Szukaj w serwisie

×
8 września 2018

Rafał Sulikowski. Kościół w Polsce: nadzieje i beznadzieje

Rafał Sulikowski

Rafał Sulikowski

Kościół w Polsce skupiony nadal jest na przeszłości. Wbrew zaleceniom samej Ewangelii, żeby wstecz się nie oglądać i pozostawić umarłym grzebanie umarłych czerpie całymi garściami z przeszłej i zaprzeszłej Tradycji, która jest ważniejsza niż Pismo Święte.

 

Tekst ten jest kontynuacją artykułu, w którym stawiam Kościołowi pytania z zakresu tego, w czym on sam jest żywo zainteresowany. Piszę tam o pewnych sprzecznościach logicznych, na jakie nauczanie kościelne, wciąż sponsorowane przez państwo, czyli budżet, naraża tych, których katechizuje i którym głosi codziennie niemal kazania z wszystkich ambon w kraju.

Dziś chciałbym zbliżyć się do sedna problemu „kościoła”, licząc nadal na rzeczową dyskusję.

Nie mam zamiaru walczyć z Kościołem, lecz poddać merytorycznej dyskusji pewne rzeczy, które hierarchia „podaje wiernym do wierzenia”. Już samo to, że coś trzeba podać komuś do wierzenia jest dla mnie przerażające, jednak wiedząc, jaki mamy odsetek wtórnego analfabetyzmu w Polsce, w tym – analfabetyzmu filozoficzno-teologicznego, do swego przerażenia dorzucam garść zadumy, zdziwienia oraz zażenowania takim stanem rzeczy.

Rola Kościoła w historii Polski jest – podobnie jak w innych krajach europejskich – niewątpliwa, co nie znaczy, że wyłącznie pozytywna. Nie ma miejsce tu, żeby choć streścić ponadtysiącletnie dzieje chrześcijaństwa w Polsce, więc ograniczę się do kilku przypomnień.

Rzeczywiście, przyjęcie chrześcijaństwa z pewnością uczyniło dawny świat pogańskich, nieraz okrutnych wierzeń z ofiarami z ludzi począwszy, mniej groźnym. Zamiast ofiar z dzieci – doskonała ofiara Jezusa, po którym żadna licząca się religia światowa już nie uprawia kanibalizmu ani nie składa żywych ofiar.

Oczywiście, że administracja wielkiego państwa feudalnego wymagała umiejętności kancelaryjnych, pisania i czytania, podstaw matematyki dla agronomów (to później) i tak dalej. Chrześcijaństwo jest religią księgi – stąd umiejętności te przydały się na dworze królewskim, a stopniowo i rozlały się na większość państwa. Oczywiście, że strona „zabytkowa”, by tak rzec, chrześcijaństwa w Polsce jest olbrzymia i bogata. Katedry romańskie, kolegiaty gotyckie, świątynie baroku z cudownym wnętrzem, a nawet świątynie modernistyczne na osiedlach dawnych „bloków” świadczą, jak wielką kulturową wartość niesie instytucja Kościoła katolickiego w Polsce. Nie można przejść obojętnie obok katedry oliwskiej, gdy prezentowane są cudne organy czy obok świątyń w Świętej Lipce, czy Kamieniu Pomorskim, które również pochwalić się mogą nie tylko miejscową legendą, ale i równie, co w Oliwie, pięknymi organami. Nie można przejść obok gotyckiej katedry w Pelplinie, gdzie w tamtejszym muzeum katedralnym przechowuje się mnóstwo bezcennych rękopisów partytur muzycznych. Polichromie, freski, ołtarz Wita Stwosza... Robi wrażenie również świątynia w Krzeptówkach i na Krupówkach i bazylika miłosierdzia w Łagiewnikach podkrakowskich. To jest niezaprzeczalne.

