Marcin Zegadło - poeta, publicysta
Przejmujące jest to, że z taką czcią, 1 sierpnia, świętujemy początek zagłady miasta, zupełnie zapominając o tym, co wydarzyło się 3 października, ignorując tym samym tego miasta – upadek.
Nocą z 2–go na 3–go października 1944 r. podpisano akt kapitulacji kończący wydarzenie, które zostało nazwane Powstaniem Warszawskim. Tym samym po 63 dniach krwawych walk przerwano opór i poddano miasto. Do niewoli poszło około 15 tysięcy żołnierzy Armii Krajowej, w tym komendant główny AK generał Tadeusz „Bór” Komorowski.
Chciałbym przy okazji tejże rocznicy zauważyć kilka faktów. Swoje spostrzeżenia w szczególności chciałbym zadedykować wszystkim tym patriotom, którzy od kilku lat przyodziewają tak zwaną „odzież patriotyczną”, która stanowi pewien rodzaj komiksowego komentarza do wydarzeń historycznych związanych z Powstaniem, w rzeczywistości stanowiąc brutalne uproszczenie i często ordynarnie przekłamując tamte wydarzenia.
W związku z tym chciałbym wszystkim tym, którzy noszą na piersiach odzież z napisem „63 Dni Chwały” przypomnieć, że Powstanie jednak upadło. Upadło po tym, jak siły niemieckie urządziły jego uczestnikom bezprecedensową, w skali światowej, masakrę, w której ucierpieli nie tylko bezpośredni uczestnicy walk powstańczych. Powstanie stanowiło, przede wszystkim, zagładę dla miasta i jego mieszkańców. W trakcie walk zginęło od 150 do 180 tysięcy cywilów (szacunki różnią się od siebie w tym zakresie). Niemal trzydzieści procent z tej liczby zabitych to ofiary egzekucji wykonywanych przez Niemców oraz kolaborujące z nimi formacje, np. brygadę SS RONA. Masowo dochodziło do gwałtów, rabunków i mordów na mieszkańcach, których nikt nie pytał o zdanie w godzinie „W”, która tak pięknie maluje się na t-shirtach, bawełnianych bluzach, spodniach od dresu, chustkach zakładanych na twarze przez uczestników marszy niepodległości i tym podobnych capstrzyków.
Chciałbym wszystkim tym, którzy na odzieży patriotycznej noszą wizerunki płonącego miasta, opatrzone napisem „Nigdy się nie poddawaj” zakomunikować, że Powstanie to nie był wyłącznie 1 sierpnia, to nie był Mazurek Dąbrowskiego i biało-czerwone flagi w oknach kamienic. To nie były twarze roześmianych chłopców w poniemieckich hełmach i radosnych dziewcząt w za dużych furażerkach.
Powstanie to były urwane kończyny, rozlane jelita, zwęglone ciała poległych, zmiażdżone zwłoki zasypanych w zbombardowanych domach, otwarte, ropiejące rany, głód i pragnienie. Powstanie to były stosy ciał pomordowanych na Woli już 5 sierpnia, a nie jest rzeczą szczególnie romantyczną umierać razem ze swoim dzieckiem i kobietą na jakimś podwórzu, w letni dzień, umierać od kuli, kiedy twoją kobietę gwałci esesman, to się nijak nie da przenieść na bawełnianą bluzę albo t-shirt.
Nie da się narysować na patriotycznej odzieży masowych mordów ludności cywilnej Warszawy, do których doszło na Sadybie, Marymoncie, Powiślu, Czerniakowie, czy na Ochocie. Trudno zastąpić wyrysowane na bawełnianych bluzach sylwetki zgrabnych powstańców obwieszonych bronią, ofiarami spacyfikowanych powstańczych szpitali (ponad 300 tysiąc ofiar), ludzi palonych żywcem w szpitalnych łóżkach.
Żaden t-shirt, żadna bawełniana bluza z kapturem nie pomieści nazwisk poległych powstańców, ponieważ musiałoby się tam ich znaleźć około 16 tysięcy. Kolejne 20 tysięcy to ranni i zaginieni. Żaden „patriotyczny ciuch”, żaden fatałaszek nie ogarnie tych nazwisk. A za każdym z tych nazwisk jest opowieść. Czyjeś życie. Jakaś matka, siostra, brat, czyjaś żona i czyjeś dzieci, a wszystko to pomnożone przez 16 tysięcy. I jeszcze raz to samo pomnożone przez 150 do 200 tysięcy ofiar cywilnych.
Te „63 Dni Chwały” to zrównane z ziemią miasto, które w ciągu dwóch miesięcy stało się gigantycznym cmentarzem, a chciałbym wierzyć, że stało się nim nie po to, żeby teraz młodociany sprzedawca w Żabce podając mi zakupy nosił na ramieniu imitację powstańczej opaski, z symbolem Polski Walczącej i komunikatem, że „nigdy się nie podda” wysmarowanym na klatce piersiowej, wkomponowanym w ten sposób pomiędzy gumy do żucia, parówki, wódę i piwo.
Przejmujące jest to, że z taką czcią, 1 sierpnia, świętujemy początek zagłady miasta, zupełnie zapominając o tym, co wydarzyło się 3 października, ignorując tym samym tego miasta – upadek.
Bardzo to niemądre, ale też bardzo polskie. Odwieczny, niezniszczalny duet.
Marcin Zegadło