Jan Hartman
Kaczyński nie jest tchórzem. Jest chory, jest zmęczony, jest zbolały i przegrany. Ale nie ucieka przed swoimi wrogami. Dawno już pokazał, jaki jest i odpuścił sobie pozory. Od pozorów ma ludzi. Tak jak od wszystkiego.
Pani poseł Scheuring-Wielgus powiedziała z mównicy sejmowej, że Jarosław Kaczyński jest tchórzem. Pozwolę sobie nie zgodzić się z tą opinią.
Niszczenie wolnego sądownictwa i utrwalanie autorytarnych rządów, opartych na populistycznej ideologii oraz kaście zdemoralizowanych karierowiczów i sprzedawczyków o złamanych kręgosłupach, to nie jest żadne tchórzostwo. To raczej zemsta frustrata, który odgrywa się na nas wszystkich za swoje nieudane i gorzkie życie.
Jarosław Kaczyński gra już ostatnie akordy swojej symfonii. W tej kadencji słyszymy wściekłość: a masz, a masz! Zostawię wam taki gnój, że się z niego nie wygrzebiecie przez całe lata. Popamiętacie mnie sobie. Nawet jeśli na zawsze pozostanę czarnym charakterem, to nie śmiecie już nigdy obalić pomników Lecha Kaczyńskiego i na zawsze wryję się w waszą pamięć. Lekcji, jaką dał wam Jarosław, nie zapomnicie nigdy!
Kaczyński nie jest tchórzem. On się nie boi. Sieje strach wokół siebie, lecz sam go nie odczuwa. Nie ucieka przed własnym strachem jak wielu innych dyktatorów.
Apatyczny, choć od czasu do czasu wstrząsamy paroksyzmami nieokiełznanej nienawiści („mordy zdradzieckie, kanalie”), lewituje ponad swoim stadem, ponad rzeczywistością, bo jest wypalonym i zgorzkniałym melancholikiem, wyobcowanym i zamkniętym w sobie.
A tam – „w sobie” – pustka. Jest do bólu nieciekawy – nawet dla samego siebie. Jeszcze czasami obudzi się w nim wściekłość i ból, gdy przypomni sobie dawne upokorzenia, lecz na co dzień jest zmęczony i zobojętniały. Jeśli dręczy nas i poniża Macierewiczami i Ziobrami, jeśli napuszcza na nas ludzi dewastujących kraj, jeśli pozwala na wszechobecną hucpę i korupcję, to nie dlatego, że chce nas zgnębić i przerazić, lecz po prostu dlatego, że jest mu obojętne, jakich ma ludzi i co ci ludzie wyczyniają.
Liczy się tylko to, że może ich kontrolować. Bo kontrolowanie ludzi jest jedyną rzeczą, która go w melancholii pociesza i kompensuje jego zadawnione kompleksy. Wierzy, że w jego działalności przejawia się duch dziejów, a każdy zdemoralizowany oficer jego armii, każdy szeregowiec i każdy obywatel w ogóle to tylko nawóz historii. Historii, której demiurgiem jest on sam i jego brat.
To po prostu Duch Dziejów powołał ich do stworzenia nowej Polski i nowego narodu – karnego i bogobojnego, posłusznego władzy i odpornego na miazmaty zgniłego Zachodu. Czy to pycha? Nie sądzę. Myślę, że raczej kicz, zwykła ludzka głupota. Pycha Kaczyńskiego fascynuje i pociąga, lecz sam jest zbyt zakompleksiony i przewrażliwiony na swoim punkcie, by znać prawdziwą pychę. W pewnym sensie jest nawet skromny. Da się lubić i te okruchy sympatii ze strony kilkorga bliższych przyjaciół utrzymują go przy życiu.
Bo w biednej głowie Kaczyńskiego są strzępy endeckich fantazji rodem z początku XX w., iluzje politycznej mitomanii, przebrzmiałe mędrkowania o wychowaniu narodu i inne staromodne śmiecie. Całe to egzotyczne imaginarium niemające nic wspólnego ze współczesną rzeczywistością, nie mówiąc już o współczesnych standardach moralności społecznej, zanurzone jest w dodatku w złych emocjach zgorzkniałego frustrata.
Kaczyński żyje dzięki bliżej nieokreślonemu poczuciu własnej racji, ukrytej za murem niezrozumienia. Uważa się za postać tragiczną, za wyniosłego Jedynego, za samotnego geniusza, którego posłannictwo jest tak wielkie, że nawet sam do końca go nie pojmuje.
A przecież jest ono takie proste! Chodzi tylko o zrekompensowanie własnej życiowej klęski – o ojca, o samotność, którą trzeba pomścić, o Wielką Tajemnicę, którą i tak wszyscy znają, o upokorzenia młodości, spersonifikowane w osobie Adama Michnika, o upokorzenia późniejsze, spersonifikowane w osobie Donalda Tuska. Taka jakaś prosta psychologia. Taka nieciekawa psychologia.
Jakże dobrze go już znamy. To już 30 lat! Jest dla nas jak kłopotliwy członek rodziny, o którym wiemy więcej, niżbyśmy chcieli, i którego „tajemnice” tyleż są dla nas nie do końca jasne, co i mało nas już obchodzą. Kaczyński jest „freakiem”, dziwakiem oderwanym od życia i życiowo niesamodzielnym. Takich nieudolnych, dysfunkcyjnych ludzi są wokół nas tysiące. Traf chciał, że szalona ambicja i chęć odegrania się na tych, którzy go w młodości skrzywdzili, zawiodły tego akurat dziwaka na szczyty władzy. Grupa żądnych władzy i pieniędzy karierowiczów w pewnym momencie uwierzyła, że ktoś taki, tak bardzo różny od nich, może zostać ich guru i przewodnikiem. Wybrali go sobie, bo jest inny. I w dodatku „święty”, bo nie zależy mu na kasie.
Taki ktoś może widzi więcej, może ma poparcie w niebie? Kto tam wie. Lepiej z nim nie zadzierać. Tym bardziej że jest bezwzględny i okrutny – gotów sponiewierać, zużyć do cna i wyrzucić każdego. Lepiej więc być posłusznym, to więcej się nachapie, zanim się pójdzie w odstawkę, co przecież i tak kiedyś nastąpi. A skoro los ten dotyka wszystkich, to przynajmniej wobec ojca wszyscy są równi. Zawsze to jakaś sprawiedliwość. Lepsza taka niż żadna.
Mechanizm znany od starożytności, zapisany nawet w kodzie religijnym, gdzie wszak każdy jest równy i nic nieznaczący w obliczu Pana. Kaczyński nauczył się tak funkcjonować. Nauczył się okrucieństwa, które zapewnia mu posłuch i szacunek. Inność, chociaż jest tak banalna, bo polega na zwykłym dziwactwie i mizantropii, wystarczy, by ludzie mierni i marni, którzy otaczają Kaczyńskiego i wysługują się mu za garść srebrników, uwierzyli, że mają sprawiedliwego pana, za którym stoi jakaś tajemnicza racja, usprawiedliwiająca ich poniżenie i degrengoladę.
Kaczyński nie jest tchórzem. Jest chory, jest zmęczony, jest zbolały i przegrany. Ale nie ucieka przed swoimi wrogami. Dawno już pokazał, jaki jest i odpuścił sobie pozory. Od pozorów ma ludzi.
Tak jak od wszystkiego. On już nic nie musi. Nie musi nawet udawać, że ma jakieś zasady czy moralność. Niczego nie udaje. Jest sobą. Jest wolny. Jest być może jedynym wolnym człowiekiem w tym kraju.