Szukaj w serwisie

×

Donieckie Dachau. Wstrząsająca opowieść ukraińskiego jeńca o torturach i życiu w niewoli

Aureliusz M. Pędziwol

Stanisław Asiejew* przez ponad dwa i pół roku był więźniem separatystów samozwańczej Donieckiej Republiki Ludowej i napisał o tym książkę. Jest też weteranem trwającej od 24 lutego 2022 roku wojny Rosji przeciw Ukrainie.

Fot. Autorstwa Stanyslav Asieiev – Praca własna, CC BY-SA 4.0, commons.wikimedia

DW: Jak długo był Pan na froncie?

Stanisław Asiejew: – Dziewięć miesięcy, od grudnia 2023 do września 2024 roku. Walczyłem pod Pokrowskiem. Po kolejnym natarciu Rosjanie zajęli nasze pozycje, a ja zostałem podwójnie zraniony odłamkiem miny, który trafił mnie w szyję i dostał się do klatki piersiowej. Przez półtora miesiąca leżałem w szpitalu w Kijowie. W tym czasie Rosjanie zniszczyli mój batalion. A ja zostałem zdemobilizowany.

Przed tą wojną był Pan więziony w Doniecku, głównie w obozie Izolacja, który – jak Pan napisał w swojej książce – jeden z Pańskich współwięźniów nazwał „donieckim Dachau”.

– To bardzo złożony temat, do którego nawiązuję już w tytule książki. Piszę o obozie koncentracyjnym, dlatego że nasuwają się tutaj skojarzenia historyczne, zwłaszcza z niemieckimi nazistowskimi obozami. Zawsze jednak podkreślam, że obóz Izolacja, który nadal istnieje, jest takim obozem koncentracyjnym, jak nazistowskie obozy z lat 30. ubiegłego wieku. Nie jest to obóz śmierci, w którym miałaby miejsce zagłada ludzi. Trzyma się tam tych, którzy zagrażają tak zwanej Donieckiej Republice Ludowej albo reżimowi rosyjskiemu.

Co jeszcze jest powodem, by nazywać ten obóz koncentracyjnym? Tortury?

– Bez wątpienia. Przede wszystkim jednak sam fakt koncentracji wrogów reżimu. W tym również swoich, ochotników z tak zwanych opołczeń, czyli milicji walczących po stronie Rosji, którzy w pewnym momencie stali się dla niej zagrożeniem. Ale tak, stosowano tam tortury prądem elektrycznym, gwałcono, a nawet zabijano więźniów. Zarówno mężczyzn, jak i kobiety, bo kobiety były tam także, ale w oddzielnych celach. Nie mieliśmy z nimi kontaktu.

Skąd się wzięła nazwa Izolacja?

– To jest teren dawnej fabryki materiałów izolacyjnych, która się tak właśnie nazywała. (W 2010 roku w jej murach powstało centrum sztuki nowoczesnej Izolacja, które po zajęciu części Donbasu przez Rosjan w 2014 roku zostało przeniesione do Kijowa – przyp.).

Gdzie się mieści?

– W samym centrum Doniecka, przy ulicy Świetlanego Szlaku 3. Właśnie dlatego książka nosi tytuł „Świetlana droga”. To nazwa ulicy, jeszcze z czasów sowieckich, aluzja do słów Lenina o świetlanej drodze do komunizmu. W przestrzeni posowieckiej wiele ulic nosi tę nazwę.

Ale w Doniecku Świetlany Szlak zamienił się w piekło.

Ilu tam było ludzi, gdy był Pan uwięziony?

– Nie dysponujemy takimi danymi. W czasie, gdy się tam znajdowałem, w Izolacji było 80 łóżek i teoretycznie to była maksymalna liczba więźniów. Jednak można tam spać też na podłodze. Jeśli cele były zapełniane w ten sposób, to mogło być tam i dwieście, a może nawet trzysta osób.

Z iloma ludźmi Pan siedział?

– Na początku trafiłem do piwnicy, ogromnego bunkra przeciwbombowego. Tam było nas dziesięciu. Potem w celach, w których oprócz mnie było jeszcze od czterech do 17 więźniów.

Mógł Pan wychodzić na spacer?

– Tylko na 5 minut.

5 minut dziennie?

– 5 minut dziennie. I z workiem na głowie. Dłuższe były wyjścia na prace przymusowe w strefie przemysłowej.

Jakie prace?

– Różne. Cięcie metalu na złom, mycie aut i czołgów. A zimą odśnieżanie. W takim miejscu robisz wszystko, co ci każą.

A personel obozu? Co to za ludzie?

– Tu znowu pojawiają się paralele z nazistowskimi Niemcami, z ich obozami. Bo dziś dobrze wiemy, kto pracuje w administracji Izolacji, znamy nazwiska, imiona, rodziny. W większości są to zwykli ludzie. Mają dzieci, odprowadzają je do szkoły, mają żony. Ale kiedy zamykają za sobą drzwi Izolacji i wchodzą na jej teren, ich psychika całkowicie się zmienia. Stają się psychopatami, patologicznymi sadystami. Wobec więźniów nie mają żadnych zahamowań. Gdy tam siedziałem, byli to pracownicy lokalnej policji, która w 2014 roku przeszła na stronę Rosji. Był też jeden Rosjanin, ale poza tym byli to miejscowi.

Powie Pan coś o torturach?

– W tamtym czasie główną metodą tortur był prąd elektryczny. Używali do tego „tapików”, sowieckich telefonów polowych z cewką indukcyjną. Pewnie widział je Pan w sowieckich filmach wojennych. Gdy trzeba było zadzwonić, podnosiło się słuchawkę i kręciło korbką. Wtedy przez druty płynął prąd i po drugiej stronie odzywał się dzwonek.

W Izolacji „tapiki” mają inne zastosowanie. Tam druty podłącza się do więźnia. Mnie przypinali je do kciuka i do ucha. I kręcili korbką. Wtedy przez ciało płynie prąd. W ten sposób cię katują.

Jak trudno to znieść?

– To bardzo bolesne. A przy tym trzeba jeszcze odpowiadać na pytania, bo nie tylko cię torturują, ale i przesłuchują. Gdy zaś masz do ucha podłączony drut, to kurczą ci się mięśnie twarzy i nie możesz normalnie mówić. Mówisz niewyraźnie, a za to biją.

Czy potrafił Pan sobie wcześniej wyobrazić, że coś takiego jest w ogóle możliwe?

– Nie. Donbasem i okupacją zajmowałem się zawodowo przez trzy lata, od 2014 do 2017 roku. Ale nie umiałem sobie wyobrazić skali tego podziemnego świata, tych piwnic, w których się potem znalazłem, tych tortur.

Pan ten świat opisał w swojej książce.

– To bardzo interesująca historia. Pisać zacząłem jeszcze w piwnicy ministerstwa bezpieczeństwa państwowego, gdzie trzymano mnie przez pierwsze półtora miesiąca w jednoosobowej celi. Znalazłem tam jakieś kartonowe pudełko, kawałek ołówka i zacząłem zapisywać swoje przeżycia psychiczne.

Potem przewieźli mnie do Izolacji, a tam mi powiedzieli, że ich nie interesuje, co ja wypisuję. Z obozu, podczas wymiany jeńców, wywiozłem niewielką ilość rękopisów. Stały się podstawą tej książki. Pisanie dokończyłem na wolności.

Chciał Pan pisać o Izolacji w sposób neutralny, nie jako jej więzień, ale jako osoba postronna. Udało się?

– Czasami słyszę nawet zarzuty, że tę książkę napisałem z perspektywy zewnętrznego obserwatora. Że jest chłodna, spokojna, że straszne rzeczy opisuje bez emocji. Ale takie było moje zadanie. Gdybym pisał emocjonalnie, efekt byłby inny. Tymczasem chciałem przekazać ludziom, co tam się dzieje, w języku jak najbardziej zrozumiałym. Dlatego pisałem jak obserwator, który jakby z boku patrzy na cały ten absurd.

Czy ta książka trafiła do ukraińskiego wymiaru sprawiedliwości? A może też do Międzynarodowego Trybunału Karnego w Hadze?

– Książka jest już przetłumaczona na dwanaście języków, w tym na polski, angielski, francuski, niemiecki, łotewski, litewski, a teraz jest przekładana na gruziński. Podarowaliśmy ją zmarłemu już niestety papieżowi Franciszkowi, Hillary Clinton, wielu prezydentom i premierom.

Wciąż odgrywa ważną rolę. Dzięki niej ministerstwo spraw zagranicznych Ukrainy uruchomiło w 2021 roku projekt Isolation Must Speak (Izolacja Musi Przemówić), w którym wykorzystano angielską i inne wersje książki do potępienia zbrodni wojennych popełnianych na okupowanych terytoriach.

