Szukaj w serwisie

×

Świat bez „Tolerancji” – pożegnanie Stanisława Soyki

21 sierpnia 2025 roku zamilkł jeden z najbardziej wyjątkowych głosów polskiej muzyki. Stanisław Soyka – wokalista, pianista, poeta, tłumacz ludzkich nastrojów – odszedł w wieku 66 lat, zostawiając pustkę, której nie wypełni żaden inny głos. Zmarł nagle, tuż przed występem na festiwalu Top of the Top w Sopocie, gdzie miał zaśpiewać „Cud niepamięci” w duecie z Natalią Grosiak.

Fot. Kadr z wywiadu Stanisława Soyki w programie „Imponderabilia” Karola Paciorka (YouTube). Wykorzystano na podstawie prawa cytatu – art. 29 ustawy o prawie autorskim i prawach pokrewnych.

Nie był celebrytą. Nie zabiegał o pierwsze miejsca na listach przebojów. A mimo to jego muzyka zostawała z nami na długo po wybrzmieniu ostatniego dźwięku.

Nieprzygotowani na ciszę

To miała być noc celebracji. Soyka z charakterystycznym uśmiechem i luzem żartował podczas próby z Natalią Grosiak.

„To był zaszczyt, Panie Stanisławie. Dziękuję za wsparcie i uśmiech”
– napisała później wokalistka, nie przeczuwając, że to ich ostatnie spotkanie.

Kilka godzin przed koncertem artysta zasłabł w hotelu. Mimo błyskawicznej reakcji lekarzy nie udało się go uratować. Gdy prowadzący przekazali tragiczną wiadomość, Opera Leśna zamarła. Festiwal przerwano. A potem, w hołdzie dla mistrza, rozbrzmiał refren „Tolerancji”. Nikt go nie ćwiczył. Każdy śpiewał z pamięci.

Kasia Sienkiewicz, która jeszcze tego dnia śpiewała z Soyką, powiedziała tylko:

„To niewiarygodne, że już Pana nie ma.”

Samotna wyspa na mapie muzyki

Soyka był zjawiskiem – samotną wyspą, której nie da się zaklasyfikować. Jazzman z duszą poety. Artysta, którego głos łamał się w najpiękniejszych momentach.

Zadebiutował w 1981 roku albumem „Blublula”, który uznano za najlepszą jazzową płytę roku. Piosenki takie jak „Tolerancja (Na miły Bóg)”, „Absolutnie nic” czy „Cud niepamięci” stały się hymnami pokoleń. Śpiewał Miłosza, Szekspira, Jana Pawła II. Współpracował z Urbaniakiem, Możdżerem, Mozilem. Łączył pokolenia, języki i wrażliwości.

W „Imponderabiliach” Karola Paciorka powiedział: „Dlaczego nie mówimy o tym, co nas boli, otwarcie?” I właśnie taką przestrzeń: otwartą, prawdziwą, dawała jego muzyka.

Walka z ciałem, łagodność dla świata

Ostatnie lata życia Soyki naznaczone były walką o zdrowie. Cukrzyca typu 2, nadciśnienie i przewlekła obturacyjna choroba płuc – ta ostatnia była efektem czterech dekad intensywnego palenia papierosów. „Dokucza mi POChP, na którą pracowałem przez 40 lat, paląc z dziką pasją” – mówił w wywiadzie. To był moment, w którym zrozumiał, że musi coś zmienić. Schudł trzydzieści kilogramów, rzucił palenie, zmienił dietę i tryb życia. „Chcę się naprawiać” – dodawał z czułością, która była jego znakiem rozpoznawczym.

Nie walczył na pokaz. Robił swoje z pokorą, łagodnością i bez zbędnego patosu.

Dziedzictwo, które nie zamilknie

Śmierć Soyki poruszyła nie tylko fanów, ale całe środowisko artystyczne i polityczne. Radiowa Dwójka zapowiedziała retransmisję jego ostatniego koncertu. TVN przypomniał archiwalny wywiad z Grzegorzem Miecugowem, w którym Soyka mówił: „Nie gram dla fajerwerków. Chcę, by moje pieśni dodawały otuchy.”

Soyka nie był gwiazdą w klasycznym sensie. Raczej cichym przewodnikiem, który przypominał, że życie jest po to, by czuć, rozumieć i być naprawdę obecnym.

Jego głos – ten, który łamał się w najpiękniejszych momentach – nie zamilknie. Tylko trochę się oddalił.

Okrąglutki

Śmierć Stanisława Soyki poruszyła wielu artystów i fanów jego twórczości. Wśród tych, którzy zdecydowali się podzielić osobistym wspomnieniem, znalazł się Krzysztof Skiba. Lider zespołu Big Cyc opowiedział kilka anegdot – pełnych charakterystycznego dla niego humoru, ale i ciepła, które towarzyszyło jego relacji ze zmarłym artystą. Tekst, choć utrzymany w lekkim tonie, wywołał mieszane reakcje wśród części fanów Soyki.

Okrąglutki – Wspomina Krzysztof Skiba

Ze Staszkiem Sojką miałem kilka nieoczywistych przelotów scenicznych.

W latach 90. zapowiadam go w Teatrze Wybrzeże podczas Gali Yach Film Festiwalu. To był kiedyś ważny konkurs teledysków. Transmituje to TVP2. Staszek ma wejść na scenę, by odebrać jakąś nagrodę, a ja mówię:

Oto jeden z niewielu artystów w polskiej branży muzycznej, którego można narysować przy pomocy cyrkla… – Staszek zawsze był bowiem okrąglutki i łysy. Sala w śmiech, ale Staszek zniósł tę próbę dzielnie i uśmiechał się, jakby to był najsłodszy komplement. Sam jestem taki okrąglutki i łysy, chociaż Staszek był bardziej, ale jednak czasem nas mylono.

Wsiadam do taksówki w centrum Warszawy. Pan za kierownicą na mój widok kręci się niespokojnie. Ruszamy. Kierowca zerka niepewnie w lusterko wsteczne kilka razy. Po chwili nie wytrzymuje i mówi:

Ja to znam wszystkie pańskie piosenki.
Dziękuję – mówię. – Miło mi.

Jedziemy przez miasto. Taksówkarz ma potrzebę rozmowy.

Moja żona też pana uwielbia – oświadcza.
– O, super. Proszę pozdrowić ode mnie żonę – odzywam się bez większego entuzjazmu w głosie.

Mijamy autobusy i tramwaje, a pan za kierownicą czuje, że coś jeszcze musi dodać do tej rozmowy.

– Jak tylko pan jest w telewizji, to żona mnie woła i razem pana oglądamy.

Kiwam głową i mruczę coś w stylu „to fantastycznie”. Do tej pory wszystko się zgadza. Mam piosenki w radiu. A w telewizji też często się pojawiam.

Dojeżdżamy na miejsce. Pan nie chce nic za kurs, tylko wyciąga kartkę z długopisem i prosi o autograf, mówiąc:

Czy mógłbym dla żony pana autograf, panie Sojka?

Nie chciałem mu łamać serca i gasić jego autentycznego entuzjazmu. No i kurs był za darmo, co też nie było bez znaczenia, więc podpisałem się zamaszyście, z twarzą pokerzysty, jako „Stanisław Sojka”.

Ale po tym wydarzeniu zacząłem się intensywnie odchudzać. Skoro biorą mnie za Sojkę, to znaczy, że już bardziej się toczę, niż chodzę. Schudłem aż trzydzieści kilo i już nie byłem podobny do Staszka.

A teraz Staszka już nie ma. I tylko ja w branży muzycznej zostałem taki okrąglutki i łysy. Żegnaj, Bracie! My grubawi musimy trzymać się razem. Z kim mnie teraz będą mylić, skoro Ciebie brakuje?

DF, thefad.pl / Źródło: media, Krzysztof Skiba

 


Trump i Putin spotkają się w Anchorage, a my przypominamy, jak Alaska trafiła w ręce USA

15 sierpnia 2025 roku Anchorage, największe miasto Alaski, stanie się sceną globalnej uwagi. Donald Trump i Władimir Putin mają usiąść do rozmów, których tematem przewodnim będzie wojna w Ukrainie — scenariusze jej zakończenia, warunki zawieszenia broni i przyszłość negocjacji. To pierwszy raz od trzydziestu lat, kiedy szczyt USA–Rosja odbędzie się na amerykańskiej ziemi.

Fot. thefad.pl / AI

Dlaczego Alaska? To symboliczny wybór: najbliższy Rosji stan USA, wyposażony w infrastrukturę wojskową i logistyczną, a jednocześnie bezpieczny dla gospodarza. Kreml szybko podchwycił tę narrację, a rosyjskie media ponownie lansują hasło „Аляска наша” („Alaska nasza”), odwołując się do tej samej imperialnej symboliki co „Krym nasz”.

Zanim jednak rozegra się polityczny spektakl nad Pacyfikiem, warto przypomnieć, jak Alaska trafiła do USA – i dlaczego wciąż jest pomostem między historią a przyszłością.

