Oliver Pieper
Hannes Heer – niemiecki historyk, jeden z twórców wystawy na temat zbrodni Wehrmachtu. W latach 1995-1999 w 34 niemieckich miastach obejrzało ją ok. 900 tys. osób
Wszystkiemu winne było SS, a Wehrmacht miał czyste ręce. Ten mit przez dekady funkcjonował w niemieckim społeczeństwie – mówi Hannes Heer.
DW: Przez długi czas funkcjonował w Niemczech mit czystych rąk Wehrmachtu według motta "dziadek był w porządku". Dlaczego ta narracja mogła się utrzymać tak długo?
Hannes Heer: Miliony żołnierzy Wehrmachtu uczestniczyły w zbrodniach wojennych – w odróżnieniu od "tylko" 250 tys. esesmanów, którzy odpowiadali za Holokaust. Upamiętnianie zbrodni Holokaustu funkcjonowało w Niemczech, ale w obliczu prawdy o 10 mln żołnierzy na froncie wschodnim, którzy zabili 26 mln obywateli ZSRR, opór w społeczeństwie był o wiele większy. Każdy miał po trzech, czterech, pięciu krewnych, którzy brali w tym udział.
Druga przyczyna to zimna wojna. Amerykanie pilnie potrzebowali Republiki Federalnej jako solidnego sojusznika na granicy bloku wschodniego. Głównodowodzący amerykańskich sił okupacyjnych w Niemczech, późniejszy prezydent USA Dwight David Eisenhower publicznie oświadczył, że trzeba rozróżniać między "kliką Hitlera" a Wehrmachtem i że "niemieccy żołnierze nie utracili swojego honoru". Te słowa doprowadziły do tego, że generałowie Wehrmachtu zostali zwolnieni z więzień aliantów. I ten mit przez lata funkcjonował w Bundeswerze, która została przecież utworzona przez byłych oficerów i generałów Wehrmachtu.
Pisarz Heinrich Böll napisał w 1948 roku radykalną powieść antywojenną, której akcja rozgrywa się na froncie wschodnim. Książka nie została wydrukowana. Także powieść „Der Überläufer“ Siegfrieda Lenza z 1952 roku nie mogła się ukazać. Erich Maria Remarque musiał przerabiać, powieść „Czas życia i czas śmierci” i przekazać ją do dalszych przeróbek redaktorowi wydawnictwa. Korzystając z dubbingu zmieniano treść dialogów filmów. Np. w „Casablance” członek ruchu oporu został przemianowany na norweskiego fizyka domowego. Wszystko to robiono po to, żeby stworzyć narrację według której Wehrmacht wykonywał tylko swój patriotyczny obowiązek i do tego musiał za to zapłacić milionami ofiar w swoich szeregach.
Przyczynił się Pan osobiście do obalenia mitu o czystych rękach Wehrmachtu jako twórca wystawy, która uświadomiła szerokiej opinii publicznej, w jakim stopniu regularne niemieckie oddziały brały udział w zbrodniach wojennych. Jak wspomina Pan tę wystawę?
– Był to kamień milowy. Byli już wprawdzie wcześniej historycy, którzy swoimi badaniami przełamywali milczenie, na przykład Manfred Messerschmidt w 1969 roku pisał o nazyfikacji Wehrmachtu, a Christian Streit w 1978 o zamordowaniu 3,5 mln sowieckich jeńców wojennych. Ale nasza wystawa miała o wiele silniejsze oddziaływanie, ponieważ na trzech przykładach pokazywała jak to wyglądało na co dzień. A więc codzienność mordowania, na podstawie zdjęć, które żołnierze Wehrmachtu sami robili na miejscu zbrodni.
Oprócz tego nie korzystaliśmy z innych zdjęć na tej wystawie. Sprawcy, wspólnicy i świadkowie sami zarejestrowali na tych fotografiach co się działo. Wystawa miała być pokazywana tylko przez pół roku w hamburskim Instytucie Badań Społecznych. Stopniowo przybywało materiałów. I zaczęto zgłaszać zainteresowanie pokazaniem tej wystawy przez najróżniejsze urzędy i instytucje. I tak wystawa na temat Wehrmachtu stała się wystawą wędrowną, czego pierwotnie nie planowaliśmy.
Co to za trzy przykłady, o których Pan mówił?
– Najpierw Białoruś, należąca do Związku Radzieckiego, która cierpiała najbardziej i poniosła najwięcej ofiar. Potem Serbia, wojskowy okręg Belgradu. Trzecim przykładem była 6. Armia. Zbiorowa biografia jednostki Wehrmachtu, która została rozbita pod Stalingradem, a której mit jako armii ofiar utrzymywał się jeszcze w latach 70-tych. Na tych trzech przykładach od sztabu generalnego aż do pojedynczych żołnierzy można się było faktycznie wiele dowiedzieć nie tylko o czynach, ale i o mentalności żołnierzy.