Pan założył też fundację, która się zajmuje tymi zbrodniami. W jaki sposób?

– Fundację Justice Initiative Fund założyłem po zwolnieniu z Izolacji. Zajmuje się poszukiwaniem rosyjskich zbrodniarzy wojennych, oferuje wynagrodzenie za informacje o nich.

Tworzymy listy osób oficjalnie podejrzanych przez naszą prokuraturę generalną lub sądy międzynarodowe o popełnienie zbrodni wojennych. Te zbrodnie dzielimy na kategorie: Izolacja, MH17, Bucza, czy Mariupol. W każdej z nich znajduje się lista osób oficjalnie podejrzanych, a my oferujemy pieniądze za aktualne informacje o tych ludziach. Gdy je dostajemy, przekazujemy je naszym służbom specjalnym i rozliczamy się z informatorem.

Kiedy fundacja powstała?

– Po pełnoskalowej napaści Rosji z 2022 roku, ale poszukiwania zbrodniarzy wojennych zaczęliśmy już osiem lat wcześniej. W kręgu naszych zainteresowań znajdują się wszyscy, którzy popełnili zbrodnie od 2014 roku do dziś.

Ilu ich jest?

– Na dziś nieco ponad trzystu, 312. Wiemy, że takich, którzy popełniali zbrodnie, są tysiące, ale zajmujemy się wyłącznie oficjalnie ściganymi i postawionymi przed sądem. A tych jest kilkaset.

Pod nazwiskiem każdej osoby, które umieszczamy na naszej stronie, podajemy link do oficjalnego źródła, czy to prokuratury, czy służb bezpieczeństwa, z oficjalnym zarzutem. Robimy to, żeby nie zostać posądzonymi o obwinianie przypadkowych osób.

Z kim współpracujecie? W kraju i za granicą.

– Z ukraińską prokuraturą generalną. Bez niej nie osiągnęlibyśmy niczego. Na poziomie międzynarodowym jak na razie z nikim.

Myślę, że trudno było być w tym obozie, ale też, że niełatwo robić to, czym Pan się teraz zajmuje.

– Wie Pan, to dla mnie jest praca. Gdybym podchodził do tego osobiście, po prostu bym oszalał. Bo gdy otwieram stronę internetową naszej fundacji, widzę ludzi, którzy mnie codziennie katowali. A poza tym jestem weteranem, który był na froncie. Dlatego rosyjskich zbrodniarzy wojennych uczyniłem przedmiotem swojej pracy, do której podchodzę najchłodniej, jak to możliwe.

A co chciałby Pan robić w przyszłości?

– Napisać kolejną książkę o moich doświadczeniach na froncie, na wojnie. Za chwilę będę w Hamburgu, gdzie uczestniczę w programie dla byłych więźniów politycznych i zajmuję się zbrodniami wojennymi Rosji, która niestety nadal je popełnia. Jestem też ekspertem wojskowym, jako człowiek, który służył w piechocie i rozumie, co dzieje się na froncie, na polu bitwy.

Bardzo Panu dziękuję za tę rozmowę.

Stanisław Asiejew

Ukraiński dziennikarz i pisarz (urodzony w 1989 roku w Doniecku) pozostał w swoim rodzinnym mieście po zajęciu go przez separatystów w 2014 roku i pisał stamtąd reportaże dla ukraińskiej sekcji nadającego z Pragi Radia „Swoboda” oraz dwóch ukraińskich czasopism pod pseudonimem Stanisław Wasin. Uwięziony w maju 2017 roku został skazany na dwa wyroki po 15 lat pozbawienia wolności. Po kazamatach samozwańczego ministerstwa bezpieczeństwa publicznego i więzieniu trafił do obozu koncentracyjnego Izolacja w centrum Doniecka, gdzie był wielokrotnie torturowany. Został zwolniony w ramach wymiany jeńców na dwa dni przed końcem 2019 roku

REDAKCJA POLECA

script type=’text/Javascript’>

 


Twoja butelka na wodę brudniejsza niż deska klozetowa? Naukowcy ostrzegają: miliony bakterii w jednym łyku

Badacze sprawdzili, co naprawdę kryje się w popularnych butelkach wielokrotnego użytku. Okazało się, że mogą być one siedliskiem bakterii w ilościach wielokrotnie przewyższających te, które znajdziemy na desce klozetowej. Codzienny przedmiot, kojarzony z troską o zdrowie i środowisko, ujawnił swoje nieoczekiwane oblicze. Naukowcy ostrzegają, że woda, którą pijemy każdego dnia, może być skażona milionami drobnoustrojów.

Kobieta pije wodę z plastikowej butelki wielokrotnego użytku – higiena i bakterie

Fot. DF, thefad.pl / AI

Wyobraź sobie: twoja stylowa butelka, symbol zero waste i wellness, stoi na biurku, w torbie treningowej czy w aucie. Napełniasz ją wodą z kranu, bierzesz łyk i nie wiesz, że w środku mnożą się miliony mikrobów. Carl Behnke z Purdue University w Stanach Zjednoczonych opowiadał, jak przetarł swoją butelkę ręcznikiem papierowym i ze zdumieniem zobaczył, że biały papier pokrył się śliską warstwą bakterii. To doświadczenie zapoczątkowało badania, które wstrząsnęły opinią publiczną.

Symbol ekologii, który kryje pułapkę

Butelki wielokrotnego użytku stały się rynkowym hitem wartym miliardy dolarów. Korzystają z nich lekarze, studenci, pracownicy biurowi. Jednak wewnątrz kryje się często to, czego wolimy nie widzieć. Badania Behnkego pokazały, że 15 procent osób nigdy nie myło swoich butelek, a ponad połowa dzieliła się nimi z innymi.

Wyniki były alarmujące. Średnio w butelkach znajdowano ponad 20 milionów jednostek tworzących kolonie bakterii. To czterdzieści tysięcy razy więcej niż na desce klozetowej, pięciokrotnie więcej niż na myszce komputerowej i czternastokrotnie więcej niż w misce dla psa. W Singapurze testy wykazały, że rano w jednym mililitrze wody było około 75 tysięcy bakterii, a po 24 godzinach ich liczba wzrastała do dwóch milionów. Siedem na dziesięć badanych butelek przekraczało normy czystości wody pitnej.

Skąd się biorą bakterie?

Woda z kranu zawiera naturalne mikroorganizmy, ale największym źródłem są sami użytkownicy. Z każdym łykiem do wnętrza butelki trafia od pięciuset do sześciuset gatunków bakterii obecnych w ludzkiej ślinie. Brudne ręce to ryzyko przeniesienia bakterii fekalnych, takich jak E. coli. Wspólne korzystanie z butelki zwiększa zagrożenie przenoszenia wirusów, w tym norowirusa.

Jak podkreśla mikrobiolożka Primrose Freestone z University of Leicester, bakterie najlepiej rozwijają się w temperaturze od 20 do 37 stopni Celsjusza. Jeśli do butelki trafiają soki, herbata czy koktajle proteinowe, mikroby otrzymują dodatkową pożywkę w postaci cukru i białka. W efekcie w co piątej badanej butelce wykryto bakterie kałowe, a w wielu przypadkach także paciorkowce.

Zagrożenia zdrowotne

Dla osób zdrowych większość tych mikroorganizmów nie jest groźna. Ale u dzieci, seniorów czy osób z obniżoną odpornością konsekwencje mogą być poważne. Zakażenia wywołane przez bakterie E. coli prowadzą do ostrych biegunek i infekcji układu moczowego. Pleśń rozwijająca się w wilgotnym wnętrzu butelki może wywoływać reakcje alergiczne i problemy z oddychaniem. W ramach jednego z eksperymentów dziennikarskich w brytyjskiej redakcji przebadano butelki używane na co dzień przez pracowników. Analizy mikrobiologiczne wykazały nie tylko wysokie stężenie bakterii, ale także obecność szczepów opornych na antybiotyki.

Zagrożenie płynie również z samego materiału. Plastikowe butelki, zwłaszcza starsze i pozostawiane w nagrzanych samochodach, mogą uwalniać mikroplastiki i chemikalia zaburzające gospodarkę hormonalną. Badania z 2025 roku wykazały tysiące cząsteczek mikroplastiku w jednym litrze wody przechowywanej w takich warunkach. Ich wpływ na zdrowie jest nadal badany, ale istnieją dowody na to, że mikroplastiki mogą kumulować się w tkankach i sprzyjać chorobom metabolicznym.

Dlaczego płukanie to za mało?