Scena w Sitce, 18 października 1867

Chłodny wiatr nad Pacyfikiem, zapach soczystej sosny i morskiej bryzy. Przed rezydencją gubernatora w Sitce tłum: rosyjscy żołnierze w szarych płaszczach, amerykańscy marynarze, Tlingici w futrzanych strojach, handlarze que szeptają o niepewnej przyszłości. Na maszcie powiewa flaga z dwugłowym orłem Romanowów. Oficer daje znak… lina rusza, ale flaga zacina się w połowie. Dwóch marynarzy wspina się po maszcie, próbując ją odczepić — bez skutku. Dopiero trzeci zrywa chorągiew, która opada na bagnety amerykańskich żołnierzy. Księżna Maria Maksutowa mdleje. Armaty grzmią, a na maszcie wciąga się gwiaździsty sztandar — flaga Stanów Zjednoczonych, symbol nowego porządku na tej ziemi. Rosja żegna się z Ameryką Północną.

„Wielka ziemia” — z Syberii na wybrzeża Pacyfiku

W 1741 roku ekspedycja Vitusa Beringa i Aleksieja Czirikowa po raz pierwszy opisała wybrzeża Alaski. Wkrótce potem na te zimne, dzikie ziemie ruszyli promyszlennicy – rosyjscy łowcy i kupcy futer. Skóry wydr morskich, cenione w Chinach i Europie niczym złoto, stały się walutą, która napędzała kolonialne ambicje Imperium Rosyjskiego. W 1784 powstała osada na Kodiaku, a w 1799 car Paweł I założył Kompanię Rosyjsko‑Amerykańską — instytucję, która zarządzała handlem i kolonizacją. Głównym portem stała się Sitka — drewniane miasto z cerkwiami, fortami i magazynami futer.

Rosyjska obecność była jednak krucha i ograniczona. Nieliczni osadnicy żyli w otoczeniu licznych rdzennych społeczności. Epidemie przywleczone z Europy doprowadziły do katastrofy demograficznej wśród Aleutów i Tlingitów, a przełowienie niemal wytępiło wydry morskie. W ten sposób systematycznie słabły podstawy rosyjskiej władzy na Alasce.

Sprzedaż za grosze — dlaczego Rosja oddała Alaskę

Po wojnie krymskiej skarbiec Imperium Rosyjskiego świecił pustkami, a daleka kolonia przestała przynosić zyski. Wielki Książę Konstanty ostrzegał cara: „Amerykanie i tak zabiorą Alaskę siłą. Lepiej ją sprzedać, niż stracić”. Negocjacje z Waszyngtonem nabrały tempa. W nocy z 29 na 30 marca 1867 roku, po wielogodzinnych rozmowach, sekretarz stanu USA William H. Seward i rosyjski dyplomata Eduard de Stöckl ustalili cenę 7,2 miliona dolarów w złocie, co w dzisiejszych realiach odpowiada mniej więcej 129 milionom dolarów. Oznaczało to, że Stany Zjednoczone kupiły Alaskę za około dwa centy za akr – terytorium ponad dwukrotnie większe od Teksasu.

Choć część prasy nazywała tę transakcję „lodówką Sewarda”, wielu komentatorów dostrzegało jej strategiczny sens.

Gorączka złota, ropa i strategiczna wartość Alaski

W 1896 roku w dalekiej dolinie Klondike wybuchła gorączka złota. Przez skute lodem przełęcze ciągnęły karawany poszukiwaczy – jedni z kilofem i łopatą, inni z nadzieją na szybkie wzbogacenie się, większość z bagażem, który po drodze zamieniał się w przekleństwo. Alaska, dotąd postrzegana jako mroźny skrawek mapy, stała się synonimem przygody i fortuny. Kilkadziesiąt lat później, w 1959 roku, Alaska stała się 49. stanem Stanów Zjednoczonych. A gdy w 1968 roku na północnym wybrzeżu odkryto gigantyczne złoża ropy naftowej, „lodowa ziemia” nagle stała się jednym z filarów energetycznej potęgi USA.

Lodowa kurtyna: najbliższy amerykański sąsiad Rosji

Amerykańską wyspę Little Diomede i rosyjską wyspę Ratmanowa dzieli zaledwie 3,8 kilometra. W pogodny dzień z jednej można dostrzec skaliste wybrzeże i zarysy zabudowań drugiej. Między nimi, pośrodku Cieśniny Beringa, biegnie międzynarodowa linia zmiany daty: stojąc na Little Diomede, patrzy się dosłownie na miejsce, w którym panuje już następny dzień. W tej arktycznej ciszy Stany Zjednoczone i Rosja niemal stykają się ze sobą, a Alaska nabiera wyjątkowego, symbolicznego znaczenia w światowej polityce.

Spotkanie w Anchorage przez pryzmat mediów i polityki

Według Reutersa i HuffPost Donald Trump podczas szczytu ma przede wszystkim słuchać – analizować styl rozmowy Władimira Putina i oceniać jego propozycje dotyczące Ukrainy. Jak podaje „Wall Street Journal”, europejscy przywódcy naciskają na utrzymanie „czerwonych linii”, czyli niedopuszczenie do jakichkolwiek ustępstw terytorialnych bez wyraźnej zgody Kijowa. Emmanuel Macron publicznie podkreśla, że takie ustępstwa byłyby nie do zaakceptowania, a Trump zapowiada „surowe konsekwencje” w przypadku, gdyby Moskwa odmówiła zakończenia działań wojennych.

Pojawiają się także obawy, że Trump i jego doradcy rozważają koncepcję tzw. „zastępczego zarządzania” częścią terytoriów Ukrainy – czyli oddania ich pod tymczasową administrację międzynarodową lub neutralną, przy jednoczesnym wycofaniu się wojsk rosyjskich. Zwolennicy przedstawiają to jako sposób na zamrożenie konfliktu, krytycy zaś ostrzegają, że przypominałoby to model znany z Zachodniego Brzegu Jordanu, gdzie status spornych terenów od lat blokuje trwałe rozwiązanie polityczne. Włoskie i brytyjskie media przestrzegają: takie spotkanie bez udziału Ukrainy może przypominać konferencję monachijską — symbol zdrady aliantów.

Kluczowy przekaz pozostaje jasny: nie można mówić o Ukrainie bez Ukrainy.

Symbol i gra historii

Dla Moskwy Alaska jest wygodnym pretekstem, by odświeżyć narrację o imperialnej przeszłości — mimo że jej sprzedaż w 1867 roku była przede wszystkim pragmatyczną decyzją, podyktowaną względami ekonomicznymi i politycznymi. Dla Stanów Zjednoczonych to z kolei czytelny sygnał: kontrolujemy terytorium, które niegdyś należało do innego imperium. Historia Alaski — od handlu futrami, przez gorączkę złota, po budowę rurociągów naftowych — wciąż wywiera realny wpływ na współczesną geopolitykę.

Anchorage będzie miejscem, gdzie rozmowy o przyszłości Ukrainy toczyć się będą w cieniu wyjątkowej historii tego regionu. Od ich wyniku zależy, czy Alaska stanie się świadkiem realnych ustaleń, czy jedynie deklaracji bez pokrycia.

DF, thefad.pl: Źródło: Reuters, AP, The Wall Street Journal, The Guardian, U.S. Department of State (Alaska Purchase), NPS Sitka

 


3I/ATLAS: Kosmiczny obiekt sprzed 7 miliardów lat. Naukowcy spierają się, czy to na pewno tylko kometa

Latem 2025 roku w Układzie Słonecznym pojawił się obiekt starszy niż Słońce. Kometa 3I/ATLAS, odkryta 1 lipca przez teleskop ATLAS w Chile, to dopiero trzeci w historii potwierdzony przybysz z przestrzeni międzygwiezdnej. Według szacunków mogła powstać ponad 7 miliardów lat temu w odległym zakątku Drogi Mlecznej, a teraz – po miliardach lat podróży – przelatuje przez nasz kosmiczny „dom”, zostawiając po sobie więcej pytań niż odpowiedzi.

Fot. Źródło: NASA, ESA, David Jewitt (UCLA); przetworzenie obrazu: Joseph DePasquale (STScI)

Gość z miejsca, którego nigdy wcześniej nie widzieliśmy

Analizy zespołu z Uniwersytetu Oksfordzkiego wykazały, że 3I/ATLAS pochodzi z tzw. grubego dysku Drogi Mlecznej – regionu pełnego starych gwiazd, powstałych miliardy lat przed Układem Słonecznym. To obszar, którego nigdy wcześniej nie badaliśmy z tak bliska.

Jej orbita ma kształt hiperboli, co oznacza, że nie jest związana grawitacyjnie ze Słońcem. Po krótkim pobycie opuści nasz układ na zawsze, pędząc dalej przez kosmiczną pustkę z zawrotną prędkością 210 000 km/h – szybciej niż jakikolwiek inny znany obiekt, który odwiedził nasz system planetarny.

„To obiekt z części Galaktyki, której nigdy wcześniej nie widzieliśmy z bliska. Jest bardzo prawdopodobne, że jest starszy niż Układ Słoneczny” – podkreśla dr Chris Lintott z Oksfordu.

Najostrzejszy portret w historii – Hubble w akcji

21 lipca 2025 roku Teleskop Kosmiczny Hubble’a wykonał najbardziej szczegółowy obraz 3I/ATLAS. Widać na nim jasną, łzowatą chmurę pyłu otaczającą jądro oraz smukły, delikatny ogon odrywający się w stronę przeciwną do Słońca. Na tle czerni kosmosu przypomina czerwonawą smugę przecinającą gwiezdny krajobraz – niczym kadr z filmu science fiction.

Kometa 3I/ATLAS na zdjęciu wykonanym przez teleskop Gemini North

Kometa międzygwiezdna 3I/ATLAS sfotografowana przez teleskop Gemini North. Credit: International Gemini Observatory/NOIRLab/NSF/AURA/K. Meech (IfA/U. Hawaii). Image Processing: Jen Miller & Mahdi Zamani (NSF/NOIRLab)

Według danych Hubble’a jądro może mieć średnicę do 5,6 km, ale równie dobrze może być kilkanaście razy mniejsze – nawet 320 m. Cały czas pozostaje ukryte w kokonach pyłu i lodu, przez co wciąż nie widzieliśmy go bezpośrednio.

Kiedy i jak ją zobaczyć?

3I/ATLAS można obserwować obecnie przy pomocy średniej klasy teleskopów, najlepiej z półkuli południowej, w rejonie gwiazdozbioru Strzelca. Najlepsze warunki panowały w lipcu i sierpniu, ale obiekt pozostanie widoczny do września 2025.

Potem zniknie w blasku Słońca, by pojawić się ponownie w grudniu – wtedy ma być najjaśniejsza. Gołym okiem jej nie dostrzeżemy, ale zdjęcia z teleskopów z pewnością obiegną światowe media.

Dlaczego to spotkanie jest wyjątkowe?

Takie wizyty są ekstremalnie rzadkie. Wcześniej widzieliśmy tylko dwa podobne obiekty: ʻOumuamua w 2017 roku i 2I/Borisov w 2019 roku. Szansa na kolejne takie spotkanie w najbliższych dekadach jest minimalna.

Co więcej, 3I/ATLAS może być nawet dziesięciokrotnie większa od komety Borisov, co wymusza na naukowcach korektę modeli dotyczących liczby i rozmiarów obiektów międzygwiezdnych.

Kontrowersje i spekulacje

Nie wszyscy są zgodni co do tego, że mamy do czynienia z „zwykłą” kometą. Avi Loeb z Uniwersytetu Harvarda – znany z hipotez o sztucznym pochodzeniu ʻOumuamua – zauważa, że nietypowa prędkość, rozmiar i trajektoria 3I/ATLAS w teorii mogłyby pasować do obiektu stworzonego przez zaawansowaną cywilizację. NASA stanowczo podkreśla jednak, że to naturalny obiekt lodowo-pyłowy.

Spekulacje o „statku obcych” zostały oficjalnie zdementowane, ale dla części opinii publicznej sam fakt, że taki gość pojawia się raz na wiele tysięcy lat, wystarcza, by wyobraźnia ruszyła pełną parą.

Podróż przez miliardy lat

Modele sugerują, że 3I/ATLAS została wyrzucona ze swojego macierzystego układu planetarnego miliardy lat temu – być może po bliskim spotkaniu z masywną planetą lub gwiazdą. Od tamtej pory wędruje samotnie, mijając kolejne systemy gwiezdne, aż w końcu trafiła do naszego.

Dla niej to tylko krótki przystanek. Dla nas – naukowa sensacja i unikalna szansa na zbadanie materii sprzed epoki powstania Słońca. Jak mówi Matthew Hopkins z Oksfordu: „To być może najstarsza kometa, jaką kiedykolwiek zobaczyliśmy. Badamy fragment historii galaktyki, który do tej pory pozostawał poza naszym zasięgiem”.

DF, thefad.pl: / Źródła: NASA, NOIRLab – Gemini Observatory images of 3I/ATLAS, Oxford University, Wypowiedzi: dr Chris Lintott, Matthew Hopkins, Avi Loeb

 


Matcha: Sekret Witalności czy Stylowy Rytuał? Historia i Właściwości Japońskiej Zielonej Herbaty

W cichej świątyni w Kioto mnich w szacie zsuwa bambusową miotełkę chasen po ceramicznej misce. Zielony proszek matchy rozpuszcza się w wodzie, tworząc aksamitną pianę. Ten rytuał, zwany chanoyu, to nie tylko parzenie herbaty – to medytacja, sposób na odnalezienie spokoju w chaosie. Tysiąc lat temu matcha była napojem samurajów i mnichów zen, a dziś? Znajdziemy ją w latte, ciastkach i maseczkach na twarz. Jak to się stało, że zielony proszek z Japonii stał się globalnym fenomenem?

Matcha to nie jest zwykła zielona herbata

Matcha to nie jest zwykła zielona herbata. Fot. thefad.pl / AI

Od klasztorów zen do kultury kawiarni

Historia matchy zaczyna się w XII wieku, gdy japońscy mnisi zen przywieźli z Chin technikę mielenia liści zielonej herbaty. W Japonii nabrała ona wyjątkowego znaczenia – stała się sercem ceremonii chanoyu, w której każdy ruch jest przemyślany. Mnisi pili matchę, aby utrzymać koncentrację podczas wielogodzinnej medytacji. Samuraje sięgali po nią przed bitwą, wierząc, że napój daje jasność umysłu, spokój i czujność.

Sekret w cieniu – jak powstaje matcha

Produkcja matchy to precyzyjne rzemiosło. Krzewy Camellia sinensis są zacieniane na kilka tygodni przed zbiorem, co zwiększa zawartość chlorofilu i nadaje liściom intensywną zieleń. Następnie liście są ręcznie zbierane, parowane, suszone i mielone na kamiennych żarnach w proszek tak drobny, że jeden gram wymaga godzin pracy. Efektem jest „zielone złoto” – matcha ceremonialna z regionu Uji, uznawana za najlepszą na świecie.

Proces jest czasochłonny i kosztowny, dlatego prawdziwa matcha pozostaje luksusem. Rynek zalewają jednak tanie podróbki – zmielone liście zwykłej zielonej herbaty, pozbawione charakterystycznego smaku i właściwości. Oryginalna matcha ma świeży, szmaragdowy kolor i aksamitny smak z nutą umami, bez ostrej goryczy.

Właściwości matchy – zdrowie w czarce

Matcha to nie jest zwykła zielona herbata. W przeciwieństwie do klasycznego naparu, spożywamy w niej całą roślinę, co oznacza większą ilość składników odżywczych. Badania pokazują, że zawiera nawet 137 razy więcej antyoksydantu EGCG niż tradycyjna zielona herbata. EGCG może wspierać odporność, metabolizm i spowalniać procesy starzenia.

Kofeina w matchy działa inaczej niż w kawie – łagodnie i dłużej, bez gwałtownych skoków energii. Towarzyszy jej L-teanina, która wycisza, ale nie odbiera zdolności koncentracji. Warto jednak pamiętać, że filiżanka matchy może zawierać tyle kofeiny co espresso – osoby wrażliwe powinny pić ją z umiarem.

Matcha w popkulturze i codziennych rytuałach

Od cichych ogrodów zen matcha trafiła do kawiarni Nowego Jorku, Londynu czy Warszawy. Jest serwowana w pastelowych kubkach jako matcha latte, trafia do lodów, ciast i smoothie bowls. Choć jej zastosowania są coraz szersze, sedno pozostaje to samo – jest to napój, który może być codziennym rytuałem uważności.


Przepis na domowe matcha latte (wersja ceremonialna)

  • 1 łyżeczka matchy (najlepiej ceremonialnej)
  • 50 ml gorącej wody (80°C)
  • 150 ml spienionego mleka (może być roślinne, np. owsiane)
  • Opcjonalnie: odrobina miodu lub syropu klonowego

Przesiej matchę do miseczki, zalej wodą i mieszaj bambusową miotełką (lub łyżeczką) do uzyskania piany. Dodaj spienione mleko i ewentualnie słodzik. Pij powoli, delektując się smakiem.


Ciemniejsza strona zielonej rewolucji

Popularność matchy ma też skutki uboczne. Globalny popyt sprawia, że na rynek trafiają tańsze, niskiej jakości proszki z dodatkami, a w niektórych regionach intensywna produkcja budzi pytania o zrównoważony rozwój. Tradycyjna matcha wymaga czasu i ręcznej pracy – masowe skracanie procesu obniża jakość i odbiera napojowi jego wyjątkowy charakter.

Chwila dla siebie

Prawdziwa magia matchy to nie tylko smak i zdrowotne właściwości, ale doświadczenie jej przygotowania. To moment, w którym świat na chwilę zwalnia. A Ty – wolisz matchę w tradycyjnej czarce, czy w latte z mlekiem roślinnym?

DF, thefad.pl

 


Hipnoza: nauka, magia czy groźne narzędzie manipulacji?

Hipnoza od wieków budzi emocje i kontrowersje. Jedni widzą w niej klucz do leczenia traum i skuteczną metodę terapii, drudzy – groźne narzędzie manipulacji rodem z filmów o szalonych naukowcach. To zjawisko balansuje na granicy nauki i mitu, medycyny i scenicznej iluzji. Ale czy hipnoza naprawdę działa tak, jak pokazują to sceny w telewizji i kinie, czy może jest jedynie efektem sugestii i oczekiwań?

