Bogumiła Nowak
Nie lekceważę koronawirusa, ale nie wpadam panikę. Strach osłabia siłę i wolę walki. Tylko rozsądek jest ważny i higiena. Uciekać trzeba umieć. Nie w panice, ale w spokoju, z rozwagą, tworząc sobie własny, bezpieczny świat. Nawet ograniczając czasem dostęp przykrych wiadomości. Lepiej brać tylko to, co dobre.
Ostatni weekend był czasem, kiedy zapragnęłam uwolnić się od wszelkich obsesji, przerażenia, a przede wszystkim wirusowej paniki. I złych emocji. Był czasem filtrowania umysłu i zanurzenia się w komforcie zapomnienia o tu i teraz. Ucieczką od grozy epidemii.
To nie pierwszy raz w życiu, kiedy uciekam i zamykam się przed otaczającym mnie światem w izolacji od nieszczęść. Takich ucieczek miałam kilka w życiu. Pierwszą przeżyłam w dzieciństwie, kiedy nagle musiałam wybierać, czy chcę być tu i teraz.
Trafiłam wtedy do prewentorium (takiej lżejszej formy sanatorium) jako 9-latka, słaba i mało odporna fizycznie. Miałam stać się zdrowsza i silniejsza. Ale to, co przeżyłam tam było dla mnie horrorem. To był jakiś obóz tresowanych zwierzątek. Dryl niemal wojskowy. Wszystko na komendę. Do dziś na wspomnienie tego mam dreszcze.
Najkoszmarniejsze jednak było wmuszanie mi zjedzenia obrzydliwej zupy mlecznej z rozgotowanym ryżem. Opiekunka grupy ładowała mi siłą łyżkę za łyżką. Do czasu. W pewnym momencie mój organizm nie wytrzymał i puściłam pawia na całą salę. Takiego iście filmowego. Wybiegłam z sali i po drodze jeszcze trzy razy zapaskudziłam otoczenie. W kolejne dni już nie zmuszali we mnie niczego. Ta ucieczka była skuteczna.
Aż pewnego dnia, niespełna tydzień po przyjeździe pojawiła się kolejna szansa ucieczki z tej katowni. Po prostu okazało się, że jest nas w tym prewentorium za dużo i część może się przenieść. Chętni mogli się zgłosić. No, więc się zgłosiłam ja i poznana wtedy moja, nowa przyjaciółka Gosia. Trafiliśmy w lepsze i dużo ładniejsze miejsce, do Karpacza. Rodzice zostali powiadomieni, że zmieniliśmy miejsce pobytu. Byłam szczęśliwa i odkryłam, że można żyć jak w bajce. Bez przymusu, poznając ciekawych ludzi.
Mieszkaliśmy w starym pałacyku. Wycieczki, spacery po okolicy i wiele swobody. Można było w samopas włóczyć się po okolicy. Ta ucieczka była najpiękniejsza. Pokazał mi, że nic nie musi być przymusem i że bunt się opłaca.
Następna ucieczka miała inny wymiar i była już w szkole średniej. Nie radziłam sobie wtedy z przedmiotami takimi jak fizyka i chemia. To jakiś paradoks, bo moja mama była chemikiem. Jedyna w rodzinie okazałam się zdeklarowanym humanistą… Nawet moje bratanice mają upodobania do ścisłych przedmiotów. A ja nie. Do dziś mam problemy z tabliczką mnożenia. Od dzieciństwa nie mogę się z tym uporać i liczę na palcach lub malując kreski.
Wtedy ogólniaku trafiłam do klasy ogólnej, co okazało się dla mnie przekleństwem. Klasa humanistyczna miała mniej przedmiotów ścisłych. Zaś matematyczno-przyrodnicza ich nadmiar. Natomiast ogólna musiała być jakbym to nazwała unisex, czyli perfekt na wszystkie strony. Nie dawałam rady z fizyką i matmą. A będąc osobą ambitną musiałam dać sobie radę i nie mieć dwój. Stres na lekcjach mnie zżerał. Nie dawałam rady.