Ale nie tylko ze względu na te wartości artystyczno-estetyczne należy odwołać rychły upadek Kościoła w Polsce i innych krajach europejskich. Chrześcijaństwo to także bogata opieka charytatywna dla biednych, chorych, samotnych, cierpiących. To już drugi ważny argument. Trzecim jest pewna wychowawcza rola Kościoła w wychowaniu obywateli na światłych ludzi w sytuacji, kiedy rodziny zajęte pracą na wielu etatach nie dają już sobie rady, a szkoła dawno utraciła monopol na wychowanie „w duchu materializmu dialektycznego”. I myślę, że gdyby na tym kończyły się zadania Kościoła – nie miałbym zasadniczo zastrzeżeń. Lecz wspomniane funkcje – cywilizacyjna, kulturotwórcza czy charytatywna – Kościołowi nie wystarczają. Gdyby Kościół skupił się na swej roli edukacji w szerokim znaczeniu, nie tylko płytkiej katechizacji, skupił na roli „zabytkowo-turystycznej” oraz na wielkich dziełach społecznych (Caritas, działalność dobroczynna o.o. bonifratrów, liczne stowarzyszenia pomocy, etc.) - to już by wystarczyło, aby uznać jego prawa do istnienia w sakralnej przestrzeni kraju.

Niestety, jako wielowiekowa, scentralizowana instytucja ma ona pewne ciągoty absolutystyczne i przede wszystkim totalistyczne (to nie to samo, co „totalitarne”!), co sprawia, że hierarchia świadomie czy półświadomie dąży do władzy i „rządu dusz”, którym wyznacza pewną i bezpieczną rzekomo drogę przez życie.

Gdyby każdy wierzył w coś, ale nie obnosił się z tym – spałbym spokojniej. Ale niestety, dziś Kościół za wszelką cenę chce ściśle podporządkować sobie topniejącą wciąż rzeszę wiernych. Próbując ratować chrześcijaństwo, w osobie papieża Franciszka, pozornie tylko „centro-lewicowego”, stara się przekonać nas, że jego przesłanie jest całkowicie pozytywne. Proponuje miłosierdzie, miłość, współczucie cierpiącym, otworzenie się na większy niż dotąd świat. To są jak sądzę pozory i można je dobrze uzasadnić.

Kierując się na młodzież, z natury bardziej lewicową niż ludzie starsi, papież Franciszek wysuwa póki co same wysokie karty, mając zapewne jakiegoś „asa w rękawie”. Jednak to tylko pozory. Pontyfikaty przeplatają się: po centrowym papieżu Polaku, który próbował soborowe „aggiornamento” przekuć w czyn i praktykę, nastał mocno integrystyczny, trydencki wręcz i prawicowy Benedykt XVI. Kiedy okazało się, że za jego czasów mnóstwo ludzi porzuciło drogi chrześcijaństwa i zaczęło szukać na własną rękę prawdy, został prawdopodobnie zmuszony do ustąpienia, szczególnie w kontekście słynnej i niefortunnej wypowiedzi na temat religii islamu.

Papież Franciszek zdecydowanie różni się nie tylko od Benedykta, ale od Jana Pawła II i całego Kościoła polskiego, co widać było i czuć podczas pielgrzymki na Światowe Dni Młodzieży w 2016 roku. Papież starał się nauczyć niektórych polskich publicystów i ministrów, aby nie byli bardziej papiescy niż papież i bardziej katoliccy niż on sam. Franciszek przyjechał i odjechał, pozostawiając wrażenie niedosytu u tych, którzy widzieli w nim szansę na reformy w Kościele, a jednocześnie umacniając „prawdziwych katolików” w „prawdziwej wierze”, czyli wierze opartej wyłącznie na Tradycji, bez korekty teraźniejszości i rzutowania w przyszłość.

Kościół w Polsce skupiony nadal jest na przeszłości. Wbrew zaleceniom samej Ewangelii, żeby wstecz się nie oglądać i pozostawić umarłym grzebanie umarłych czerpie całymi garściami z przeszłej i zaprzeszłej Tradycji, która jest ważniejsza niż Pismo Święte.