Te fotografie zaczęły przyciągać wielu ludzi, niektórzy przychodzili oglądać wystawę z albumami rodzinnymi, by szukać swoich krewnych, którzy nie powrócili. Albo takich krewnych, którzy nigdy nie przyznali się do tego, co robili. Historia powszechna stała się nagle wielką historią rodzinną. Trafiło to do ludzi, ponieważ wystawa prowokowała do tego, by ludzie zaczęli o niej rozmawiać i krytycznie dyskutować. To była może jedna z decydujących zasług tej wystawy – że przełamała ona to niezwykle głębokie milczenie.
Wszystkie te trzy przykłady na wystawie o Wehrmachcie dotyczyły wojny na Wschodzie. Czym różniło się prowadzenie wojny przez Wehrmacht na Wschodzie i na Zachodzie?
– Różnica była ogromna. Wojna na Wschodzie nazywana była wojną na unicestwienie. Ani wojna przeciwko Francji, ani Danii, ani Norwegii nie miała takiego charakteru. Tam chodziło o to, by zdobyć pewną strefę wpływu albo zaanektować jakiś teren. Ale tam, gdzie przeciwnikami były narody słowiańskie, zastosowano niespotykaną dotąd formę wojny – właśnie wojnę na unicestwienie.
Nie chodziło tutaj o to, żeby zdobyć jakiś teren czy strefę wpływu, tylko o to, by zniszczyć te społeczeństwa. Związek Radziecki stanowił centrum tych państw słowiańskich, których obywatele określani byli mianem "podludzi". Innym argumentem było to, że chodzi jakoby o „rządy Żydów”. Stąd wypracowano tam model prowadzenia wojny, której celem było unicestwienie ludności.
Hasło "rządy Żydów". W jakim stopniu Wehrmacht uczestniczył w Holokauście?
– Jeszcze przed rozpoczęciem wojny propaganda mówiła o konieczności pokonania „żydowskiego bolszewizmu”, a tym samym mniejszych państw słowiańskich, które znajdowały się rzekomo pod "żydowskim wpływem". To stanowiło oś tej propagandy. Przed rozpoczęciem działań wojennych wydawano rozkaz, który dotyczył Żydów – "wszyscy komisarze, wszyscy członkowie byłego rządu sowieckiego i administracji oraz Żydzi są wrogami niemieckiego narodu i muszą zostać unicestwieni".
Razem z Wehrmachtem w trakcie prowadzenia działań zbrojnych maszerowały trzy grupy operacyjne (Einsatzgruppen) i służby bezpieczeństwa (SD). Te grupy operacyjne były traktowane przez Wehrmacht w sposób bardzo koleżeński i podlegały mu logistycznie.
Grupy te musiały powiadamiać odpowiednich oficerów przed zaplanowanymi akcjami, aby nie zakłócać operacji wojskowych. Grupy te miały za zadanie – i to jeszcze na długo przed prześladowaniami Żydów w fazie "ostatecznego rozwiązania" – najpierw wymordowanie żydowskiej inteligencji, potem wszystkich żydowskich mężczyzn, a później wszystkich kobiet i dzieci. Był to Holokaust pod gołym niebem – nie mordowanie w obozach gazem, lecz w plenerze karabinami i pistoletami maszynowymi. W ten sposób w Związku Radzieckim (łącznie z wcześniej zaanektowanymi terenami wschodniej Polski, przyp. red.) zamordowano 3 mln Żydów.
Ten Holokaust nie istnieje w naszej pamięci. W naszej pamięci mamy europejskich Żydów, ich wywózki i komory gazowe w okupowanej Polsce. Nazywam to asymetrycznym podejściem do wojny – o jednych się pamięta, ponieważ zamieszana w to była mniejsza liczba sprawców. O innych się nie pamięta, ponieważ brały w tym udział miliony krewnych. To ponury i dotąd nie do końca wyjaśniony temat państwowej i prywatnej kultury pamięci.
Czy szczególnie teraz, 75 lat po zakończeniu wojny, niepotrzebna byłaby jeszcze jedna wystawa na temat zbrodni Wehrmachtu w czasie drugiej wojny światowej? Szczególnie teraz, jeśli wziąć pod uwagę społeczny i polityczny klimat w Niemczech?
– Rzeczywiście potrzebujemy trzeciej wystawy na temat Wehrmachtu. Właściwie teraz powinno być to możliwe. Ale powinna być to ekspozycja stała tak jak miejsce pamięci zamordowanych Żydów w Berlinie. Wtedy mógłbym powiedzieć – tak, mamy takie stałe miejsce, które można zwiedzić z klasą szkolną lub indywidualnie. Mając na uwadze, że dziś w Niemczech neonaziści otwarcie posługują się symbolami narodowego socjalizmu i że w Bundestagu zasiada partia, która twierdzi, że można być dumnym z niemieckiego Wehrmachtu i że czas nazizmu to był ptasi kleks w historii.
Potrzebna nam jest świadomość – tak, nasi przodkowie byli także na Wschodzie i brali udział w tych zbrodniach. To powinno zakotwiczyć się w pamięci rodzinnej. Byłoby to też konieczne wobec ofiar, o których się dzisiaj nie pamięta. Aż połowa sowieckich jeńców wojennych została zamordowana. Trzeba udokumentować te winy i przyznać się do winy! Dopiero wtedy może nastąpić coś takiego jak porozumienie czy pojednanie. A tego dotąd nie ma.
REDAKCJA POLECA