Jak podkreśla Behnke, częstotliwość mycia nie jest kluczowa, znaczenie ma metoda. Zimna woda nie usuwa biofilmu, czyli śluzowatej warstwy bakterii przylegającej do ścianek butelki. Potrzebne są wysoka temperatura, detergent i suszenie. Wilgoć to środowisko, w którym mikroby rozwijają się najszybciej.

BBC w 2025 roku przypominało, że skuteczne mogą być również domowe metody dezynfekcji, jak ocet, tabletki do czyszczenia protez czy rozcieńczony wybielacz – o ile zachowamy ostrożność i dokładnie wypłuczemy butelkę po użyciu.

Jak czyścić butelkę – metody i skuteczność

Metoda czyszczenia Skuteczność Jak zrobić? Uwagi
Zmywarka z dezynfekcją Najwyższa (zabija 99% bakterii) Włóż do zmywarki, użyj cyklu >60°C Idealna dla prostych butelek; nie dla silikonowych elementów
Gorąca woda + detergent Wysoka Woda >60°C, płyn, zostaw na 10 min, spłucz, wysusz Podstawowa metoda; zalecana szczotka do ustnika
Ocet lub wybielacz Średnia–wysoka Ocet 1:4 z wodą na noc; wybielacz 2 łyż./l, 2 min, spłucz Dla trudnych osadów; nie stosować codziennie
Przechowywanie w lodówce Zapobiegawcza Suszona butelka, przechowywana w chłodzie Spowalnia wzrost bakterii o 50–70%

 

Stal, szkło czy plastik – co wybrać?

Stal nierdzewna i szkło są materiałami najbardziej odpornymi na rozwój bakterii. Łatwo je czyścić i nie uwalniają mikrocząsteczek do wody. Plastikowe butelki są lżejsze i tańsze, jednak ich porowata powierzchnia sprzyja powstawaniu biofilmu. Starsze modele mogą dodatkowo uwalniać chemikalia. Najbezpieczniejszym rozwiązaniem pozostają więc proste konstrukcje ze stali nierdzewnej lub szkła, pozbawione rurek i zaworów.

Czysta butelka to zdrowy nawyk

Butelki wielokrotnego użytku są ważnym elementem walki z odpadami i symbolem proekologicznego stylu życia. Nie trzeba z nich rezygnować, ale trzeba je traktować poważnie. Regularne czyszczenie, suszenie i dbanie o higienę rąk to warunki konieczne, by pozostały bezpieczne.

Jak podkreśla Primrose Freestone, „regularne mycie to pewność, że butelka będzie sprzymierzeńcem zdrowia, a nie zagrożeniem”. W świecie, w którym coraz częściej mówi się o odporności i zagrożeniach mikrobiologicznych, ten codzienny przedmiot zasługuje na większą uwagę. Czysta woda w czystej butelce to nie luksus, lecz standard.

Dariusz Frach, thefad.pl / Źródła: BBC Future (2025), Earth.com (2025), University of Leicester, Purdue University

 


Donald Trump na forum ONZ: Ruchome schody, „szwindel” klimatyczny i niespodziewany zwrot wobec Ukrainy

Donald Trump, nie zawiódł swoich fanów (i krytyków) podczas wizyty na 80. Sesji Zgromadzenia Ogólnego ONZ. W przemówieniu pełnym kontrowersji podważył sens istnienia samej Organizacji Narodów Zjednoczonych, nazwał zmianę klimatu „największym szwindlem w historii” i zaskoczył wszystkich nagłym wsparciem dla Ukrainy. Ale to nie wszystko. Do historii przejdzie też anegdota o… ruchomych schodach, które zatrzymały się w połowie drogi, a Trump, jak to Trump, zamienił ten incydent w pełnoprawną metaforę geopolityki.

Donald Trump na 80. sesji Zgromadzenia Ogólnego ONZ

„Jaki jest cel ONZ?” – Trump kwestionuje sens istnienia organizacji

Już na początku wystąpienia Trump nie szczędził gorzkich słów pod adresem ONZ. „Jaki jest cel Organizacji Narodów Zjednoczonych?” – zapytał retorycznie, wskazując, że nie doczekał się od instytucji żadnego uznania za swoje „osiągnięcia”. Zamiast medali czy pochwał, wspomniał o przykrym incydencie z ruchomymi schodami w siedzibie ONZ w Nowym Jorku. „Wszystko, co dostałem od ONZ, to ruchome schody, które w drodze na górę zatrzymały się w połowie” – relacjonował, gestykulując energicznie. Dodał, że gdyby nie „świetna forma” pierwszej damy Melanii Trump, mogłaby upaść: „Gdyby pierwsza dama nie była w świetnej formie, upadłaby, ale jest w świetnej formie. Oboje jesteśmy w dobrej formie”.

Incydent miał miejsce tuż po przybyciu pary prezydenckiej do siedziby ONZ we wtorek rano. Ruchome schody nagle stanęły, zmuszając Trumpa i Melanię do wspinaczki pieszo. Biały Dom zasugerował, że mogło dojść do sabotażu, a rzeczniczka Karoline Leavitt stwierdziła, że „ktoś z ONZ mógł próbować wystawić prezydenta na pośmiewisko”. ONZ szybko zareagowało, wyjaśniając, że zatrzymanie aktywowało wbudowany mechanizm bezpieczeństwa, prawdopodobnie wywołany przez operatora kamery z ekipy Trumpa. „To nie sabotaż, a standardowa procedura” – zapewniło biuro prasowe organizacji, dementując teorie spiskowe, które natychmiast zalały media społecznościowe.

Zmiana klimatu? „Największy szwindel w historii” i „zielony scam”

Dużą część przemówienia Trump poświęcił krytyce polityki klimatycznej, powtarzając swoje ulubione tezy. Zmianę klimatu nazwał „największym con jobem [oszustwem] ever perpetrated in the world [jakie kiedykolwiek popełniono na świecie]” i „hoaxem”, a odnawialne źródła energii okrzyknął „żartem” i „zielonym scamem”. „Jeśli nie odejdziecie od tego zielonego oszustwa, wasz kraj upadnie” –– ostrzegał światowych liderów, zwracając się przy tym bezpośrednio do przywódców z ponad 150 państw.

Oberwało się też wiatrakom i panelom solarnym – według Trumpa hamują one rozwój gospodarki, są brzydkie, drogie i oparte na „błędnych prognozach robionych przez głupich ludzi”

Eksperci klimatyczni nie pozostawili tych słów bez odpowiedzi. Prof. Chris Rapley z University College London nazwał je „dezinformacją”, podkreślając, że dane naukowe jednoznacznie potwierdzają kryzys klimatyczny. Trump, jak w przeszłości, ignorował fakty – np. dane pokazują, że wiatr i słońce napędzają wzrost gospodarczy bez szkody dla środowiska. Jego słowa wywołały falę krytyki, ale też aplauz wśród sceptyków zmian klimatycznych.

„Rdzewiejące wiatraki” – Trump wraca do ulubionego tematu

Trump ponownie wrócił do swojego ulubionego klimatycznego wroga – wiatraków. Według niego „rdzewieją”, „kosztują fortunę” i „psują widok z każdego pola golfowego”. Szczególnie tego w Turnberry, w Szkocji. Wcześniej mówił też o „szalejących wielorybach” i „truciu ptaków” – więc tym razem i tak było względnie spokojnie.

Analitycy z sektora energetycznego przypominają, że nowoczesne turbiny mają żywotność 20–25 lat, a technologie recyklingu i konserwacji są coraz bardziej zaawansowane.

Ale fakty to jedno – a polityka to drugie. Słowa Trumpa wystarczyły, by akcje europejskich firm OZE na chwilę poleciały w dół.
„Trump walczy z wiatrakami jak Don Kichot. Z tą różnicą, że Don Kichot nie miał dostępu do kodów nuklearnych” – skomentował z przekąsem jeden z unijnych dyplomatów cytowany przez BBC.

Niejasne stanowisko wobec Ukrainy? Nagle – pełne wsparcie!

Największym zaskoczeniem była wypowiedź Trumpa na temat Ukrainy. Jeszcze niedawno mówił o szybkim zakończeniu wojny przez negocjacje z Putinem. Tym razem: zmiana tonu. – „Ukraina, z pomocą Unii Europejskiej, jest w pozycji, by odzyskać całą Ukrainę w jej oryginalnych granicach” – stwierdził.

Po spotkaniu z prezydentem Zełenskim dodał: – „Putin i Rosja są w dużych kłopotach ekonomicznych. To czas dla Ukrainy, by działać.”