Przeszłość Kościoła bywa demonizowana przez krytyków i idealizowana przez samego zainteresowanego. Wybiórcze traktowanie historii Kościoła prowadzi do dwóch lustrzanych błędów – demonizacji („Kościół był zły”) bądź idealizacji - „Kościół czynił samo dobro”. Właściwie można opierając się na selektywnie traktowanym materiale źródłowym udowodnić zarówno jedną, jak i drugą tezę. Wystarczy skupić uwagę na tym, co Kościół rzeczywiście dobrze czynił i przymknąć wzrok na ewidentne zło i na odwrót. Wtedy mamy wrażenie, że „zrozumieliśmy”, że wiemy, „jak było naprawdę” i posiadamy niemal wszechwiedzę. Tymczasem sprawa przeszłości Kościoła, częściowo podsumowana przez Jana Pawła II, który w imieniu tegoż przeprosił za dawne grzechy i błędy Kościoła, nie jest taka prosta, lecz bardziej skomplikowana.

Skrótem wielkim idąc, można rzec, że chrześcijaństwo powstało jako reakcja na zbytni formalizm judaizmu, zwłaszcza w wydaniu „uczonych w Piśmie” i stronnictwa faryzeuszy. Związki wczesnego chrześcijaństwa z ruchem esseńczyków, praktykujących mistyczny odłam judaizmu są dobrze poznane, ale nie przeszły do narracji kościelnej, a tym bardziej do wiedzy religijnej chrześcijan. Dziś chrześcijaństwo, zwłaszcza w wersji katolickiej ponownie powtarza drogę judaizmu – od wielkich narracji „ludu Abrahama”, ojca chrzestnego monoteizmu, przez wielkiego Mojżesza i proroków, zwłaszcza Izajasza i przepięknych psalmów króla Dawida aż po skostnienie bezpośrednio przed wystąpieniem Jana Chrzciciela i Jezusa z Nazaretu. Dziś ponownie chrześcijaństwo w rycie rzymskokatolickim wymaga odnowy, także w swych strukturach formalnych, ale i w nauczaniu moralnym.

Jung, słynny psychoanalityk z I poł. XX wieku twierdził, że wszystkie problemy psychiczne ludzkości można sprowadzić do węzła seksualno-religijnego. W istocie, dowodził, ludzkość ma tylko dwa problemy – seksualny i religijny. Nie są oddzielone, warunkują się wzajemnie. Później Jung użył freudowskiego „popędu śmierci” i definicji Heideggera o „bycie ku śmierci” i mówił o „zasadzie Tanatosa” i „zasadzie erosa”. Eros i Tanatos, seks i śmierć, po której nikt nie wie, co jest, warunkowały ściśle życie ludzi w dziejach i walczyły ze sobą.

Problemem większości chrześcijan, szczególnie głęboko wierzących i zaangażowanych w życie kościołów jest sfera intymna. Pojęcie grzechu, wywodzące się z Biblii, zostało zredukowane do „grzechów cielesnych”, tak, jak gdyby seks był najważniejszą sferą życia. Tymczasem represjonowanie seksualności – co pokazuje najnowsza historia Kościoła w Australii, USA czy południowej Ameryce – do niczego dobrego nie prowadzi, a kolejne nakazy i zakazy działają przeciwskutecznie oraz prowadzą mnóstwo wierzących w Chrystusa do ciężkich nerwic i neuroz, a czasem jeszcze głębszych zaburzeń psychicznych. Kościół bardzo nie lubi nauki, szczególnie biologii ewolucyjnej, ale także psychologii, psychiatrii, których wyniki wieloletnich różnych badań rzucają światło na kondycję człowieka w świecie w ogólne, a w przyszłości pewnie bardziej szczegółowo.

Jednak nie tylko sfera seksualna jest represjonowana w kościołach chrześcijańskich. Podobny los spotykał w przeszłości niezależnych uczonych, odkrywców czy wynalazców, a także twórców kultury i sztuki.

W 1600 roku spalono na Campo di Fiori Giordana Bruno, który rozpowszechniał teorię heliocentryczną Kopernika, a inny uczony, Galileusz przeżył tylko dlatego, że ze strachu zdążył odwołać i potępić swoje tezy, podobnie jak czynili to za pomocą „samokrytyki” zagrożeni karą dysydenci i opozycjoniści w systemie komunistycznym. Szczególnym miejscem dyskusji obecnie jest teoria ewolucji i opozycyjny wobec niej krecjonizm.