Ratunkiem były popularne wtedy tabletki uspokajające. To była ucieczka od strachu. Zaczęło się niewinnie. Jedna, dwie, trzy... ale pomagało. Szło mi lepiej. Dawki jednak rosły. Potem nie starczało opakowania na jeden dzień. I tabletki przestały pomagać. Sięgnęłam po silniejsze środki. W końcu ładowałam w siebie garściami… Na lekcjach dawałam jeszcze radę, ale po przyjściu do domu padałam. Bywało, że nie dałam rady zjeść obiadu i zasypiałam. Trwało to pół roku.
W końcu dotarło do moich rodziców i nauczycieli, że coś się ze mną nie tak. Lekarz zaprzyjaźniony z moimi rodzicami wziął mnie na tygodniową terapię. To była walka z uzależnieniem. Może nie takim jak narkomania, ale podobnym.
Wpierw ucieczka od strachu, a potem od lekomanii. To doświadczenie pokazało mi, że mam w sobie nieposkromioną siłę. Już nigdy nic nie stanęło mi na drodze. Nigdy nie uległam pokusie uzależnienia się od czegokolwiek. Ta ucieczka nauczyła mnie tego, że jestem niemal bogiem i że to, co sobie wyznaczę osiągnę.
Od tego czasu moje ucieczki były raczej wyborem niż koniecznością. No, może poza jedną, kiedy uciekałam z Bałkanów ogarniętych wojną. To jednak też był świadomy wybór, by wrócić do domu i nie czekać na rozwój wypadków.
Trudno było, bowiem przewidzieć jak potoczą się wydarzenia. Uciekanie nie było łatwe. Nie dało się bezkarnie przejść z południa ówczesnej Jugosławii – Czarnogóry - na północ, do granicy węgierskiej.
Droga, którą można było jedynie pokonać pieszo trwała ponad trzy tygodnie. Tygodnie pełne strachu przez zniszczony kraj, spalone wsie i z obawą, czy uda się ujść cało przed grasującymi wokół paramilitarnymi oddziałami. Najtrudniejsza to była ucieczka. Nawet w stanie wojennym w Polsce tak się nie bałam, jak wtedy w Jugosławii. Gdy trafiłam na granicę węgierską i do pociągu jadącego do Polski byłam szczęśliwa. W końcu to była wielka i udana ucieczka.
A teraz jak uciec od pandemii. To największe wyzwanie w życiu. Jednak stwierdziłam, że chyba jestem specjalistą od ucieczek… Tych mniejszych i tych większych.
Zawsze w życiu jak mi coś nie pasowało, to uciekałam i wybierałam wygodniejszą dla mnie opcję.
Od koronawirusa też mogę uciec. Oczywiście jak to wroga nie można go lekceważyć, ale wybrać opcje, by go nie spotkać przypadkiem. Jednak samo unikanie to za mało. Przynajmniej tak uważam.
Trzeba znaleźć opcję, by stworzyć sobie enklawę wolną od strachu i paniki. I nad tym właśnie pracowałam w miniony weekend. Nad wypracowaniem wolnej strefy od koronawirusa. Nad poczuciem własnego bezpieczeństwa i siły.
To konieczny element w walce. Strach i obawa przed zarażeniem jest czynnikiem, jak twierdzą wirusolodzy, osłabiającym własną odporność organizmu.
Tu przypomina mi się jeden znajomy, który całe życie bał się HIV/AIDS. Miał wprost psychozę na tym punkcie. I co? Został HIV-pozytywnym. Po wypadku trafił do szpitala, a tam podano mu zakażoną krew. Wtedy na początku lat osiemdziesiątych ubiegłego wieku niezbyt zwracano uwagę na krwiodawców. Nikomu nie przyszło do głowy, że wystarczy kropla skażonej krwi. To był jego dramat życiowy. Powiedział wtedy: „Ty olewałaś wszystko i nie bałaś się, ja drżałem na każdy kontakt. Nawet bałem się podać rękę. Ty jesteś zdrowa, a ja mam AIDS”, którego zawsze się bałem. Czy to nie ironia losu”
Stąd też nie lekceważę koronawirusa, ale nie wpadam panikę. Strach osłabia siłę i wolę walki. Tylko rozsądek jest ważny i higiena. Uciekać trzeba umieć. Nie w panice, ale w spokoju, z rozwagą, tworząc sobie własny, bezpieczny świat. Nawet ograniczając czasem dostęp przykrych wiadomości. Lepiej brać tylko to, co dobre. Więc mój ostatni weekend był wyłącznie skazaniem na dobre wiadomości.
Bogumiła Nowak