Szukaj w serwisie

×
6 listopada 2020

Radosław Sikorski: W Stanach Zjednoczonych dzieją się w ostatnich dniach rzeczy niewyobrażalne

Radosław Sikorski

Radosław Sikorski

Normalny świat opiera się na założeniu, że polityk używa mediów do komunikacji, nie promowania ewidentnego kłamstwa, a jeśli zostanie złapany na mówieniu nieprawdy, to nie brnie dalej, tylko przyznaje się do błędu. W czasach Trumpów, Macierewiczów i twardogłowych zwolenników brexitu to założenie przestało obowiązywać.

Szanowni Państwo!

W Stanach Zjednoczonych dzieją się w ostatnich dniach rzeczy niewyobrażalne. Jedna ze stacji telewizyjnych przerwała relację z wystąpienia prezydenta Donalda Trumpa, tłumacząc, że prezydent mówi nieprawdę, a oni nie chcą promować fałszu.

Słusznie? Oczywiście, że tak. Gdyby brytyjskie media zachowały się podobnie przed referendum w sprawie brexitu, Wielka Brytania wciąż byłaby w Unii. Gdyby podobnie postąpiły media polskie, Macierewicz nigdy nie przebiłby się ze swoimi kłamstwami o „zamachu” w Smoleńsku.

Zacznijmy jednak od tego, co się stało. W nocy z czwartku na piątek naszego czasu, Donald Trump pojawił się w sali prasowej Białego Domu i wygłosił skandaliczne oświadczenie. Przekonywał, że w USA dokonuje się właśnie fałszerstwo wyborcze, że liczy się nielegalnie oddane głosy i że gdyby uwzględniono tylko głosy oddane prawidłowo, prezydentura już byłaby jego.

Stacja informacyjna CNBC przerwała relację, a dziennikarz prowadzący program wyjaśnił, że robią to, ponieważ „to, co właśnie mówi prezydent Stanów Zjednoczonych, jest w dużej mierze całkowitą nieprawdą” i stacja nie pozwoli na dalszą transmisję.

Oto jak widzę tę sytuację. Najważniejsza osoba w państwie, legalnie wybrany prezydent kraju, używa swojego stanowiska i autorytetu, jaki to stanowisko daje, do propagowania nieprawdziwych, niepopartych żadnymi materiałami tez o wielkim fałszerstwie wyborczym. Urzędnicy odpowiedzialni za organizację wyborów i media informują, że tyrady Trumpa nie mają żadnego poparcia w dowodach - na przykład wtedy, gdy prezydent twierdzi, że ktoś celowo fałszował przedwyborcze sondaże - lub są z faktami zupełnie niezgodne - na przykład wtedy, gdy prezydent twierdzi, że liczone są głosy oddane nielegalnie, podczas gdy naprawdę liczy się głosy oddane drogą listowną. Te głosy w części stanów wciąż mają prawo spływać i są ważne, o ile wysłano je najpóźniej w dniu wyborów.

Do tej pory, gdy prezydent wydawał bezpodstawne lub jawnie nieprawdziwe oświadczenia, media pozwalały Trumpowi mówić, a dopiero po zakończeniu wystąpienia przystępowały do rozkładania go na czynniki pierwsze i prostowania fałszerstw. I dziś pojawiają się głosy, że dokładnie to samo powinno się stać i teraz - najpierw należało pozwolić Trumpowi skończyć, a następnie tłumaczyć, gdzie powiedział nieprawdę. Dlaczego to błędne podejście?

Odkąd Trump został wybrany na prezydenta, jedna z najpopularniejszych teorii wyjaśniających jego sukces wskazuje na wykorzystanie mediów społecznościowych, przede wszystkim Twittera. Mówi ona, że Trump ominął tradycyjne media, komunikuje się bezpośrednio ze swoimi wyborcami i w ten sposób wpływa na ich poglądy. To wyjaśnienie w najlepszym razie niepełne.

Wypowiedzi Donalda Trumpa docierały do Amerykanów nie tylko dlatego że zamieszczał je na Twitterze, ale także dlatego że podchwytywały je tradycyjne media - radio, prasa, stacje telewizyjne - a następnie poświęcały mnóstwo czasu na ich omówienie. Zapewniały tym samym Trumpowi darmową reklamę i dostęp do szerszej publiczności. Trump nie ominął tradycyjnych mediów - on po prostu wykorzystał ich niezaspokojony apetyt na kontrowersyjne i przyciągające widza materiały.

W tych warunkach dziennikarze stanęli przed dylematem - czy popularyzować często nieprawdziwe słowa jednego z kandydatów na prezydenta czy je ignorować? Ten dylemat stał się jeszcze poważniejszy, gdy Trump wygrał wybory, a ton i prawdziwość jego wypowiedzi nie poprawiły się ani na jotę. Wręcz przeciwnie, było coraz gorzej.

Według wyliczeń dziennika „The Washington Post” Trump od początku prezydentury do 27 sierpnia 2020 roku skłamał lub wprowadził odbiorców w błąd...22 247 razy! O ile w roku 2017 kłamał lub wprowadzał w błąd „tylko” 6 razy dziennie, to w 2018 robił to już 16 razy dziennie, a w 2019 22 razy. Dzienna średnia dla pierwszych 8 miesięcy 2020 roku to 27 takich wypowiedzi!