Jak wiemy z historii, teoria ewolucji, podobnie jak teorie dionizyjskie Nietszchego oraz poglądy na naturę ludzką autorstwa twórców psychoanalizy (Freud, Jung, Horney i inn.) - wszystkie razem zostały przez Kościół oficjalnie odrzucone. Dzieje się tak mimo że istnieje mnóstwo danych i poszlak wskazujących, że „ewolucjonizm to coś więcej niż hipoteza”. Słowa te wypowiedział największy autorytet w świecie katolickim, sam Jan Paweł II. Do wiernych oraz urzędników MEN jeszcze te słowa nie dotarły, jednak jak uczy znowu historia, „wyparte powraca”. Dzieje się tak zawsze i wszędzie ze wszystkimi niewygodnymi poglądami, które zrazu zdają się wielką herezją, potem hipotezą, by wreszcie uzyskać status prawdy naukowej. Jednak nawet powszechna akceptacja jakiegoś poglądu wśród uczonych wcale nie gwarantuje popularności pośród hierarchii Kościoła i rzesz szarych wiernych.

Kościół ze zrozumiałych powodów nie może przyjąć takiej wersji ewolucjonizmu, która była pierwotna. Co prawda sam Darwin był wierzący i z tego powodu wahał się przed publikacją „O pochodzeniu gatunków”, jednak ewolucjonizm przynajmniej w swej twardej naukowej wersji czyni Boga „zbędną hipotezą”. Tłumaczy świat całkowicie materialistycznie, ateistycznie i immanentnie – nie ma twierdzą ewolucjoniści tacy, jak choćby Dawkins (autor „Samolubnego genu” oraz „Boga urojonego”), żadnej potrzeby, aby odwoływać się w teorii pochodzenia wszechświata, ziemi oraz człowieka do „Stwórcy”.

Kreacjoniści co prawda piszą o „inteligentnym projekcie” i zasadzie antropicznej, ale nie mają żadnych dowodów, ani nawet poszlak na potwierdzenie wiary, że jakichś (jakikolwiek) czynnik zewnętrzny jest potrzebny do pełnego wyjaśnienia pochodzenia świata i człowieka.

Niektórzy odwołują się do innych niż tradycyjny „Bóg” czynników sprawczych, jak NOL i ufo, obce cywilizacje, „anioły” i „bogowie” jako kosmici, niezróżnicowaną siłę „new age”, inteligentne energie i mnóstwa innych czynników. Od nauki dzieli ich tedy ich wiara, która wywodzi się jedynie z Księgi Rodzaju, interpretowanej tak, aby uzasadnić „dni stworzenia” jako wielkie, czasowe „eony” (tysiąclecia) czy powstanie biblijnego raju rozumianego dosłownie jako biblijny eden.

Zarówno jedni, jak i drudzy pomijają istotne rzeczy, które nie mieszczą się w ramach ich światopoglądowych przekonań. Jest niemożliwe, aby kreacjonista został ewolucjonistą, choć prędzej to nastąpi niż na odwrót. To kreacjoniści używają mocnych słów, podczas gdy różnorakie poglądy pośród zwolenników ewolucji sugerują, że wśród tych ostatnich panuje większa tolerancja, pluralizm i swoboda badawcza.

Jednak Kościół oficjalnie nie bierze udziału w tej walce. Istnieje przecież chrześcijański ewolucjonizm, który uznaje fakt powszechnego rozwoju od form prostych ku złożonym, jednak głównie w świecie protestanckim.

Katolicyzm póki co zamiata pod dywan teorię ewolucji, co niestety kiedyś zemści się okrutnie. Jak wszystko, co wyparte, tak i powróci w chwale teorii ewolucjonizm i wtedy może narodzi się ktoś, kto odkryje, jak się sprawy naprawdę mają. Ale raczej niestety już nie w tym stuleciu.

 

Rafał Sulikowski

 



Polub nas na Facebooku, obserwuj na Twitterze


Czytaj więcej o: