatnim czasie. Byłem wzruszony, poruszony i poczułem ból. Nawet w 2018 roku rasizm wciąż istnieje. Drobne przestępstwa na tle rasowym wciąż mają miejsce i jest to strasznie smutne. Na większą skalę wciąż istnieją zbrodnie z nienawiści, które opierają się na różnicach wynikających z rasy, religii, seksualności czy niepełnosprawności. Dyskryminacja wciąż istnieje, powodując popełnianie bezsensownych, ohydnych mordów.
Melody Gardot śpiewa w tej piosence: „Wierzę w świat, do którego wszyscy należymy”.
Jeśli zapytasz drzewo: Jak się czujesz? – przykładając swoją uwagę do tego, że to ono rozprzestrzenia swój zapach i sprawia, że inni ludzie obok Ciebie są szczęśliwi, to ja nie sądzę, by drzewo tak na to patrzyło. Świat, który istnieje obok nas będzie istniał gdy nas nie będzie. Twój sposób patrzenia pozostaje jedynie Twoim sposobem widzenia otaczającego Cię świata i niczym więcej.
Fenomen Święta Dziękczynienia nazywanego również Dniem Dziękczynienia (ang. Thanksgiving Day lub Thanksgiving), zadziwiał mnie od pierwszego roku spędzonego w Stanach Zjednoczonych. Święto to obchodzone jest w U.S.A. w czwarty czwartek listopada, a w Kanadzie w drugi poniedziałek października jako pamiątka pierwszego Dziękczynienia członków kolonii Plymouth w 1621 roku.
Święto Dziękczynienia to dla Amerykanów jedno z najważniejszych wydarzeń roku. W czwarty czwartek listopada spotykają się w rodzinnym gronie, by podziękować za udany rok. Zamiast rozpisywać się o prezydencie Trumpie, który zgodnie z tradycją ułaskawił indyka lub wypisywać o samym święcie o którym przecież napisano setki razy, skreślę słów kilka o tym co intryguje mnie najbardziej lub interesuje w okresie świętowania.
Pierwszą sprawą, która najbardziej mnie interesowała od momentu gdy zacząłem celebrować Święto Dziękczynienia była jego data bowiem lubię wiedzieć co? kiedy? i kto? W przypadku Święta Dziękczynienia nie ma żadnej zgodności ani do miejsca, ani do czasu, gdy pierwsi osadnicy rozpoczęli świętowanie i nie chodzi mi tu o to kto kogo częstował, ani co z tego potem wynikło. Dziś już mi to nie przeszkadza, cieszę się, że to święto zostało utrwalone w pamięci zbiorowej.
Na kilka dni przed świętem rozpoczyna się istna wędrówka dusz. Z zachodu na wschód i z południa na północ wędrują, jadą, lecą i płyną amerykanie by spotkać się z innymi członkami rodzin rozsianymi po całym kraju, by wspólnie celebrować Thanksgiving, by zasiąść przy zastawionym stole. Skoro już mowa o dziękczynnym posiłku to trzeba Wam wiedzieć, że nieodłącznym elementem stołu jest indyk! W Stanach podaje się go pod różnymi postaciami, a to jako sznycel z indyka, roladki z indyka, golonka z indyka, medaliony z indyka, pierś z indyka, podudzie z indyka, potrawka z indyka, a nawet sam udziec z indyka i oczywiście może też być przygotowany jako indyk faszerowany, indyk pieczony, indyk w maladze, indyk w sosie lub pospolity indyk z warzywami! Każda rodzina ma swoją sekretną recepturę na przygotowanie ptaka.
Rytuały, które towarzyszą temu świętu znane są na całym świecie. Do jednych z nich należy tradycja zakupów, trzeba dodać – zwariowanych zakupów! Po rodzinnym, czwartkowym posiłku, następnego dnia czeka biesiadników pobudka. Ci, którzy nie znaleźli w sobie na tyle sił by w czwartek wieczorem oderwać się od stołu i ustawić w kolejce, następnego dnia nieomal jak jeden mąż walą tabunami do sklepów po łupy, które tego dnia udaje im się zakupić po tak niskiej cenie, że nieomal trudno w to uwierzyć. Tradycja „czarnego piątku” (Black Friday) dotarła także do innych krajów o czym często czytam w wiadomościach.
W dobie wszędobylskiego internetu, różnorodności towarów w internetowych sklepach i ich dostępności, podczas święta konsumentów zrodziła się kolejna świecka tradycja tym razem skierowana do miłośników zakupów online, a jest nią: Cyber Monday czyli cyfrowy poniedziałek.
Cokolwiek by nie napisać o adoptowaniu amerykańskiej tradycji w innych krajach lub przenoszeniu pewnych zwyczajów na rodzinny grunt to moim zdaniem święto dziękczynienia powinno zagościć w jak największej ilości domów. Dlaczego?
Dlatego, że pora najwyższa zatrzymać się, choć na moment, podziękować wszystkim, których się pamięta lub chce się pamiętać – niezależnie od wyznawanej przez nich wiary i języka jakim mówią. Zatrzymać się na jeden wieczór tuż przed zakupowym szaleństwem! Powiedzieć sobie nawzajem jak bardzo cenimy bliskich, przyjaciół i serdecznie podziękować im za ich obecność w naszym życiu.
Święto Dziękczynienia to czas, by być wdzięcznym i umieć powiedzieć dziękuję – w tym roku, bardziej niż kiedykolwiek, dziękuję Czytelnikom że Was poznałem, że mam dla kogo pisać i tworzyć. Dajecie mi radość i pewność tego co robię.
Jestem wdzięczny za mój związek, że moi najbliżsi są przy mnie w najpiękniejszych momentach mego życia, że zawsze słyszę od nich magiczne słowa o miłości, przyjaźni i tolerancji. Wdzięczny jestem też za to, że pozwalają mi wchodzić do ich muzycznego świata i dzielić się z nimi kolorowymi dźwiękami. Dziękuję, że mają czas i pamiętają o mnie wtedy gdy sam o nich zapominam…
Pewna historia z penisem w tle to przykład na to jakie intrygujące scenariusze pisze życie i jak może inspirować artystów. To także historia o tym jak łatwo zagubić się we współczesnym świecie polityki i zapaść w próżnię nienawiści.
Armin Meiwes, niemiecki informatyk, od roku 1999 poszukiwał w Internecie ludzi zainteresowanych praktykami kanibalistycznymi. Zamieszczał ogłoszenia, w których poszukiwał młodych mężczyzn w celu „zabicia i zjedzenia”. W lutym 2001 na jedno z takich ogłoszeń odpowiedział Bernd Jürgen Armando Brandes, 43-letni inżynier z Berlina. Potem wydarzenia potoczyły się o wiele szybciej.
Późnym wieczorem 9 marca w mieszkaniu zabójcy odbyło się spotkanie dwóch zainteresowanych aktem kanibalizmu. Jednego, który miał zabić i zjeść oraz drugiego, który miał zostać zjedzony, a wszystko to zostało sfilmowane za porozumieniem obu stron.
Podążając za faktami: Meiwes obciął penisa Brandesa i obaj go zjedli zanim Brandes został zabity. Początkowo Brandes domagał się, aby Meiwes odgryzł jego penisa, ale gdy to się nie udało, podobnie jak próba użycia zwykłego noża, został użyty ostry nóż do mięsa. Brandes usiłował zjeść swoją część własnego penisa na surowo, ale nie mógł, gdyż okazał się zbyt twardy i „gumowaty”. Wtedy Meiwes usmażył go na patelni przyprawiając solą, pieprzem i czosnkiem.
Warto wiedzieć, że w maju 2011 roku po prawie dziesięcioletniej, przymusowej przewie związanej z obscenicznymi słowami i brakiem zachowania należytej uwagi przy pokazach pirotechnicznych, do Chicago przyleciała niemiecka grupa Rammstein. Radości rozentuzjazmowanego tłumu nie było końca. Tego wieczoru zagrali świetny set, a w nim „Mein Teil”.
W 2004 zespół Rammstein wydał album „Reise, Reise” na nim, wśród wielu przebojów, jeden zalśnił wyjątkowo, to utwór „Mein Teil” (Moja część). Piosenka zainspirowana została zbrodnią Meiwesa. „Teil” oznacza w języku niemieckim – część, kawałek, zaś w slangu rozumiane jest jako – penis. W dzisiejszej galerii muzycznej, fotografie z koncertu z roku 2012.
Jakże mylne mogą być oceny zdjęć zamieszczanych w mediach, ogłoszeń w prasie i anonsów radiowych. Trzeba być ostrożnym w podejmowaniu właściwych decyzji.
Żenujący fragment rzeczywistości, który jest doskonałym przykładem na to jak nie wolno oceniać powierzchownie i przeć w tym samym kierunku co tępy tłum, to fotografia pewnego domu na Żoliborzu. Z widoku przewieszonych na zardzewiałej balustradzie męskich gaci, skarpetek i przydużych bawełnianych sweterków może wyłonić się obraz wzbudzający litość, współczucie lub nawet chęć pomocy. Starszy, nieszkodliwy i wzruszający mężczyzna, podobny do tych, których każdego dnia mijamy na ulicy w za dużym płaszczu i przydeptanych butach. Nic bardziej mylnego. W rękach tego niechlujnego człowieka spoczął los nowoczesnej Polski.
Dlaczego o tym napisałem? Bowiem kierując się jedynie swymi emocjami jak na przykład seksualnymi fantazjami lub chęcią niepohamowanej zemsty łatwo jest stracić życie lub na zawsze zagubić się w nieistniejącym świecie.