Fot. thefad.pl / AI

Od świętego snu do gabinetu terapeuty

Pierwsze opisy stanów przypominających hipnozę pochodzą ze starożytnego Egiptu i Grecji. W świątyniach boga Asklepiosa chorzy poddawali się rytuałowi „świętego snu”, wierząc, że boska moc uleczy ciało i duszę. W XVIII wieku Franz Mesmer ogłosił teorię „magnetyzmu zwierzęcego” – niewidzialnego fluidu mającego uzdrawiać pacjentów. Choć później uznano ją za pseudonaukę, jego praktyki stały się punktem wyjścia do badań nad naturą transu. W XIX wieku szkocki lekarz James Braid odarł zjawisko z mistycyzmu, opisując je jako szczególny stan koncentracji i podatności na sugestię, w którym człowiek zachowuje świadomość i wolną wolę.

W Polsce hipnoza zaczęła zyskiwać popularność pod koniec XIX wieku, a w ostatnich latach jej obecność w mediach wzmocnili tacy praktycy jak Artur Makieła – znany z występów w telewizji, pokazów scenicznych i warsztatów z samorozwoju. Choć jego prezentacje często mają formę rozrywki, to popularyzują temat i wywołują dyskusje o granicach wpływu na ludzki umysł.

Czym naprawdę jest hipnoza

Hipnoza to nie sen ani utrata świadomości, ale stan głębokiego skupienia, w którym umysł koncentruje się na jednym bodźcu, stając się bardziej otwarty na sugestie. Badania Uniwersytetu Stanforda z wykorzystaniem funkcjonalnego rezonansu magnetycznego (fMRI) wykazały, że w trakcie hipnozy zmienia się aktywność mózgu, szczególnie w obszarach odpowiedzialnych za uwagę i emocje. Osoba zahipnotyzowana pozostaje czujna, może przerwać sesję i nie wykona polecenia sprzecznego ze swoim systemem wartości. To mit, że hipnoza działa tylko na osoby o „słabej psychice” – kluczowa jest umiejętność koncentracji i gotowość do współpracy.

spirala hipnotyczna

Fot. thefad.pl / AI

Hipnoza w terapii i medycynie

Współczesna hipnoterapia znajduje zastosowanie w leczeniu lęków, fobii, przewlekłego bólu czy uzależnień. W terapii PTSD pomaga pacjentom odzyskać kontrolę nad wspomnieniami, w anestezjologii bywa alternatywą dla farmakologicznego znieczulenia, a w walce z nałogami – skutecznym wsparciem przy rzucaniu palenia. W Polsce coraz częściej mówi się o hipnozie w kontekście pracy z traumą i redukcji stresu, choć wciąż istnieje duża grupa sceptyków kwestionujących jej skuteczność.

Manipulacja, marketing i popkultura

Historia zna przypadki prób wykorzystania hipnozy do celów pozamedycznych. W latach 50. i 60. amerykańska CIA w ramach programu MK-Ultra badała, czy można użyć hipnozy do kontroli umysłu. Wyniki pokazały, że choć trans zwiększa podatność na sugestię, nie zmusza do działań sprzecznych z moralnością danej osoby. Współcześnie podobne techniki – czasem powiązane z neurolingwistycznym programowaniem (NLP) – pojawiają się w marketingu, negocjacjach czy nawet w polityce, by subtelnie wpływać na decyzje odbiorców.

Popkultura kreuje obraz hipnozy jako spektakularnego narzędzia władzy nad umysłem. W serialu „Mentalista” Patrick Jane używa jej, by rozwiązywać zagadki kryminalne, a w polskim programie „Hipnoza” na TVN widzowie mogli zobaczyć uczestników tańczących jak kury czy zapominających własne imiona. Takie sceny, choć widowiskowe, często mieszają elementy prawdziwego transu z telewizyjną reżyserią. Popularne pokazy, jak te prowadzone przez Derrena Browna, balansują między psychologią, iluzją a sugestią, tworząc wrażenie niemal magicznej mocy.

Gdzie przebiega granica

Hipnoza to narzędzie o wielu obliczach. W rękach doświadczonego terapeuty może wspierać leczenie i poprawiać jakość życia. W rękach manipulatora staje się środkiem perswazji, którego efekty trudno kontrolować. Pytanie, czy hipnoza jest nauką, magią czy groźnym narzędziem manipulacji, prowadzi do jednego wniosku: to człowiek decyduje, w którą stronę przechyli się wahadło – w kierunku terapii czy w stronę wpływu, który budzi niepokój.

DF, thefad.pl

 


Polski dramat alkoholowy. Polacy w europejskiej czołówce zgonów z powodu alkoholu

Polska jest w europejskiej czołówce pod względem liczby zgonów związanych z alkoholem. Statystyki pokazują brutalną prawdę: problem nie dotyczy jedynie indywidualnych wyborów, lecz całego systemu – od służby zdrowia po rynek pracy i bezpieczeństwo publiczne. Wysokie spożycie, łatwy dostęp i słaba polityka regulacyjna tworzą mieszankę, która od lat podkopuje fundamenty społeczeństwa.

Fot. Piero Nigro / Unsplash

Naród w oparach spirytusu

Według danych Światowej Organizacji Zdrowia przeciętny dorosły Polak wypija rocznie równowartość ponad jedenastu litrów czystego alkoholu. To więcej niż średnia unijna, a poziom ten utrzymuje się od kilkunastu lat. Zmienia się także struktura konsumpcji: w latach 90. dominowały wódka i piwo, dziś rynek zdobywają mocne trunki smakowe oraz tzw. napoje „ready to drink” – kolorowe butelki, które trafiają w gust młodszych konsumentów.

Niepokój ekspertów budzi nie tylko ilość, ale i sposób picia. Polska kultura alkoholowa wciąż opiera się na tolerancji wobec upijania się „do odcięcia” podczas wesel, imprez firmowych czy spotkań towarzyskich. Badania wykazują, że młodzież coraz częściej zaczyna pić regularnie jeszcze przed ukończeniem 16. roku życia, a reklamy piwa emitowane w godzinach największej oglądalności tylko ten proces przyspieszają.

Cichy zabójca zdrowia publicznego

Ministerstwo Zdrowia szacuje, że alkohol odpowiada za kilkanaście tysięcy zgonów rocznie, choć badania epidemiologiczne wskazują nawet na trzydzieści tysięcy, jeśli wliczyć choroby, wypadki i przemoc, w których alkohol był czynnikiem współistniejącym. To nie tylko marskość wątroby czy nowotwory – nadużywanie alkoholu zwiększa ryzyko udarów, chorób serca i depresji.

„Alkohol jest jedną z najtańszych używek w Polsce, a jego skutki zdrowotne są niedoszacowane. W mediach mówi się o pandemii COVID‑19, ale nie o pandemii alkoholowej, która trwa od dekad” – podkreśla dr n. med. Anna Wójcik, specjalistka zdrowia publicznego.

Koszty ponosi nie tylko służba zdrowia. Absencja w pracy, wcześniejsze renty, spadek produktywności – wszystko to obciąża budżet państwa. Raport Najwyższej Izby Kontroli z 2022 roku szacuje, że straty gospodarcze związane z alkoholem mogą sięgać nawet 1,5 proc. PKB.

Spirala społecznych problemów

Dane Policji pokazują, że co trzeci przypadek przemocy domowej w Polsce ma związek z nietrzeźwością sprawcy. Wypadki drogowe, utonięcia, konflikty rodzinne – alkohol jest obecny w setkach tysięcy policyjnych raportów każdego roku. W małych miastach i na wsiach, gdzie dostęp do terapii uzależnień jest ograniczony, problem staje się błędnym kołem: bezrobocie prowadzi do frustracji, frustracja do picia, a picie pogłębia marginalizację.

Eksperci zwracają uwagę, że tak długo, jak alkohol będzie tani i dostępny przez całą dobę, nie można liczyć na spadek konsumpcji. Liczba punktów sprzedaży w Polsce przekroczyła 490 tysięcy, co oznacza, że dostęp do alkoholu jest łatwiejszy niż do niektórych leków na receptę.

Państwo w roli biernego obserwatora

W porównaniu z krajami skandynawskimi polskie regulacje są wyjątkowo łagodne. Sprzedaż nocna jest powszechna, a reklamy piwa w telewizji i internecie mają milionowe zasięgi. Kolejne rządy podnoszą akcyzę nieznacznie i bez długofalowej strategii. „Mamy do czynienia z konfliktem interesów – wpływy z akcyzy są istotne dla budżetu, więc nie ma woli politycznej, by realnie ograniczyć sprzedaż” – mówi prof. Piotr Jankowski, ekonomista zdrowia.

Kampanie edukacyjne pojawiają się rzadko i są prowadzone bez spójnego planu. Brakuje programów, które docierałyby do młodzieży w atrakcyjny i skuteczny sposób. Jedyną trwałą zmianę mogłoby przynieść połączenie działań regulacyjnych z pracą u podstaw – od szkół po gabinety lekarzy rodzinnych.

Między tradycją a zmianą mentalności

W Polsce alkohol jest głęboko zakorzeniony w obyczajach. Toasty przy świątecznym stole, kieliszek „na odwagę”, piwo po pracy – to elementy codzienności. Jednak za tą „normalnością” kryje się ogromny koszt zdrowotny, społeczny i ekonomiczny.

Zmiana mentalności jest trudniejsza niż zmiana ustawy. Wymaga konsekwentnej edukacji, zaangażowania mediów, lokalnych liderów i samorządów. Wymaga także uczciwej rozmowy o tym, jak alkohol niszczy rodziny, ogranicza szanse życiowe i obniża jakość życia całego społeczeństwa.

Dopóki ten temat będzie traktowany jak niewygodny margines polityki zdrowotnej, Polska pozostanie w czołówce europejskich statystyk, a rachunek – zarówno w złotówkach, jak i w ludzkich tragediach – będzie rósł z roku na rok.

DF, thefad.pl / Źródło: WHO, Ministerstwo Zdrowia, NIK, FT

 


Prof. Dudek: prezydentura Nawrockiego może skończyć się tragedią narodową

6 sierpnia Karol Nawrocki został zaprzysiężony na urząd prezydenta Rzeczypospolitej. Choć jego wybór nie był zaskoczeniem politycznym, wywołał silne reakcje w środowiskach akademickich i opiniotwórczych. Prof. Antoni Dudek, politolog i historyk z UKSW, nie kryje niepokoju. W rozmowie z „Rzeczpospolitą” mówi wprost, że jeśli spełnią się jego największe obawy, Polska stanie wobec kryzysu o charakterze ustrojowym. Padają słowa o potencjalnej „tragedii narodowej”. I nie są to określenia użyte na wyrost.

Antoni Dudek. Fot. screen shot, youtube @dudekohistorii

IPN jako wzór stylu władzy

Dudek nie ocenia prezydentury przez pryzmat deklaracji, lecz na podstawie wcześniejszych działań Nawrockiego. Jako szef Instytutu Pamięci Narodowej miał – jego zdaniem – doprowadzić do głębokich zmian kadrowych, które osłabiły instytucję. Profesor przypomina, że z centrali IPN odeszła aż jedna trzecia pracowników. Tę politykę uważa za przykład stylu zarządzania, który stawia ideologiczny cel ponad instytucjonalną ciągłość.

To właśnie IPN staje się w jego analizie kluczem do zrozumienia potencjalnych zagrożeń. Jeśli podobny sposób kierowania zostanie przeniesiony na Pałac Prezydencki, może dojść – jak ocenia – do systemowego pogłębienia już istniejących napięć między głównymi ośrodkami władzy.

Polityczny boks bez reguł

Relacja nowego prezydenta z rządem Donalda Tuska nie zapowiada się jako współpraca. Zdaniem Dudka, konflikt jest tylko kwestią czasu. Sam Nawrocki jeszcze przed zaprzysiężeniem sugerował możliwość wcześniejszych wyborów. Sygnały o konfrontacyjnym nastawieniu pojawiały się w jego kampanii i pierwszych wypowiedziach.

Politolog porównuje nadchodzącą dynamikę do boksu, w którym ten, kto zada pierwszy cios, niekoniecznie wygrywa – przeciwnie, może ponieść wizerunkowe straty. Ale też zauważa, że prezydent ma dziś przewagę wynikającą z efektu nowości. „Nawrocki ma dwie ręce gotowe do walki, a Tusk tylko jedną – i to lewą” – komentuje obrazowo Dudek.

Armia jako linia frontu?

Wśród licznych zastrzeżeń jedno wydaje się szczególnie poważne: możliwe próby przejęcia realnej kontroli nad armią. Zgodnie z konstytucją prezydent jest jej zwierzchnikiem, ale w praktyce to rząd, poprzez ministra obrony, podejmuje decyzje operacyjne.

„To, czego bardzo się obawiam, to próba przekucia nominalnego zwierzchnictwa w realne” – mówi wprost prof. Dudek. Nie chodzi tu o nagłą zmianę systemu, ale o stopniowe przesuwanie granic wpływu. Taki ruch mógłby wywołać napięcia wśród kadry wojskowej i podważyć zasadę apolityczności armii. A to, jak sugeruje, byłoby zjawisko nowe i niebezpieczne.

Echo zamachu majowego

Dudek sięga po analogię historyczną, ale ostrożnie. Wspomina zamach majowy z 1926 roku nie po to, by straszyć powtórką, lecz by przypomnieć, że demonstracja siły może przerodzić się w chaos. Piłsudski – przypomina – postanowił urządzić demonstrację wojska, która się przerodziła w walki. W Warszawie były ofiary.

„Mam nadzieję, że z czegoś takiego już wyrośliśmy” – mówi. A jednak ostrzega, że ostry konflikt polityczny może rozlać się poza parlamentarne granice i sparaliżować instytucje państwa. Nawet bez dramatycznych obrazów. Wystarczy, że napięcie przeniesie się do struktur, które dotąd działały w sposób przewidywalny.

Prezydent jako patron nowej prawicy

Dudek nie ogranicza się do prognozy konfliktu z rządem. Wskazuje także drugi możliwy kierunek działań prezydenta – budowanie zaplecza politycznego po prawej stronie sceny. Relacje PiS z Konfederacją są napięte, a Nawrocki, zdaniem profesora, może próbować ustawić się jako mediator i patron przyszłego sojuszu.

To nie jest zarzut o niekonstytucyjność, ale sygnał, że Pałac Prezydencki może stać się nowym ośrodkiem koordynacji opozycji wobec rządu. Jeśli tak się stanie, do napięcia instytucjonalnego dojdzie również napięcie strategiczne – polityczne, ale długofalowe.

Nadzieja i zastrzeżenie

Mimo ostrych diagnoz, prof. Dudek nie przedstawia swojej opinii jako wyroku. Zaznacza wyraźnie, że chciałby się mylić. Wskazuje, że ostateczny kształt prezydentury Karola Nawrockiego zależeć będzie od tego, czy zwycięży w nim instynkt rywalizacji, czy odpowiedzialność za państwo.

W tej prezydenturze – mówi – mniej chodzi o poglądy, a bardziej o styl. Jeśli będzie to styl konfrontacyjny, instytucje mogą tego nie wytrzymać. Jeśli kompromisowy – nadal jest szansa, że nowy układ władzy nie pogłębi już i tak wyraźnych podziałów.


Źródło: Rzeczpospolita – rp.pl,

 


Wulkan Tofua. Ekspedycja na najbardziej niedostępną wyspę Tonga na krańcach Pacyfiku

Gdy myślimy o Tonga, pierwsze skojarzenie to Hunga Tonga-Hunga Ha’apai – wulkan znany ze spektakularnej erupcji – albo Home Reef, najmłodszy z tamtejszych wulkanów. Jednak najbardziej aktywnym wulkanem w całym archipelagu jest Tofua. Zdjęcia satelitarne sugerowały, że może znajdować się tam czynne jezioro lawy – i to właśnie ono stało się głównym celem naszej wyprawy.


Wulkan Tofua – widok 3D z Google Earth

Wulkan Tofua i wyspa Kao – kliknij powyższy obraz, aby zobaczyć widok 3D w Google Earth Web

Kiedy we wrześniu ubiegłego roku pojawił się pomysł wyprawy na Tonga, wydało mi się to z początku niemal niemożliwe. Ten kraj jawił się jako odległy, niedostępny, a gdy spojrzałem na mapę – uświadomiłem sobie, jak bardzo oddalona jest ta wyspa. Pomyślałem: fajnie by było, ale jak tam dotrzeć? Czym? Jaką trzeba mieć łódź, żeby w ogóle się tam dostać? Zgodziłem się od razu, nie zdając sobie sprawy, jak trudne będzie to przedsięwzięcie. Nie chciałem nawet wiedzieć, czym będziemy płynąć (na Vanuatu, w drodze na Lopevi, o mały włos łódka nie wywróciła się do góry nogami).

Daty naszej wyprawy zmieniały się. Ustaliliśmy w końcu, że będzie to lipiec.

Najpierw czekały mnie loty KTW–FRA–SIN–AKL, by w końcu dotrzeć na Tonga – na wyspę Tongatapu i do stolicy Nukuʻalofa, liniami ANZ. Tam zatrzymaliśmy się w pensjonacie. Późnym popołudniem przyszła pora na przepakowanie i – na szczęście – możliwość zostawienia części rzeczy, w tym głównego bagażu.

Następnego dnia lecieliśmy na wyspę Ha’apai, linią Lulutai (to też było przeżycie). Jeszcze tego samego dnia czekała tam na nas łódź, którą mieliśmy popłynąć na Tofua. Dotarcie na tak odległą wyspę wcale nie jest proste.

Zrobiliśmy szybkie zakupy, bo przecież na wyspie nie ma niczego, i rozpoczął się 4,5-godzinny rejs. Już sam fakt, że miejscowi nie byli zgodni co do czasu podróży, wskazywał, jak rzadko ktoś tam dopływa – o lądowaniu i wspinaczce nie wspominając. Po drodze mijaliśmy różne wysepki, aż w końcu po prawej stronie burty zaczął wyłaniać się wulkan Kao. Około 16.15 przycumowaliśmy do wyspy Tofua. Z głównej łodzi, pontonami, po kolei – każdy z nas, razem z bagażami – dotarł na brzeg. Wulkaniczny, czarny, gdzieniegdzie widoczna pahoehoe. Już wtedy miałem ciarki.