W Kijowie przyjęto to z zadowoleniem – Zełenski pochwalił Trumpa jako „dobrze poinformowanego” i „konsekwentnego w przekazie”. Ale Kreml błyskawicznie zareagował: nazwał słowa Trumpa „szkodliwymi” i „eskalacyjnymi”. Rosyjskie MSZ oświadczyło, że „nie pozostaną one bez odpowiedzi”.

Czy to rzeczywisty zwrot w polityce USA? Niewykluczone. Czy przełoży się na więcej sprzętu i amunicji? To już inna sprawa.

Trump jak zawsze – nieprzewidywalny

Wystąpienie Donalda Trumpa na forum ONZ to mieszanka: retorycznego show (ruchome schody!), kontrowersji (klimat i wojna z wiatrakami), ataków na globalne instytucje i nieoczekiwanych zwrotów akcji (Ukraina). Czy to preludium do zmian w polityce USA? Świat wstrzymuje oddech. Jak zawsze z Trumpem – nigdy nie wiesz, co przyniesie następny tweet (albo post na Truth Social).

Dariusz Frach, thefad.pl / Artykuł przygotowany na podstawie doniesień z ABC News, NBC, AP, BBC, The New York Times, Time, The Guardian i innych wiarygodnych źródeł. thefad.pl nie ponosi odpowiedzialności za polityczne burze po lekturze


Boimy się wojny z Rosją. Politycy podsycają strach, a media gonią za odsłonami

Obawa przed wojną z Rosją nie słabnie — przeciwnie, stała się codziennym tłem życia w Polsce. Już na początku roku sondaż United Surveys by IBRiS dla „Dziennika Gazety Prawnej” ujawnił, że największym lękiem Polaków jest wciągnięcie kraju w konflikt zbrojny oraz eskalacja działań na wschodzie Europy. Oba te zagrożenia wskazało po 51,6 procent respondentów. Znacznie mniej osób obawiało się kryzysu gospodarczego, problemów w ochronie zdrowia czy dezinformacji w przestrzeni publicznej.

Fot. Lerone Pieters / Unsplash

Alarmy, które niczego nie wyjaśniają

Od wielu miesięcy media wielokrotnie informują o poderwaniu dyżurnych myśliwców i ogłoszeniu „najwyższej gotowości” w reakcji na rosyjskie ataki na Ukrainę oraz prowokacje, takie jak naruszanie przestrzeni powietrznej państw NATO, agresywne manewry na Bałtyku czy cyberataki wymierzone w infrastrukturę sojuszu. Takie depesze pojawiają się we wszystkich serwisach informacyjnych, choć w praktyce są to zwykle działania o charakterze rutynowym — element prewencji, a nie zapowiedź realnego ataku. Gdy brakuje tego wyjaśnienia, odbiorcy zostają z samym alarmistycznym nagłówkiem, który rodzi lęk i poczucie zagrożenia. W komentarzach pod artykułami często pojawia się zniecierpliwienie: „Co ja mam zrobić z tym komunikatem?” – pisał jeden z czytelników. Zamiast budować poczucie bezpieczeństwa, kolejne „pilne” newsy podsycają chroniczny stres informacyjny.

Retoryka polityczna i codzienny lęk

Nastroje społeczne dodatkowo wzmacniają wypowiedzi przedstawicieli władz. Wiceminister obrony Cezary Tomczyk w lipcu w Radiu ZET mówił o scenariuszu rosyjskiej agresji na 2027 rok. Premier Donald Tusk w Pabianicach z kolei stwierdził, że według ocen NATO i USA Rosja i Chiny mogą być gotowe do konfrontacji już za dwa lata.

Tego rodzaju deklaracje mają swoją logikę polityczną: to ostrzeżenie i mobilizacja. Jednak w warstwie społecznej wzmacniają obraz nieuchronnego zagrożenia, bez podania praktycznych wskazówek, jak się przygotować. W efekcie obywatele pozostają sami z poczuciem narastającego lęku.

Prawicowa retoryka: ostrzeżenia, które podsycają niepokój

Nie tylko rządzący przyczyniają się do eskalacji lęku. Prawicowa opozycja, skupiona wokół PiS, również aktywnie podkreśla zagrożenie ze strony Rosji — choć czyni to w innym kontekście, łącząc ostrzeżenia z krytyką obecnego rządu.

Były premier Mateusz Morawiecki w artykule z września 2025 pisał o „długim marszu” w obliczu rosyjskiej agresji. „Rosja nie zamierza kończyć wojny. Od pierwszego dnia inwazji Putin nie zrobił ani jednego kroku w stronę pokoju” – ostrzegał, nazywając Federację Rosyjską „państwem terrorystycznym” i apelując o natychmiastowe działania. W innym komentarzu dotyczącym naruszenia polskiej przestrzeni powietrznej przez rosyjskie drony podkreślał, że Polska nie może bagatelizować żadnego sygnału agresji i powinna reagować zdecydowanie.

Strach, który nie zamienia się w działanie

Paradoks polega na tym, że mimo wysokiego poziomu niepokoju, niewiele osób realnie podejmuje działania. Owszem, rośnie zainteresowanie szkoleniami, a państwo inwestuje w programy obronne i cyberbezpieczeństwo, jednak w skali społecznej wciąż brakuje masowej edukacji.

Kursy kwalifikowanej pierwszej pomocy trwają kilkadziesiąt godzin, a ich koszt może wynieść nawet 1200–1700 zł, dlatego pozostają dostępne jedynie dla wąskiej grupy osób. Nawet imponująca liczba 16 tysięcy jednostek Ochotniczych Straży Pożarnych i ponad 245 tysięcy uprawnionych do działań ratowniczych nie zastąpi systemowego, powszechnego przeszkolenia. W efekcie przeciętny obywatel wciąż nie wie, gdzie szukać rzetelnych informacji ani jak zareagować w sytuacji realnego zagrożenia.

Polska w lustrze badań i analiz

Na tle Europy Polacy należą do społeczeństw najbardziej wyczulonych na zagrożenie ze strony Rosji. Według raportu „Security Radar 2025” aż 82 procent badanych w Polsce wskazało Moskwę jako główne źródło ryzyka dla kontynentu. To najwyższy wynik w całym regionie.

Do tego dochodzą wydarzenia ostatnich tygodni — incydenty z rosyjskimi dronami, które naruszyły polską przestrzeń powietrzną, czy międzynarodowe ćwiczenia wojskowe w pobliżu granic NATO. Sytuacja ta sprawiła, że w ramach misji „Eastern Sentry” brytyjskie RAF rozpoczęło regularne patrole nad Polską, a temat został podjęty w Radzie Bezpieczeństwa ONZ.

Informacja kontra dezinformacja

Wszystko to dzieje się w otoczeniu medialnym, które sprzyja eskalacji emocji. Badania nad przekazem informacyjnym wskazują, że w relacjach z konfliktów dominuje narracja wojenna — dramatyzacja i alarmy — kosztem edukacji i poradnictwa. To nie tylko efekt „klikalności”, ale także naturalne podatności odbiorców: szybciej reagujemy na zagrożenie niż na spokojne wyjaśnienia.

Jednocześnie Polska staje się celem dezinformacyjnych operacji hybrydowych. Farmy trolli, które masowo komentują treści wojenne, doprowadziły część redakcji do wyłączenia komentarzy pod newsem o poderwaniu myśliwców. To konieczność techniczna, ale jednocześnie kolejny element wykluczający obywateli z rozmowy.

Państwo i społeczeństwo: wciąż brakująca układanka

Latem rząd przyjął zaktualizowany Krajowy Plan Zarządzania Kryzysowego oraz Program Ochrony Ludności i Obrony Cywilnej na lata 2025–2026. To krok we właściwym kierunku, lecz raporty NIK wciąż wskazują poważne braki w łączności służb i koordynacji działań. Równocześnie cyberataki na szpitale i infrastrukturę krytyczną pokazują, że bezpieczeństwo to nie tylko kwestia militarna, ale i codzienna, obejmująca sektor cywilny.

Zamiast alarmów – poczucie sprawczości

Polacy mają prawo do obaw. Historia i geografia nie pozwalają na luksus beztroski. Jednak lęk, który nie prowadzi do działania, staje się paraliżem. Media, politycy i instytucje państwa mogą zmienić ten mechanizm: zamiast kolejnych „pilnych” komunikatów o poderwaniu myśliwców potrzebujemy jasnych wyjaśnień, edukacji i prostych instrukcji.

Dziś strach dominuje nad świadomością, a klikający alarmy wygrywają z informacją praktyczną. Jeśli jednak chcemy budować społeczną odporność, konieczna jest zmiana perspektywy — z narracji strachu na narrację sprawczości. Bo wojny nie da się zatrzymać nagłówkiem, ale można się na nią przygotować wiedzą i odpowiedzialnym komunikatem.