Gazeta nie wartościuje tych twierdzeń. Niektóre z nich mogą więc dotyczyć dość błahych spraw, a inne całkiem poważnych, na przykład dotykających przygotowania kraju do walki z pandemią. Sama liczba robi jednak wrażenie. Jak się zachować w takiej sytuacji? To kluczowe pytanie, a odpowiedź zależy od tego, jak postrzegamy rolę mediów.

Z jednej strony mamy tych, którzy twierdzą, że media powinny być tylko pasem transmisyjnym dla informacji. Jeśli prezydent mówi, że ziemia jest płaska, to należy tę wypowiedź podać dalej. Owszem, potem można zaprosić jakiegoś eksperta, który wyjaśni, dlaczego wypowiedź prezydenta jest fałszywa. Ale wówczas podniosą się zarzuty, że media zapraszają tylko jedną stronę sporu, podczas gdy należy dać głos także tej drugiej. Obok eksperta zaprasza się więc też jakiegoś płaskoziemcę. I w ten sposób dyskusja o kłamstwie trwa w najlepsze, a odbiorcy mają wrażenie, że to spór pomiędzy dwoma równoważnymi poglądami.

Dokładnie tak było w Wielkiej Brytanii w czasie kampanii przed referendum w sprawie brexitu. Zwolennicy opuszczenia Unii Europejskiej oparli swój przekaz na ewidentnych kłamstwach, ale publiczny nadawca, czyli BBC uznał, że należy zapewnić obu stronom jednakowy dostęp do widzów. Skończyło się na tym, że brexitowcy korzystali z mediów do promowania nieprawdy. Mówili, że wyjście z UE da Wielkiej Brytanii 350 milionów funtów tygodniowo, które będzie można przeznaczyć na ochronę zdrowia (później przyznali, że ta liczba wzięta z sufitu); mówili, że Unia narzuca Wielkiej Brytanii prawa wbrew woli władz państwowych (nieprawda, bo państwa członkowskie mają prawo weta); mówili, że po brexicie Wielka Brytania zachowa przywileje płynące z członkostwa w Unii, a pozbędzie się obowiązków (nieprawda, bo instytucje unijne powtarzały, że nie można mieć jednego bez drugiego).

Jeszcze lepszym przykładem jest to, co stało się w Polsce po katastrofie pod Smoleńskiem. Politycy PiS, na czele z Macierewiczem pielgrzymowali do mediów, opowiadając o wybuchach na pokładzie samolotu, dobijaniu rannych, sztucznej mgle, czy spisku Tuska z Putinem, mimo że nigdy nie przedstawili choćby cienia dowodu. Obiecywali raporty, ale kiedy zapowiedziany termin publikacji mijał, przekonywali, że są już o krok od odkrycia „prawdy” i kłamali nadal. A media podawały ich opowieści dalej, przedstawiając twierdzenia dyletantów z komisji Macierewicza, jako wiarygodną alternatywę dla raportu ekspertów z Komisji Badania Wypadków Lotniczych Lotnictwa Państwowego. Tak się zresztą dzieje do dziś! Od czasu do czasu Macierewicz wychodzi z szafy i zapowiada, że już, już zaraz opublikuje raport zawierający „wstrząsające” odkrycia. A media notują i publikują te wypowiedzi, nierzadko bez żadnego krytycznego komentarza. W ten sposób dodają tym kłamstwom powagi i wiarygodności. Podobnie działał mechanizm „grzania” tak zwanej afery podsłuchowej.

Zamiast skoncentrować się na tym, co naprawdę ważne, czyli pochodzeniu nagrań oraz prześwietleniu tych, którzy zlecili ich wykonanie, większość mediów wolała skupić się na tym, że jeden czy drugi polityk rzucił brzydkim słowem. A nawet jeśli niektórzy dziennikarze - na przykład Grzegorz Rzeczkowski z „Polityki” - pokazywali związki nagrywających z podejrzanymi biznesami i postaciami ze Wschodu, byli ignorowani. Nie tylko pomieszano przestępców z ofiarami, ale też kiedy kolejne nagrania były ujawniane przez media rządowe - przypadkiem zawsze w dogodnych dla władzy momentach - to zamiast pytać, kto za nimi stoi i po co je ujawnia, większość mediów karnie podawała je dalej. W miejsce prawdziwych dziennikarzy śledczych na autorytety wyrośli ci pracownicy mediów, którzy posłużyli właśnie za „pas transmisyjny” i ku czyjejś uciesze opublikowali podsłuchane rozmowy.

Wszyscy ci, którzy oburzają się na decyzję stacji CNBC, nie rozumieją lub nie chcą zrozumieć, że rola mediów nie sprowadza się do przekazywania informacji, niezależnie od ich prawdziwości. Praca mediów polega też na - uwaga! - selekcji materiałów, które uznają za ważne i którymi chcą się podzielić ze swoimi widzami.

W normalnym, demokratycznym świecie wypowiedź amerykańskiego prezydenta, polskiego ministra obrony czy ważnego brytyjskiego posła byłaby informacją wartą przekazania dalej. Ale ten normalny świat opiera się na założeniu, że polityk używa mediów do komunikacji, nie promowania ewidentnego kłamstwa, a jeśli zostanie złapany na mówieniu nieprawdy, to nie brnie dalej, tylko przyznaje się do błędu. W czasach Trumpów, Macierewiczów i twardogłowych zwolenników brexitu to założenie przestało obowiązywać. I dobrze, że niektóre media wreszcie to dostrzegły.

Radosław Sikorski