Fot. Tomasz Lepich

Rozpoczął się trekking – czekała nas solidna przeprawa przez nieznaną, gęstą dżunglę. Każdy z nas musiał wnieść na górę zapasy wody – część zostawiliśmy przy brzegu, po które częściowo wróciliśmy następnego dnia – oraz oczywiście swoje plecaki.

Pierwszego dnia, ponieważ nie było zbyt wiele czasu, postanowiliśmy przenocować około kilometr od brzegu, wcześniej próbując znaleźć lepsze miejsce. Po raz pierwszy zgubiliśmy się w tej gęstej dżungli (GPS wariował). Zdecydowanie brakowało nam maczety. Trzeba było też uważać na pajęczyny i ogromne pająki, no i komary, a także inne latające owady – ze spadającymi kokosami włącznie. Nie było łatwo. Wtedy też po raz pierwszy naprawdę poczułem ciężar swoich dwóch plecaków – wypełnionych i dodatkowo obciążonych butelkami wody. Ale to był dopiero początek.

Następnego dnia, chcąc rozbić obóz na kalderze – bo taką podjęliśmy decyzję – musieliśmy pokonać całą wysokość wyspy. Ma ona około 500 metrów (dokładnie 485), ale i tak stanowiło to niemałe wyzwanie. To była naprawdę mordercza wspinaczka. Brak szlaku, nawet ścieżki, bardzo gęsta dżungla, upał, a do tego trzeba było wnieść plecaki – a ja miałem dwa, oba bardzo ciężkie. Już sam pusty (mały) plecak był sporym obciążeniem, a co dopiero wypełniony sprzętem. Do tego główny bagaż i butelki z wodą. Około południa zaczęła mnie ogarniać senność z powodu jet laga, ale świadomość, że to teraz albo nigdy – i że nie mogę być hamulcowym – jakoś dodawała mi sił. Do dziś nie wiem, skąd. Oba plecaki ważyły prawie tyle co ja. Czasami nachylenie było tak strome, że miałem wrażenie, jakbym wspinał się nie na 500, a co najmniej na 1000 metrów.

Trasa, która w rzeczywistości liczyła około 4 kilometry, ze względu na strome podejście, ciężar bagaży, upał i nieznajomość terenu – bo co z tego, że wiesz, gdzie iść, skoro nie jesteś w stanie przedrzeć się przez gęstą dżunglę – zajęła nam znacznie więcej czasu, niż mogło się początkowo wydawać. Wielokrotnie zawracaliśmy, szukając jakiejś luki, „ścieżki”, którą dałoby się przejść. Pełna improwizacja. Do tego: głębokie uskoki, wystające – ale ukryte – korzenie drzew, dawne strumienie lawy, bardzo śliskie podłoże i pełno dziur, przed którymi musieliśmy się nawzajem ostrzegać. To wszystko zdecydowanie nie ułatwiało wędrówki. Gęsta dżungla z czasem ustąpiła miejsca jeszcze gęstszym paprociom i niskim drzewom – ale nachylenie wciąż pozostawało bardzo strome. Na szczęście perspektywa napotkania pająka lub wpadnięcia w pajęczynę malała z każdym metrem. Patrząc na zegarek i licząc każdy krok, powoli pięliśmy się w górę.

Wyspa ma bardzo ciekawy ekosystem – to raj dla botanika, ale również niejeden entomolog miałby tu sporo frajdy. Prawie trzy czwarte trasy to bardzo strome podejście, o nachyleniu 40–50%. Pod koniec byłem już tak zmęczony, że musiałem wypracować własny sposób na wejście z dwoma ciężkimi plecakami. Najpierw podrzucałem do przodu jeden z nich albo wręcz taszczyłem mniejszy po ziemi – i tak, krok po kroku, powoli piąłem się w górę.

Wreszcie, po około 5,5 godziny marszu (około 13.45), stanęliśmy na krawędzi kaldery. Widok był niesamowity – ogromne jezioro, a po prawej stronie aktywna część kaldery Lofia. Byłem tak wyczerpany, że nie potrafiłem się tym naprawdę cieszyć. Choć serce drżało, a po plecach przechodziły ciarki, nie byłem w stanie okazać emocji tak, jak bym chciał. Pogratulowaliśmy sobie nawzajem, ale szczerze mówiąc – z tamtej chwili pamiętam tylko urywki.

Fot. Tomasz Lepich

Fot. Tomasz Lepich

Krótki odpoczynek i ruszyliśmy w stronę aktywnego kompleksu Lehia – tym razem już tylko z jednym plecakiem. Nadal ciężkim, ale teraz wydawał się niemal lekki, choć zmęczenie nie ustępowało. Ten etap prowadził już wyłącznie przez skaliste podłoże, a zejścia bywały naprawdę strome. Skręcenie kostki albo upadek były całkiem realnym zagrożeniem. Wszyscy czuliśmy zmęczenie, ale jeszcze silniejsza była chęć zobaczenia stożka z bliska. Mijaliśmy świeże bomby wulkaniczne – wyraźny znak wzmożonej aktywności – a w tle towarzyszyło nam głuche „porykiwanie” wulkanu. Puściłem drona i początkowo nie dostrzegłem lawy. Dopiero drugi lot (dzięki Matthew), gdy dym się przerzedził, odsłonił jezioro lawowe. Muszę przyznać, że jako sceptyk wciąż potrzebowałem więcej dowodów.

Gdybym wiedział, że już tu nie wrócimy – a początkowo mieliśmy zostać o jeden dzień dłużej – inaczej zaplanowałbym cały pobyt. Niestety, z wyspy wygoniła nas pogoda. Tego dnia czułem ogromne zmęczenie, ból w obu barkach i narastającą senność.

Wróciliśmy około 18.30 do miejsca, gdzie zostawiliśmy nasze rzeczy. Po drodze, w złotej godzinie, mieliśmy przed sobą widok na wulkan Kao. Tego obrazu długo nie zapomnę – dopełniał go zachód słońca.

Teraz czekało nas kolejne wyzwanie – rozbicie namiotów na podłożu, które zamiast piasku często było po prostu twardą skałą. Zaczął się więc prawdziwy „taniec” z namiotem i poszukiwanie odpowiedniego miejsca. W końcu każdemu z nas udało się rozstawić swój.

Po zmierzchu zrobiło się wietrznie i bardzo zimno, ale perspektywa zdjęć i filmów z blaskiem jarzącej się lawy trzymała nas wszystkich na nogach. Statyw – i z powrotem na górę, na szczęście tylko jakieś 50 metrów od namiotów. Późnym wieczorem, około 23, było mi już tak zimno, że w końcu odpuściłem i wróciłem do namiotu. To wtedy zaczęło do mnie docierać, gdzie jestem i co właściwie się wydarzyło – puściły nerwy i popłynęły łzy wzruszenia. Zasnęło mi się szybko, jak zwykle.

Rano – szybkie zwijanie namiotów. Zdążyłem jeszcze polatać dronem; tym razem celem była panorama całej wyspy. Ostatni rzut oka na kalderę i zaczęliśmy schodzić. Tym razem to było prawdziwe zabójstwo dla kolan – kijki zostały w plecaku na dole – a zejścia były bardzo strome. Trzeba było uważać, żeby nie wpaść w dziurę, nie poślizgnąć się, nie skręcić ani nie złamać kostki. Momentami po prostu puszczałem mały plecak, żeby sam się sturlał, albo ciągnąłem go po ziemi – nie miałem już siły dźwigać go na obolałych ramionach.

Byliśmy umówieni z rybakami na konkretną godzinę, a trzeba było jeszcze wrócić łodzią na ląd przed zmrokiem i nadciągającym załamaniem pogody. Z wyspy odpłynęliśmy około 11.30, a w drodze powrotnej mieliśmy szczęście kilka razy zobaczyć wieloryby. Na Ha’apai dotarliśmy około 17.40.

Jak zwykle zabrakło jeszcze jednego dnia – ale to u mnie standard. To było niezwykłe przeżycie i niezwykła wyspa: niezamieszkana, z unikalnym ekosystemem, przez co tak trudno dostępna, jeszcze bardziej tajemnicza i pociągająca. A fakt, że odkryliśmy na niej jezioro lawowe, tylko podkręcał poziom adrenaliny u wszystkich. Powłóczyłbym się tam jeszcze z ogromną chęcią – szczególnie po to, by dotrzeć do tej jedynej, opuszczonej wioski. W takich warunkach widać, jak ważne jest zgranie, wzajemne ostrzeganie i uważność na siebie – to udowodniło, że byliśmy naprawdę zgraną ekipą.

Wszyscy byliśmy poobijani, skaleczeni, każdy z nas wielokrotnie upadał – ale szczęśliwi, bo udało się osiągnąć cel. A niewiele osób stanęło na tej wyspie. Znowu pewnie jestem pierwszym Polakiem na tej wyspie, a na pewno pierwszym z Polski, który odkrył – wraz z niesamowicie zgranym zespołem niesamowitych pasjonatów – jezioro lawowe na tej odległej wyspie.