Dariusz Frach, thefad.pl / Źródło: PAP , media


Potężna laserowa broń antydronowa wchodzi do służby w Izraelu – koniec drogich rakiet?

17 września 2025 roku izraelskie Ministerstwo Obrony ogłosiło historyczny przełom: system Iron Beam – pierwsza na świecie w pełni operacyjna laserowa tarcza powietrzna – został uznany za gotowy do służby. To nie demonstracja, nie test – to realne wdrożenie nowej klasy broni, która może odmienić sposób prowadzenia wojny. I co ważniejsze: radykalnie obniżyć jej koszt.

Fot. AI Ilustracja poglądowa

Rewolucja w obronie powietrznej

Iron Beam to wysokoenergetyczny laser o mocy 100 kilowatów, opracowany przez izraelskie firmy Rafael Advanced Defense Systems i Elbit Systems. System został zaprojektowany do niszczenia rakiet, pocisków moździerzowych i dronów. Przechwytywanie celów za pomocą światła to już nie science fiction, ale rzeczywistość izraelskiej armii.

Prawdziwym przełomem nie jest jednak wyłącznie technologia, lecz ekonomia. Dla porównania, koszt jednego przechwycenia za pomocą Iron Dome – słynnego izraelskiego systemu rakietowej obrony powietrznej krótkiego zasięgu, który od ponad dekady chroni miasta przed rakietami i pociskami moździerzowymi – to nawet 50 tysięcy dolarów. Iron Dome wykorzystuje wystrzeliwane z wyrzutni pociski Tamir, które same w sobie są zaawansowaną i kosztowną technologią. Każdy przechwycony dron czy rakieta oznacza więc poważny wydatek. Wystrzał z Iron Beam? Od 2,5 do 10 dolarów – praktycznie tylko koszt zużytej energii elektrycznej. To fundamentalna zmiana w rachunku zysków i strat współczesnych konfliktów.

Jak działa laserowa tarcza

Sercem systemu jest zaawansowana optyka adaptacyjna, która kompensuje rozpraszanie wiązki laserowej w atmosferze. Energia z setek światłowodowych laserów skupiana jest w jednym punkcie, tworząc impuls zdolny zniszczyć cel oddalony nawet o dziesięć kilometrów. Zniszczenie następuje w ciągu kilku sekund.

W przeciwieństwie do systemów rakietowych, Iron Beam nie korzysta z klasycznej amunicji. Dopóki system jest zasilany, może prowadzić ogień nieprzerwanie, co czyni go szczególnie skutecznym podczas zmasowanych ataków.

Testy i pierwsze sukcesy bojowe

System był testowany w złożonych scenariuszach bojowych na południu Izraela. Skutecznie neutralizował różne typy celów, zarówno pojedyncze drony, jak i symultaniczne zagrożenia. W październiku 2023 roku uproszczona wersja Iron Beam zestrzeliła czterdzieści dronów Hezbollahu. Było to pierwsze w historii bojowe użycie broni laserowej tej klasy.

Według izraelskiego resortu obrony to ostatni kamień milowy przed pełną integracją systemu z istniejącą infrastrukturą: Iron Dome, Proca Dawida i Arrow. Pełne baterie Iron Beam mają zostać wdrożone do końca 2025 roku.

Nowa logika wojny

Współczesne konflikty stają się coraz bardziej asymetryczne. Grupy zbrojne inwestują w tanie drony i improwizowane rakiety, które do tej pory wymagały kosztownych odpowiedzi. Laserowa tarcza eliminuje tę ekonomiczną przewagę. Gdy państwo nie musi liczyć każdej przechwyconej rakiety, zyskuje nie tylko oszczędności, ale i strategiczną pewność działania.

Izraelski minister obrony Israel Katz podkreślił, że Iron Beam to nie tylko technologia, ale nowy sposób myślenia o obronie. W jego słowach: „To stawia Izrael w awangardzie światowych potęg technologicznych”.

Światowy wyścig laserowy

Choć Izrael jest liderem, nie jest osamotniony. Stany Zjednoczone wdrożyły już laserowe systemy HELIOS na swoich okrętach, a armia testuje mobilne platformy DE M-SHORAD na pojazdach Stryker. Chiny zaprezentowały system LY-1 do obrony przed dronami i rakietami. Wcześniej rozwijały mobilny Silent Hunter, wykorzystywany już w działaniach pokazowych. Indie testują system DURGA II o podobnej mocy do Iron Beam oraz lżejsze wersje antydronowe. Wielka Brytania rozwija system DragonFire, który ma wejść do służby w 2027 roku. Niemcy pracują nad rozwiązaniami laserowymi dla swojej marynarki wojennej.

Według prognoz, wartość globalnego rynku broni energetycznej wzrośnie z 7,1 miliarda dolarów w 2025 roku do ponad 15 miliardów w 2034. Chiny posiadają już ponad 23 procent udziału w tym rynku, wyprzedzając Stany Zjednoczone.

Broń jutra w codziennej służbie

Elbit Systems zapowiada kolejne warianty Iron Beam – mobilne wersje dla wojsk lądowych oraz systemy powietrzne. Możliwe jest też skalowanie mocy – zarówno w górę, dla zwalczania celów większego kalibru, jak i w dół, dla precyzyjnych zastosowań lokalnych.

Pozostają jednak pytania: jak system poradzi sobie w warunkach niekorzystnych pogodowo? Czy będzie skuteczny podczas długotrwałych, saturacyjnych ataków? Czy przeciwnicy opracują metody przeciwdziałania – takie jak powłoki refleksyjne, zakłócenia czy fałszywe cele?

Jedno jest pewne: świat właśnie przekroczył granicę, za którą broń laserowa przestaje być futurologią. Staje się codziennym narzędziem walki – szybkim, tanim i precyzyjnym. W czasach, gdy zagrożenia przychodzą z niskiego pułapu i niewielkim kosztem, to może być technologia, która zadecyduje o przewadze.


Dariusz Frach, thefad.pl / Źródło: Reuters, breakingdefense.com

 


Krzysztof Skiba: Piękne historie z prawicowego zoo

Krzysztof Skiba

Krzysztof Skiba

Jimmy Kimmel, niezwykle popularny komik prowadzący komediowy show w amerykańskiej stacji ABC, został zawieszony po tym, jak powiedział kilka żartów o ekipie Trumpa. To ciekawe, że ci konserwatyści, którzy tyle ględzą o wolności słowa, nagle tracą poczucie humoru, gdy dochodzą do władzy. Dla fanatyków to jednak musi być szok. Ultranarodowcami kieruje koleś z żydowskim pochodzeniem, słynny, sejmowy pogromca żydowskiego świecznika. Na demonstrację poparcia Roberta Bąkiewicza przyszło trzynaście osób.

NIEBEZPIECZNI KOMICY

Jimmy Kimmel, niezwykle popularny komik prowadzący komediowy show w amerykańskiej stacji ABC, został zawieszony po tym, jak powiedział kilka żartów o ekipie Trumpa.

To nie pierwszy satyryk, któremu zamyka się usta w USA. To ciekawe, że ci konserwatyści, którzy tyle ględzą o wolności słowa, nagle tracą poczucie humoru, gdy dochodzą do władzy.

Komicy od zawsze okazują się dla skrajnej prawicy mocno niebezpieczni. Gdy PiS po raz pierwszy doszedł do władzy w 2006 roku, od razu wyrzucił z TVP satyryczny program Jacka Federowicza.

Przy drugim dojściu do władzy w 2016, Kurski wywalił z TVP już wszystkie kabarety.

Uwaga! Neo-Nówka, Kabaret Skeczów Męczących, Kabaret Ani Mru Mru, K2, czy Kabaret Młodych Panów i wiele innych. Dawajcie teraz mocno czadu, bo za dwa lata, jak wróci PiS, to żarty w mediach będzie opowiadał już tylko Błaszczak, Czarnek i Suski, no i Duduś w Kanale Zero.

PRAWDZIWY POLAK

Monika Braun, siostra Grzesia Gaśnicy, przedstawiła w dzienniku Fakt wyniki badań genetycznych.

Okazało się, że rodzina Braunów ma pochodzenie żydowskie. Dla mnie nie ma to żadnego znaczenia, bo mam świadomość, że stuprocentowi Polacy występują tylko w legendach i broszurkach ONR-u.

Przez ten kraj przetoczyły się liczne armie napoleońskie, pruskie, szwedzkie, rosyjskie, austriackie, a gościli tu uciekinierzy żydowscy z całej Europy, i nikt nie wie, z kim spały nasze prababki.

