Prof. Jan Hartman
W polskim sporze o aborcję wybrzmiewa prawie wyłącznie ideologia – ta niemądra i wsteczna oraz ta mądra i postępowa. Tak czy inaczej – ideologia. Tymczasem nie taka powinna być płaszczyzna dyskusji.
Polska „gra o aborcję” jest wyłącznie walką o poszerzenie dominacji Kościoła w sferze prawa. Restrykcyjne prawo nie służy zapobieganiu aborcji, lecz przenoszeniu na grunt prawa świeckiego doktryny kościelnej.
W dodatku całkiem nowej, bo dopiero od niewiele ponad stu lat Kościół uważa „spędzenie płodu” (jak to się nazywało jeszcze pół wieku temu) za wyjątkowy i ciężki występek. Uważa, a raczej deklaruje, że uważa, gdyż oprócz naciskania na suwerenne państwa, aby karały za aborcję, nie domaga się żadnych antyaborcyjnych działań, które mogłyby być znacznie skuteczniejsze. A jakie to są działania, to bez żadnej wątpliwości wiemy już z długiej praktyki w wielu krajach. Aborcji jest mniej tam, gdzie kobiety mają pełną kontrolę nad swoją płodnością i dostęp do taniej antykoncepcji, a w razie niechcianej ciąży – daleko idącą pomoc. Oraz tam, gdzie nie piętnuje się niezamężnych dziewcząt z powodu zajścia w ciążę. A wszystko to jest możliwe i staje się faktem tylko w tych krajach, gdzie młodzież ma dostęp do przyzwoitej edukacji seksualnej, która uczy odpowiedzialności i kultury w tej delikatnej sferze życia.
Samo namawianie młodzieży do wstrzemięźliwości, jak doskonale wiemy z doświadczenia, sprawy bynajmniej nie załatwia. Za to w XXI wieku wiemy już, a jakże, z doświadczenia, dlaczego w bogatych i postępowych krajach zdarza się mniej aborcji, a w biednych i poddanych silnym wpływom religijnego konserwatyzmu – więcej. Tak jak nie mamy wątpliwości co do tego, że aborcja zakazana nie staje się w istotnym stopniu mniej dostępna, a same zakazy mało kogo odstraszają przed jej dokonaniem – staje się za to mniej bezpieczna, co prowadzi do wielu nieszczęść, łącznie z ubezpłodnieniem, a nawet zgonami kobiet.
Kościół też to wie, ale nie przyjmuje do wiadomości. Jest bowiem zaślepiony swą ideologią i besserwisserską pychą. Nie mówiąc już o tym, że ani trochę nie obchodzi go, czy będzie w Polsce 200 tysięcy aborcji rocznie czy może 100 tysięcy. Obchodzi go wyłącznie fasadowy zakaz, wyrażający „słuszną linię”. Nie wie za to, że prawo nie służy do tego, aby nakazywać dobre i zakazywać złe – bo wiedza o celach i funkcjach prawa wymaga pewnego obycia i wykształcenia. W tym punkcie nie obwiniałbym Kościoła o złą wolę, lecz jedynie o prostą ignorancję.
W polskim sporze o aborcję wybrzmiewa prawie wyłącznie ideologia – ta niemądra i wsteczna oraz ta mądra i postępowa. Tak czy inaczej – ideologia. Tymczasem nie taka powinna być płaszczyzna dyskusji. Kwestia aborcji nie jest bowiem żadną tam „kwestią światopoglądową”, lecz praktyczną. I to o tyle prostą, że panuje w społeczeństwie zgoda co do sprawy podstawowej: prawie wszyscy uważamy aborcję za zjawisko niepożądane – i chcielibyśmy, aby zabiegów takich było jak najmniej. Prawie wszyscy uważamy, że jeśli dziecko jest zdrowe na tyle, by żyć, to powinno móc się urodzić – i jeśli dzieje się inaczej, to znaczy, że ktoś zawiódł. Taki mamy społeczny konsens.
Dlatego ludzie dobrej woli, kierujący się rzeczywistą troską o prawa embrionów i płodów, a także o zdrowie moralne społeczeństwa – powinni zadawać sobie stale jedno i to samo pytanie: jakie należy przedsiębrać środki prawne i inne, aby coraz mniej kobiet decydowało się na aborcję? Jak może pomóc w tym prawo? Jaką należy prowadzić politykę społeczną w tym zakresie? Jakie zadania powinien wziąć na siebie w tym obszarze system edukacji, resort zdrowia, samorządy?
I tak właśnie – konsekwentnie i z uporem – trzeba stawiać tę sprawę w Sejmie i w debacie publicznej. Za dużo mówimy o prawach kobiet i świętości życia. Po co? Przecież te jałowe spory nie przybliżają nas do odpowiedzi na pytanie zasadnicze: jak ograniczyć aborcję? A jeśli ktoś, z powodów ideologicznych czy jakichkolwiek innych, odmówi uczciwej i opartej na wiedzy dyskusji na ten temat, to sam zdradzi się z tym, że wcale nie chodzi mu o dzieci. A tym samym jego głos na temat prawa aborcyjnego przestanie być wiarygodny i znaczący. Po cóż bowiem mamy interesować się tym, jaki pogląd na prawo aborcyjne mają ci, którzy nie chcą wiedzieć, jak naprawdę można sprawić, aby aborcji było mniej?
Radzę opozycji i środowiskom demokratycznym uparcie domagać się przywracania dyskusji o aborcji właściwego kształtu. Dopóki będziemy pozwalać na to, że dyskusja ta rozgrywać się będzie wokół fałszywej opozycji „zwolennicy aborcji – przeciwnicy aborcji”, dopóty będzie ona ideologiczna, zakłamana i podporządkowana retoryce rzekomych obrońców życia. Nie dajmy się wciągać w tę pułapkę. Nie ma żadnych „zwolenników aborcji” ani „nieobrońców życia” („wrogów życia”?). Są tylko ludzie dobrej woli, którzy naprawdę troszczą się o to, by jak najwięcej dzieci poczętych mogło spokojnie dorosnąć i się urodzić, oraz ludzie, którzy mają to gdzieś, nawet jeśli krzyczą wniebogłosy.
Jan Hartman