Tofua zostanie bardzo długo w mojej pamięci. I tak naprawdę dopiero teraz, gdy piszę te słowa i też czytam, co napisali inni, dociera do mnie powoli, jak wielką rzecz zrobiliśmy wspólnie. I za to – jeszcze raz – wielkie dzięki.

Tomasz Lepich

 

W sercu Tofua. Tam, gdzie ziemia wciąż oddycha lawą

Na środku błękitnego Pacyfiku, w sercu archipelagu Ha’apai, leży jedna z najbardziej niedostępnych i tajemniczych wysp Oceanii – Tofua. Choć na pierwszy rzut oka to tylko kolejna zielona plama wśród bezkresnych wód, dla wulkanologów, podróżników i biologów to prawdziwy fenomen natury. Wulkan Tofua, wciąż aktywny, kryje w sobie kalderę o średnicy pięciu kilometrów, w której znajduje się jeden z nielicznych na świecie trwałych zbiorników lawy – tzw. lava lake. Zaledwie garstka ludzi postawiła tam stopę. Dla reszty pozostaje on białą plamą na mapie.

Fot. Tomasz Lepich

Tofua to klasyczny stratowulkan, którego aktywność sięga czasów prehistorycznych. Jego obecna forma – głęboka kaldera otoczona stromymi ścianami – powstała po ogromnej erupcji tysiące lat temu. Współcześnie sercem wulkanu jest stożek Lofia, który regularnie emituje parę, gaz siarkowy i – co potwierdzają zdjęcia satelitarne z ostatnich lat – wciąż może zawierać aktywne jezioro lawowe. To właśnie ta tajemnica przyciąga badaczy i eksploratorów.

Wyspa Tofua nie ma stałych mieszkańców. Ostatni znani osadnicy opuścili ją w latach 2000. Dziś nieliczni rolnicy odwiedzają jej obrzeża, by zbierać kava, ale wnętrze pozostaje dzikie i niemal nietknięte. Wysoka wilgotność, brak ścieżek, gęsta dżungla i brak infrastruktury sprawiają, że dotarcie do kaldery to wyczyn sam w sobie. Przebycie kilku kilometrów stromego terenu może zająć cały dzień – zwłaszcza, gdy niesie się ciężki sprzęt fotograficzny lub naukowy.

Tofua słynie również z dramatycznego epizodu historycznego – w 1789 roku kapitan William Bligh i lojalna część załogi HMS Bounty schronili się tu po słynnym buncie. Próbowali zdobyć zapasy, ale zostali zaatakowani przez tubylców i musieli uciekać dalej przez ocean.

Wulkan pozostaje pod stałą obserwacją satelitarną. W ostatnich latach (2023–2024) wykrywano tam liczne termalne anomalie, wskazujące na utrzymującą się aktywność. W kwietniu 2024 roku zarejestrowano intensywne emisje SO2, choć nie doszło do wybuchu. W maju aktywność wróciła do poziomu bazowego. To nie pierwszy taki przypadek – Tofua, choć niepozorny, bywa nieprzewidywalny.

Dla naukowców i odkrywców, wulkan Tofua pozostaje jednym z ostatnich „żyjących laboratoriów” na wolnym powietrzu. To miejsce, gdzie wciąż można obserwować pierwotne procesy geologiczne, wsłuchać się w jęki ziemi i poczuć zapach siarki, który przypomina, że planeta żyje.

Z pokładu łodzi, Tofua wygląda jak sen. Ale to sen, który potrafi być niebezpiecznie realny. I właśnie dlatego tak bardzo kusi.

 


Czym pokolenie 20-latków różni się od swoich rodziców?

„OK, Boomer” i „Mamo, nie pisz do mnie z kropką!” – jeśli te teksty brzmią znajomo, to witaj w świecie międzypokoleniowych przepychanek. Pokolenie Z, czyli dzisiejsi 20-latkowie, i ich rodzice (głównie z pokolenia X) żyją jakby na różnych orbitach. Ale czym dokładnie różnią się od siebie? Sprawdziliśmy, co słychać w mediach światowych i lokalnych, żeby rozłożyć ten konflikt pokoleń na czynniki pierwsze.

Fot. tehfad.pl / AI

Technologia: smartfon kontra „gdzie jest pilot?”

Pokolenie Z to prawdziwi „cyfrowi tubylcy”. Urodzeni po 1995 roku nie znają świata bez internetu, smartfonów i mediów społecznościowych. Dla nich TikTok to nie tylko aplikacja, ale sposób na życie – od wyrażania siebie po naukę gotowania ramen w 15 sekund. Według raportu „Digital 2025: Poland”, 75,6% populacji Polski (ok. 29 milionów osób) korzysta z mediów społecznościowych, a młodzi użytkownicy, szczególnie z Gen Z, spędzają na platformach takich jak TikTok średnio 31 godzin i 47 minut miesięcznie, tworząc memy, vlogi czy reelsy.

Rodzice z pokolenia X? Cóż, oni pamiętają czasy, kiedy „internet” oznaczał wdzwanianie się przez modem i nadzieję, że nikt nie podniesie słuchawki telefonu. Technologia to dla nich narzędzie, a nie przedłużenie osobowości. Gdy Gen Z scrolluje Insta, ich rodzice wciąż wolą rozmowę twarzą w twarz – albo, o zgrozo, wysyłają SMS-y zakończone kropką. Co w oczach młodych bywa niemal aktem agresji.

Fad alert: Jeśli twój rodzic pyta, jak włączyć Stories na Instagramie, a ty tłumaczysz to przez godzinę – już wiesz, o czym mówimy.

Praca: pasja czy stabilizacja?

Dla rodziców z pokolenia X praca była (i często nadal jest) synonimem stabilizacji. Dobra posada, najlepiej na etacie, własne mieszkanie i samochód – to były miary sukcesu. Wielu z nich spędziło dekady w jednej firmie, ceniąc lojalność i bezpieczeństwo.

Z kolei 20-latkowie z Gen Z patrzą na pracę przez pryzmat pasji i elastyczności. Według raportu Manpower Group, 84% polskich przedstawicieli pokolenia Z chce pracować w miejscu, które pozwala im się rozwijać i wspiera zrównoważony rozwój. Nie boją się zmiany pracodawcy, a freelancing czy praca zdalna to dla nich chleb powszedni. Praca to dodatek do życia, a nie jego centrum – w końcu trzeba mieć czas na side hustle i nowe hobby z TikToka.

Fad alert: Kiedy rodzic pyta: „Czemu rzuciłeś tę pracę?”, a ty odpowiadasz: „Bo nie było vibe’u” – witaj w Gen Z.

Życie prywatne: „na kocią łapę” kontra „ślub i dzieci”

Rodzice dzisiejszych 20-latków dorastali w czasach, gdy małżeństwo, dzieci i własne M4 były naturalnym krokiem w dorosłość. Stabilizacja i tradycja to dla nich fundament. Jak zauważa Newsweek, dla 50- i 60-latków symbolem sukcesu było „własne mieszkanie, stała praca i dobry samochód”.

Gen Z ma inne priorytety. Życie „na kocią łapę” czy brak pośpiechu w zakładaniu rodziny to dla nich norma. Według danych GUS, średni wiek kobiet w Polsce wchodzących w małżeństwo wzrósł z 24 lat w 1990 roku do 29 lat w 2023 roku, a wielu młodych woli inwestować w doświadczenia – podróże, pasje, samorozwój – niż w tradycyjny model rodziny. Co więcej, pokolenie Z jest bardziej otwarte na różnorodność w związkach i tożsamości, co czasem prowadzi do spięć z bardziej konserwatywnymi rodzicami.

Fad alert: Jeśli twoja mama wciąż pyta, kiedy będzie wesele, a ty mówisz, że „Netflix i pies to moja rodzina” – jesteś klasycznym zoomerem.

Wartości: ekologia i akceptacja kontra tradycja

Pokolenie Z jest znane z zaangażowania społecznego. Walczą o klimat, równość i inkluzywność, często wykorzystując media społecznościowe do szerzenia swoich poglądów. Badanie EY wskazuje, że 84% z nich chętnie korzysta z technologii, by promować zmiany społeczne. Są „socially-oriented” – liczy się dla nich budowanie relacji i walka z wykluczeniem.

Ich rodzice z pokolenia X cenią niezależność i indywidualizm, ale często są bardziej przywiązani do tradycyjnych wartości, takich jak stabilizacja i hierarchia. To prowadzi do nieporozumień – młodzi widzą w rodzicach „boomerów” (nawet jeśli technicznie nimi nie są), którzy „nie łapią” ich zaangażowania w ekologię czy ruchy społeczne.

Fad alert: Kiedy próbujesz przekonać tatę do segregacji śmieci, a on mówi: „Za moich czasów wszystko szło do jednego kosza” – klasyka międzypokoleniowego zgrzytu.