A ludy zawsze migrowały (ostatnio potwierdziły się badania, że Słowianie przybyli do Europy z dalekiego Wschodu), więc te wszystkie opowieści o czystych Polakach to jakieś bajki dla przygłupów.

Dla fanatyków to jednak musi być szok. Ultranarodowcami kieruje koleś z żydowskim pochodzeniem, słynny, sejmowy pogromca żydowskiego świecznika.

Coraz bardziej realna wydaje mi się spiskowa teoria mówiąca o tym, że cwani Judejczycy na czele polskich partii narodowych wsadzają swoich ludzi, aby ośmieszyć polski nacjonalizm.

W wypadku Chuligana Brauna, krzykliwego Grzesia Zadymiarza, ta idiotyczna teoria pasuje jak ulał.

SAMOTNY BĄK

Na demonstrację poparcia Roberta Bąkiewicza przyszło trzynaście osób.

Bąkiewicz był już raz skazany na prace społeczne, ale ułaskawił go Raper Duduś, gdy był prezydentem.

To jednak nie koniec kłopotów z prawem obrońcy mostu w Słubicach, którego nikt nie atakował.

Robert ma sprawy sądowe za pobicia kobiety, zniszczenie mienia i kilka innych pięknych czynów godnych narodowca.

Stąd demonstracja poparcia, która okazała się widowiskową klapą.

Może niech następnym razem do takiej demonstracji Kurski załatwi Robertowi statystów i „przypadkowych przechodniów”, których kiedyś masowo zatrudniał w TVP?

Kolesie od dwóch lat są przecież bezrobotni, a wiadomo, że krzyczeć i machać flagami potrafią.

Krzyszto Skiba 


Litwa szkoli dzieci z obsługi dronów przy granicy z Rosją

W litewskich Taurogach, zaledwie 20 kilometrów od granicy z rosyjskim Królewcem, ruszył pierwszy program szkoleniowy z obsługi dronów dla dzieci i dorosłych. Projekt ma zwiększyć odporność obywatelską w regionach przygranicznych i jest częścią strategii obronnej Litwy.

Fot. atimedia / PixabayFot. atimedia from Pixabay

Kursy dronowe dla dzieci i dorosłych

Zajęcia odbywają się w klasach szkoły średniej, gdzie, jak relacjonują lokalne media – uczniowie w wieku od 10 lat uczą się latania dronami FPV, składania quadkopterów i programowania modeli o stałym skrzydle. „Chcę się nauczyć kontrolować drona. To trudne, ale fajne” – miała powiedzieć jedna z uczestniczek, 14-letnia Gerda Lukosaityte. W klasie słychać śmiech, gdy drony uderzają o podłogę – opisuje Reuters.

– Nie szkolimy dzieci do wojny. Dajemy im kompetencje i poczucie bezpieczeństwa – mówi nauczyciel Mindaugas Tamošaitis, cytowany przez agencję.

To pierwszy z planowanych dziewięciu ośrodków szkoleniowych, które mają powstać wzdłuż granicy z Rosją i Białorusią. Do 2028 roku Litwa planuje przeszkolić 22 tysiące osób, w tym 7 tysięcy dzieci. Budżet całego przedsięwzięcia wynosi około 3,3 mln euro.

Litwa zwiększa wydatki na obronność

Program wpisuje się w szerszą strategię obronną państwa. W maju 2025 roku rząd zapowiedział inwestycje o wartości 1,1 miliarda euro na wzmocnienie wschodnich granic, obejmujące nowe zapory, systemy wykrywania, miny przeciwczołgowe oraz technologie zakłócające. Jednocześnie Litwa, wraz z Polską, Łotwą i Estonią ogłosiła wycofanie się z Traktatu Ottawskiego, który zakazuje stosowania min przeciwpiechotnych.

– Budujemy nasze zdolności, by być jeżem dla agresora – powiedział wiceminister obrony Tomas Godliauskas w rozmowie z Reuters.

Rosyjskie drony i wezwanie do NATO

W ostatnich miesiącach litewskie władze informowały o przypadkach naruszenia przestrzeni powietrznej przez drony przelatujące z Białorusi. W jednym z potwierdzonych incydentów dwa rosyjskie drony rozbiły się na terytorium Litwy.

Wilno wezwało NATO do wzmocnienia obecności wojskowej w regionie. Litewski rząd zapowiada rozmieszczenie niemieckiej brygady w rejonie przygranicznym, jednak szczegóły nie zostały dotąd oficjalnie potwierdzone. Niemieccy dowódcy deklarują gotowość do działania i wsparcia sojuszników na wschodniej flance.

Krytyka i poparcie dla programu

Projekt szkół dronowych wywołuje dyskusję. Zwolennicy widzą w nim nowoczesną edukację i element wzmacniania odporności społeczeństwa. Krytycy ostrzegają przed ryzykiem militaryzacji sfery cywilnej. Litewskie władze zapewniają, że zajęcia mają charakter edukacyjny, a celem jest budowanie kompetencji technicznych, które mogą okazać się kluczowe w sytuacji zagrożenia.

Dariusz Frach, thefad.pl / Źródło: Reuters, AP New, LRT

 


Nagranie UFO wstrząsnęło Kongresem USA. Rakieta Hellfire nie zniszczyła obiektu

Nagranie z amerykańskiego drona MQ‑9 Reaper, pokazane podczas posiedzenia Kongresu USA, ma przedstawiać niezidentyfikowany obiekt latający, który przetrwał uderzenie rakiety Hellfire bez żadnych widocznych uszkodzeń. Film został zarejestrowany nad wodami Jemenu pod koniec 2024 roku i po raz pierwszy upubliczniony we wrześniu 2025. Czy faktycznie mamy do czynienia z przełomem w historii UAP (niezidentyfikowanych zjawisk anomalnych), czy tylko z kolejną niejasną sekwencją wideo?

Fot. Screenshot z filmu „Leaked video of US hellfire missile bouncing off UFO shown to congress”, YouTube/The Independent (@theindependent)

Kongres USA ogląda nagranie z Jemenu

9 września 2025 roku, podczas przesłuchania przed komisją Izby Reprezentantów ds. UAP, kongresmen Eric Burlison zaprezentował materiał wideo, który jak stwierdził otrzymał od sygnalisty. Nagranie, datowane na 30 października 2024 roku, miało zostać zarejestrowane przez drona MQ‑9 Reaper operującego nad Morzem Czerwonym, w rejonie działań zbrojnych z udziałem bojowników Huti.

Wideo pokazuje kulisty, jasny obiekt poruszający się w powietrzu, tak zwany orb (czyli kulisty obiekt latający, najczęściej bez widocznego napędu). W pewnym momencie widać wystrzelenie rakiety Hellfire w kierunku tego obiektu. Zgodnie z interpretacją Burlisona, dochodzi do kontaktu, ale bez eksplozji czy zniszczenia. Rakieta kontynuuje lot, a orb pozostaje nietknięty.

Pentagon milczy, a eksperci dzielą się w opiniach

Nagranie zostało zaprezentowane publicznie, jednak do tej pory nie pojawił się żaden oficjalny komentarz ze strony Departamentu Obrony. Nie udostępniono również danych telemetrycznych z misji ani nie potwierdzono autentyczności materiału. Burlison zaznaczył, że film wymaga niezależnej analizy i nie przesądza o jego ostatecznej interpretacji.

Wśród komentatorów nie brakuje sceptycyzmu. Część ekspertów zwraca uwagę, że nagranie zostało wykonane w trybie termowizyjnym, co znacząco ogranicza możliwość oceny sytuacji. Tor lotu pocisku, perspektywa kamery i brak danych dźwiękowych mogą prowadzić do błędnej interpretacji: rakieta mogła minąć cel, nie aktywować głowicy bojowej albo trafić w atmosferyczną anomalię, a nie w rzeczywisty obiekt.

Lue Elizondo, były urzędnik Pentagonu związany z badaniami nad UAP, powiedział: „Nigdy nie widzieliśmy, by rakieta Hellfire uderzyła w cel i się od niego odbiła. To broń o wysokiej sile rażenia. Jeśli trafia w coś fizycznego, zazwyczaj nie zostaje z tego wiele.”

Czym są orbs i jak wpisują się w badania nad UAP?

Orb to nieformalny termin używany do opisu niewielkich, kulistych, często świecących obiektów, które nie wykazują cech klasycznego napędu i poruszają się w sposób trudny do wyjaśnienia aerodynamiką. W przeciwieństwie do pojęcia UFO, termin orb jest bardziej opisowy i pozbawiony konotacji „pojazdu”.

UAP, czyli Unidentified Anomalous Phenomena to oficjalna, neutralna nazwa przyjęta przez amerykański Departament Obrony. Obejmuje szerokie spektrum zjawisk: od dronów i balonów, przez anomalie atmosferyczne, aż po niezidentyfikowane formy energii lub technologii, których pochodzenie pozostaje niejasne.

750 nowych przypadków UAP i napięcie wokół Disclosure Act

Zgodnie z raportem Biura ds. Rozpoznania Anomalii (AARO), opublikowanym w czerwcu 2024 roku, w ciągu poprzednich dwunastu miesięcy zgłoszono ponad 750 nowych przypadków UAP. Większość z nich pochodziła z systemów wojskowych i nie została jeszcze w pełni wyjaśniona. Tylko niewielki odsetek przypadków został zaklasyfikowany jako „niewytłumaczony mimo dostępnych danych”.

W 2024 roku Kongres USA debatował nad ustawą Disclosure Act, która miała zobowiązać instytucje federalne do ujawnienia wszystkich posiadanych informacji na temat UAP. Kluczowe zapisy ustawy zostały jednak zablokowane. Do dziś nie wiadomo, ile materiałów nadal pozostaje utajnionych i jaki jest ich status analityczny.

Co naprawdę pokazuje nagranie z Jemenu?

Wideo przedstawione przez Burlisona to niewątpliwie materiał, który wzbudza emocje. Ale jak w wielu przypadkach związanych z UAP, brakuje kluczowych danych: danych radarowych, pełnej sekwencji wideo, analiz trajektorii, źródeł obrazu. Bez tego trudno mówić o przełomie.

 

Możliwości jest wiele: od efektu termicznego i błędnej interpretacji, przez test nowej technologii, aż po rzeczywiste spotkanie z obiektem nieznanego pochodzenia. Ale żadne z tych wyjaśnień ani najbardziej przyziemne, ani najbardziej fantastyczne nie może być dziś uznane za rozstrzygające.

Warto więc nie tylko pytać, co przedstawia nagranie, ale też: dlaczego pokazano je właśnie teraz, komu zależy na podgrzewaniu tematu i jakie interesy towarzyszą dyskusji o „ujawnianiu prawdy” o UFO.

Dariusz Frach, thefad.pl / Źródło: ABC News, CBS News

 


Czy Brigitte Macron jest kobietą? Sąd w USA oceni teorię spiskową o płci Pierwszej Damy

„To niesamowicie irytujące” – powiedział prawnik prezydenckiej pary, zapowiadając przedstawienie w amerykańskim sądzie naukowych dowodów na to, że Brigitte Macron jest kobietą. To nie absurdalny performance, ale realna walka o granice wolności słowa w dobie spisków, influencerów i transatlantyckiej dezinformacji.

Brigitte Macron i Emmanuel Macron / Fot. President.gov.ua, CC BY 4.0, https://commons.wikimedia.org/

Emmanuel i Brigitte Macronowie pozywają amerykańską komentatorkę Candace Owens, która od miesięcy publicznie promuje teorię, jakoby Pierwsza Dama Francji urodziła się jako mężczyzna. Sprawa, która zaczęła się na marginesie francuskiego YouTube’a, dziś trafia przed sąd w stanie Delaware. To nie tylko walka o dobre imię, ale także sprawdzian tego, jak współczesne demokracje reagują na szeroko zakrojoną dezinformację.

Teoria spiskowa, która zyskała globalny zasięg

Początek tej historii sięga 2021 roku, gdy francuskie blogerki Amandine Roy i Natacha Rey opublikowały film sugerujący, że Brigitte Macron to w rzeczywistości jej brat Jean-Michel Trogneux po operacji zmiany płci. Choć materiał nie zawierał żadnych dowodów, szybko zyskał popularność w alt-prawicowych kręgach i rozlał się po francuskojęzycznym internecie.

W marcu 2024 roku teorię podchwyciła Candace Owens – amerykańska influencerka i była współpracowniczka portalu The Daily Wire. W serii nagrań i postów pod wspólnym tytułem Becoming Brigitte przedstawiała Macronową jako rzekomy „produkt elit”. Jej narracja sięgnęła poziomu konspiracyjnego absurdu – od powiązań z CIA i programem MK Ultra po numerologię inspirowaną eksperymentem więziennym w Stanford. Jednocześnie wypuściła kolekcję koszulek, a swoje działania określała jako „bitwę o prawdę”.

Francuski wyrok i amerykański proces

W 2024 roku Macronowie wygrali we Francji sprawę o zniesławienie przeciwko Roy i Rey, ale w lipcu 2025 sąd apelacyjny uchylił ten wyrok, powołując się na konstytucyjne prawo do wolności wypowiedzi. To właśnie wtedy para prezydencka zdecydowała się na kolejny krok – pozew przeciwko Owens w USA.

Złożony w sądzie stanowym w Delaware pozew (sygn. N25C-07-194 CLS) domaga się odszkodowania, przeprosin i sądowego zakazu dalszego rozpowszechniania oszczerstw. Owens, jak argumentują prawnicy Macronów, zignorowała dostępne fakty, świadomie podsycała fałszywą narrację i platformowała osoby znane z rozpowszechniania spiskowych teorii.

W sierpniu Emmanuel Macron udzielił wywiadu Paris Match, w którym podkreślił osobisty wymiar sprawy. „To atak skrajnej prawicy. Bronię swojego honoru. To ktoś, kto doskonale wiedział, że miał fałszywe informacje, i zrobił to w celu wyrządzenia szkody w służbie ideologii i przy ustalonych powiązaniach z liderami skrajnej prawicy.”

„To denerwujące, ale konieczne”

Candace Owens nie uznaje zarzutów. Jej prawnicy złożyli 15 września wniosek o oddalenie sprawy, argumentując, że Delaware nie jest właściwą jurysdykcją, a całość stanowi atak na wolność słowa. Owens przedstawia się jako ofiara politycznej nagonki, a na platformie X mobilizuje swoich zwolenników do finansowego wsparcia obrony.

Dwa dni później prawnik Macronów, Tom Clare, ogłosił w rozmowie z BBC, że jego klienci są gotowi przedstawić zarówno naukowe opinie biegłych, jak i fotografie Brigitte Macron w ciąży i z dziećmi. „To denerwujące, że musi przez to przechodzić, ale jest gotowa zrobić wszystko, by oczyścić swoje imię” – podkreślił Clare.

Różne prawa, różne granice

Sprawa toczy się w zupełnie innym kontekście prawnym niż ten, z którym mamy do czynienia we Francji czy w Polsce. Podczas gdy prawo francuskie mocno akcentuje ochronę reputacji i prywatności, amerykańska konstytucja znacznie silniej chroni wolność słowa, nawet jeśli oznacza to dopuszczanie treści kontrowersyjnych czy obraźliwych.

W amerykańskim systemie osoba publiczna, by wygrać sprawę o zniesławienie, musi udowodnić tzw. rzeczywistą złośliwość (actual malice). To wysoki próg – trzeba wykazać, że oskarżenia były publikowane ze świadomością ich fałszywości lub z rażącym lekceważeniem prawdy. To właśnie ten standard będzie decydujący dla losów pozwu Macronów przeciwko Owens.

W tle: echo innych spraw o fake news

Choć pozew Brigitte Macron wydaje się bezprecedensowy ze względu na temat i kontekst osobisty, to nie jest odosobniony w amerykańskim krajobrazie prawnym. W 2023 roku firma Dominion Voting Systems wygrała proces przeciwko Fox News, udowadniając, że stacja celowo rozpowszechniała kłamstwa o sfałszowaniu wyborów. Z kolei Alex Jones, propagator teorii o „sfingowanej” masakrze w szkole w Sandy Hook został skazany na wielomilionowe odszkodowania.

Tego typu sprawy pokazują, że sądy zaczynają reagować na medialne nadużycia, ale pod warunkiem, że istnieją twarde dowody i jasna linia odpowiedzialności. Macronowie liczą, że tym razem będzie podobnie.

Test dla demokracji

Choć wielu może traktować sprawę jako farsę, prezydencka para dowodząca, że Pierwsza Dama to kobieta, jej konsekwencje mogą okazać się bardzo realne. W świecie, w którym zasięgi decydują o tym, co uznajemy za prawdę, a granice między opinią a dezinformacją coraz bardziej się zacierają, sądowy precedens w tej sprawie może wyznaczyć nowe standardy odpowiedzialności.