Komunikacja: memy kontra „porozmawiajmy poważnie”

Gen Z komunikuje się przez memy, emoji i krótkie wiadomości na WhatsAppie. Ich język jest pełen slangu: „chill”, „flex”, „essa” – to dnia nich chleb powszedni. Dla rodziców z pokolenia X, którzy dorastali z „spoko” i „odlot”, taki język bywa niezrozumiały. Według badań NASK, młodzi Polacy rzadziej rozmawiają o „poważnych sprawach” z rodzicami – tylko 10% nastolatków poruszało z nimi tematy takie jak seks, a kwestie menstruacji czy orientacji seksualnej często pozostają tabu. Z kolei rodzice wolą bezpośrednią komunikację i często nie rozumieją, dlaczego ich dzieci wolą pisać, niż dzwonić. To prowadzi do zabawnych (lub frustrujących) sytuacji, gdy rodzic wysyła elaborat na Messengerze, a dziecko odpowiada GIF-em z psem.

Fad alert: Jeśli dostajesz od mamy SMS-a z „Co słychać.”, a ty odpisujesz memem z Kanye Westem, to wiesz, o co chodzi.

Jak budować mosty między pokoleniami?

Różnice między 20-latkami a ich rodzicami są wyraźne, ale nie muszą prowadzić do konfliktów. Eksperci sugerują podejście „reverse mentoring” – młodzi mogą uczyć rodziców korzystania z technologii, a rodzice dzielić się doświadczeniem życiowym. Kluczem jest otwartość i słuchanie – zamiast oceniać, warto pytać i próbować zrozumieć drugą stronę. Może zamiast kłótni o to, kto ma rację, lepiej razem obejrzeć viralowy filmik na TikToku?

Fad alert: Spróbuj zaprosić rodziców na wspólne scrollowanie TikToka – kto wie, może odkryją, że „For You Page” to ich nowe guilty pleasure?

Pokolenie Z i ich rodzice to jak dwa różne seriale na Netfliksie – każdy ma swoją fabułę, ale czasem warto obejrzeć odcinek z cudzej playlisty. Jakie są wasze doświadczenia z międzypokoleniowymi zgrzytami? Dajcie znać w komentarzach i udostępnijcie artykuł, jeśli też macie dość SMS-ów z kropką!

DF, thefad.pl

 


Ojciec chrzestny AI ostrzega: te zawody mogą zniknąć do 2027 roku

Sztuczna inteligencja jeszcze dekadę temu była domeną laboratoriów badawczych i scenariuszy science fiction. Dziś przenika niemal każdą sferę życia — od opieki zdrowotnej po systemy rekomendacji na TikToku. Ale zdaniem Geoffrey’a Hintona, jednego z architektów tej rewolucji, najpoważniejsze skutki dopiero przed nami. W najnowszym wywiadzie ostrzega, że część zawodów zniknie z rynku już w ciągu najbliższych dwóch lat. I to nie tych, których byśmy się spodziewali.

Fot. Dariusz Frach, thefad.pl / AI

Kim jest Geoffrey Hinton i dlaczego warto go słuchać?

Geoffrey Hinton to postać, bez której współczesna AI prawdopodobnie wyglądałaby zupełnie inaczej. Urodzony w Wielkiej Brytanii, przez dekady pracował nad rozwojem sieci neuronowych i algorytmów uczenia głębokiego. W 2018 roku otrzymał Nagrodę Turinga, uznawaną za informatyczny odpowiednik Nobla. Przez lata współpracował z Google, gdzie był jednym z liderów działu Google Brain.

W 2023 roku odszedł z firmy, by – jak sam tłumaczy – „móc mówić swobodnie o tym, co nadchodzi”. W rozmowie z Stevenem Bartletem w ramach popularnego podcastu The Diary of a CEO, który na YouTube zebrał już ponad 7 milionów odsłon, mówi wprost: sztuczna inteligencja niesie ze sobą egzystencjalne zagrożenia – i poważne konsekwencje dla rynku pracy.

Zawody na krawędzi

„Niektóre profesje znikną w ciągu dwóch lat” – mówi Hinton. Nie chodzi o pracę fizyczną czy proste czynności manualne. Przeciwnie – najbardziej zagrożone są zawody wymagające kompetencji biurowych, ale powtarzalnych:

telemarketerzy i pracownicy call center,
młodsi analitycy prawni i finansowi,
asystenci w marketingu i obsłudze klienta.

Według Hintona, technologie takie jak modele językowe (np. ChatGPT), narzędzia do zarządzania relacjami z klientami (CRM) czy zautomatyzowana analiza dokumentów już dziś wykonują wiele zadań szybciej, taniej i dokładniej niż ludzie. Hinton przywołuje przykład swojej siostrzenicy, która jako pracowniczka działu obsługi klienta potrzebowała kiedyś 25 minut na sformułowanie odpowiedzi na skargę. Teraz korzysta z AI, która tworzy szkic odpowiedzi w kilka sekund. Jej rola sprowadza się do weryfikacji i kliknięcia „wyślij”.

To nie tylko oszczędność czasu. To pięciokrotne zwiększenie efektywności, które – jak podkreśla Hinton – oznacza, że „cztery z pięciu takich osób mogą stać się zbędne”.

Automatyzacja już się dzieje

Hinton nie operuje w próżni. W trakcie rozmowy wspomina o dużej firmie, która zredukowała zatrudnienie z 7 000 do 3 600 osób, planując kolejne cięcia do 3 000. Wszystko dzięki automatyzacji procesów biurowych i wdrożeniu narzędzi AI. To nie wyjątek. Według danych McKinsey & Company, nawet 30% globalnych godzin pracy może zostać zautomatyzowanych do końca dekady.

Podobne ostrzeżenia płyną z innych źródeł. Dario Amodei, prezes startupu Anthropic, prognozuje, że „białe kołnierzyki” – czyli pracownicy umysłowi – mogą być najbardziej narażeni na zwolnienia w ciągu najbliższych 18 miesięcy. Z kolei Demis Hassabis z DeepMind przyznaje, że choć automatyzacja może otworzyć drogę do nowych ról, ich powstanie zależy od tempa, w jakim społeczeństwo potrafi się zaadaptować.

Dlaczego AI wypiera ludzi?

To nie tylko efekt rozwoju technologicznego. Kluczowe są względy ekonomiczne. AI działa szybciej, nie potrzebuje urlopów, nie choruje i nie domaga się podwyżki. Dla pracodawców oznacza to niższe koszty, większą skalowalność i mniej błędów.

W sektorach takich jak obsługa klienta, analiza danych czy wstępne przeglądy prawne, narzędzia AI zaczęły pełnić rolę „asystentów pierwszej linii” – nie zastępując jeszcze całkowicie człowieka, ale znacząco ograniczając potrzebę jego pracy.

Jednocześnie, jak ostrzega Hinton, coraz więcej systemów AI wykazuje zachowania, które można by uznać za zalążki „świadomości” – zdolność do przewidywania, strategii i uczenia się niejawnych schematów. To nie tylko kwestia technologii – to sygnał, że stoimy przed fundamentalnym pytaniem o granice automatyzacji.

Kto może spać spokojniej?

Nie wszystkie zawody są tak samo zagrożone. Hinton i inni eksperci wymieniają profesje, które – przynajmniej na razie – wydają się odporne na pełną automatyzację. Łączy je jedno: wymagają człowieczeństwa.

Hydraulik – bo AI nie naprawi cieknącego zaworu.
Pielęgniarka – bo troska i intuicja nie poddają się algorytmizacji.
Nauczyciel – bo motywowanie uczniów to coś więcej niż przekazywanie informacji.
Twórca kreatywny – bo nieszablonowe myślenie nadal jest domeną ludzi.

W praktyce oznacza to, że warto inwestować w kompetencje miękkie: empatię, komunikację, zdolność do adaptacji i myślenia krytycznego. AI nie zastąpi wszystkiego – ale zmieni punkt ciężkości.

I co teraz?

Nie brakuje głosów wzywających do systemowych odpowiedzi. Hinton sam opowiada się za rozważeniem uniwersalnego dochodu podstawowego jako mechanizmu ochrony społecznej w czasach rosnącego bezrobocia technologicznego. Firmy z kolei powinny, jego zdaniem, inwestować w przekwalifikowanie i edukację, zamiast skupiać się wyłącznie na redukcji kosztów.

Jednocześnie przestrzega przed naiwną wiarą w to, że AI „samo się zatrzyma”. „Jest zbyt dobra, zbyt użyteczna – nikt nie chce jej wstrzymywać”, mówi. I dodaje: „Może nie możemy jej zatrzymać, ale możemy zaprojektować tak, by nigdy nie chciała nas skrzywdzić”.

Zakończenie bez złudzeń

Wielu z nas zadaje dziś pytanie: czy AI zabierze mi pracę? Ale być może pytanie powinno brzmieć inaczej: jaką pracę powinniśmy wykonywać w świecie, w którym technologia przestaje nas potrzebować?

Hinton nie oferuje prostych odpowiedzi. Ale jego głos to wezwanie do powagi. Do przygotowania się na zmiany, które nie są już futurystyczną prognozą — są rzeczywistością rozgrywaną w czasie rzeczywistym.

DF, thefad.pl

 


Używamy plików cookies, aby ułatwić Ci korzystanie z naszego serwisu oraz do celów statystycznych. Jeśli nie blokujesz tych plików, to zgadzasz się na ich użycie oraz zapisanie w pamięci urządzenia. Pamiętaj, że możesz samodzielnie zarządzać cookies, zmieniając ustawienia przeglądarki. Więcej informacji jest dostępnych na stronie Wszystko o ciasteczkach.

Akceptuję