Jeśli Macronowie wygrają, może to zachęcić innych polityków i osoby publiczne do walki z dezinformacją na drodze prawnej, także poza Stanami Zjednoczonymi. Jeśli Owens zwycięży, dla wielu może to być sygnał, że granice wolności słowa w internecie pozostają praktycznie nieistniejące. To nie tylko proces o zdjęcia z rodzinnego albumu, ale o przyszłość debaty publicznej w erze cyfrowej.

Dariusz Frach, thefad.pl / Źródło: The Guardian, BBC, Paris Match

 


Smartfony to przeżytek? Nothing i AI rewolucjonizują technologię

W świecie, gdzie każdy z nas nosi w kieszeni komputer o mocy większej niż ta, która posłała człowieka na Księżyc, trudno uwierzyć, że smartfony mogą stać się przeszłością. A jednak Carl Pei, założyciel Nothing Technologies, przekonuje, że przyszłość należy do urządzeń natywnych dla AI – sprzętów, w których sztuczna inteligencja nie jest dodatkiem, ale rdzeniem działania.

Fot. Evgeny Opanasenko / Unsplash

Wizja tej zmiany nie pochodzi z Doliny Krzemowej, lecz z Londynu. Nothing, startup założony przez Carla Peia w 2020 roku, właśnie pozyskał 200 milionów dolarów w rundzie Series C — czyli trzecim etapie finansowania od inwestorów prywatnych, takich jak fundusze venture capital. Tego rodzaju runda jest przeznaczona dla firm, które mają już działający produkt i bazę klientów, a teraz potrzebują dodatkowego kapitału, by zwiększyć skalę działania, wejść na nowe rynki lub rozwinąć nowe technologie. W efekcie wycena Nothing przekroczyła 1,3 miliarda dolarów. Firma znana dotąd głównie z minimalistycznego designu i przezroczystych obudów smartfonów, zapowiada teraz kolejny krok: budowę zupełnie nowej klasy urządzeń AI, które mają wyprzedzić dzisiejsze telefony, zegarki i laptopy. W 2026 roku na rynek mają trafić pierwsze produkty projektowane od podstaw z myślą o sztucznej inteligencji.

Nowy język sprzętu: cicho, kontekstowo, spersonalizowanie

„W przeciwieństwie do dzisiejszych uniwersalnych rozwiązań, powstanie miliard różnych systemów operacyjnych dla miliarda różnych ludzi” – napisał Pei w mediach społecznościowych. To manifest. W jego wizji urządzenia AI-native będą dostosowane do użytkownika w czasie rzeczywistym: będą rozpoznawać kontekst, uczyć się zachowań, przetwarzać dane lokalnie, reagować zanim padnie pytanie. Zamiast „Hej Siri” – subtelna obecność. Zamiast powiadomień – cicha sygnalizacja potrzeby.

Nic dziwnego, że Nothing zaczyna od sprzętu, który zna najlepiej. Firma zdobyła rozpoznawalność dzięki smartfonom z przezroczystą obudową, świetlnym systemem powiadomień (glyph lights) i uproszczonym, szybkim interfejsem pozbawionym bloatware’u. Nothing Phone 1 i Phone 2 miały wielu fanów również w Polsce – wśród tych, którzy szukali estetyki i alternatywy dla nadmiaru funkcji w Androidzie. Ale nowa linia produktów ma wyjść poza estetykę.

W roadmapie firmy są inteligentne zegarki, słuchawki, okulary AR, a nawet roboty i pojazdy elektryczne. Wszystko to ma działać w ramach wspólnego systemu, opartego na AI i maksymalnie spersonalizowanego. Zamiast jednej platformy — miliard wersji dostosowanych do miliarda osób.

Globalna konkurencja: wyścig o następcę smartfona

Pei nie jest jedynym, który widzi kres ery dominacji smartfonów. W wyścigu o nowe urządzenie osobiste udział biorą także giganci. Sam Altman, szef OpenAI, wspólnie z Jonym Ive’em – byłym szefem designu Apple – pracuje nad urządzeniem bez ekranu, które ma stać się fizycznym interfejsem dla modelu GPT. Meta rozwija kolejne wersje okularów Ray-Ban z wbudowanym AI-asystentem, a startup Humane prezentuje projektor zakładany na ubranie, który reaguje na głos i gesty.

Wszystkie te projekty mają wspólny mianownik: sztuczna inteligencja nie jako funkcja, ale fundament. Urządzenie ma być bardziej obecnością niż narzędziem. Technologią, która znika z pola widzenia, ale zostaje w świadomości.

Dla inwestorów to nie tylko intrygujący trend. To potencjalnie największa zmiana w sprzęcie konsumenckim od czasu wynalezienia smartfona. Jeśli Carl Pei i jego zespół mają rację, Nothing może stać się liderem całkiem nowej kategorii produktów.

Czy użytkownicy są gotowi na rewolucję?

W teorii wszystko się zgadza. Urządzenia, które nie krzyczą, nie wymagają dotyku, nie uzależniają powiadomieniami – brzmią jak remedium na cyfrowe przeciążenie. Ale historia technologii pokazuje, że adaptacja nie dzieje się natychmiast.

iPhone pojawił się w 2007 roku. Dopiero po kilku latach dotykowy ekran stał się standardem. Wcześniej też mówiono: „ludzie nigdy nie porzucą fizycznej klawiatury”. Dziś nikt już nie pamięta, jak to było pisać wiadomości na klawiszach Nokii. Czy tym razem będzie podobnie?

Polscy użytkownicy należą do najbardziej wymagających, jeśli chodzi o stosunek ceny do jakości. Sukces Nothing Phone w Polsce był niszowy, ale wyraźny – szczególnie wśród entuzjastów estetyki i „czystego Androida”. Nowe produkty AI mogą przyciągnąć kolejną falę tych, którzy szukają sprzętu mniej „przeładowanego”, bardziej funkcjonalnego, lepiej zaprojektowanego. Ale na razie to wciąż hipoteza.

Wyzwania: zaufanie, prywatność, kontrola

Największe pytania dotyczą nie technologii, ale zaufania. Jeśli AI ma działać lokalnie, analizować nastroje, dane biometryczne, zachowania w czasie rzeczywistym — to kto będzie to kontrolował? Czy użytkownicy zaakceptują, że ich urządzenie „myśli” o nich częściej niż oni sami?

Drugi problem to infrastruktura. Takie urządzenia wymagają ogromnej mocy obliczeniowej, szybkiej reakcji i baterii, która nie padnie po kilku godzinach. Miniaturyzacja i efektywność energetyczna wciąż są granicami, których nie da się przekroczyć samą narracją.

No i przyzwyczajenia. Użytkownicy mogą uznać „nowe” za zbyt skomplikowane, nieintuicyjne lub… po prostu zbędne. Każda innowacja musi być nie tylko rewolucyjna, ale i wygodna. Historia zna wiele przypadków technologii, które przegrały, bo były „zbyt do przodu”.

Co zostanie, co zniknie?

Wizja przyszłości, w której technologia znika z pola widzenia, ale towarzyszy nam w każdej chwili, wydaje się realna. Może nie będziemy już patrzeć w ekrany, tylko słuchać, mówić, reagować. Może urządzenia nie będą miały „aplikacji”, ale intencje. Może smartfon zostanie zredukowany do terminala, backupu, bramy do sieci — a prawdziwa interakcja przeniesie się do czegoś lżejszego, bardziej zintegrowanego, mniej… widocznego.

Dla Carla Peia Nothing to nie tylko firma, ale idea. Brak, jako przestrzeń do zapełnienia. Może właśnie dlatego jego telefony wyglądają jak przezroczyste szkice, niedopowiedziane formy. Może to nie przypadek, że jego wizja nowego urządzenia to coś, czego jeszcze nie widzieliśmy.

Czy to się uda? Pei raz już udowodnił, że można zbudować markę, która rzuca wyzwanie gigantom. Tym razem gra jest większa: nie o lepszy telefon, ale o nowy język codziennej technologii.

Smartfony nie znikną z dnia na dzień. Wciąż będą potrzebne. Ale mogą już przestać być punktem odniesienia. Jeśli Nothing i jemu podobni mają rację, to za kilka lat patrząc na naszego iPhone’a, możemy zadać sobie pytanie: czy to jeszcze potrzebne?

DF, thefad.pl 


Używamy plików cookies, aby ułatwić Ci korzystanie z naszego serwisu oraz do celów statystycznych. Jeśli nie blokujesz tych plików, to zgadzasz się na ich użycie oraz zapisanie w pamięci urządzenia. Pamiętaj, że możesz samodzielnie zarządzać cookies, zmieniając ustawienia przeglądarki. Więcej informacji jest dostępnych na stronie Wszystko o ciasteczkach.

Akceptuję