Adam Szejnfeld
Współpraca w Zjednoczeniowej Europie daje nam spokój i stabilny rozwój. Tworzy podstawę dla przyszłego dobrobytu Polek i Polaków. Powinniśmy więc chuchać i dmuchać na ten dobry stan rzeczy, a nie go burzyć!
Historię rozwoju państw na śweicie można porównać do kroniki rywalizacji firm na rynku. W obu przypadkach stawką jest budowanie i utrzymywanie przewag konkurencyjnych nad rywalami. W Firmach pieniądze, które nie są jedynym kapitałem, i owszem zdobywa się, kumuluje, ale przede wszystkim reinwestuje. Nie trwoni. Wespół z innymi instrumentami z czasem tworzą kapitał będący fundamentem długookresowych sukcesów. Im się jest bowiem bogatszym, tym w większą liczbę nowych przedsięwzięć można się angażować przy niezaniedbywaniu i rozwijaniu dotychczasowych. Nie bez kozery mówi się więc, że „pieniądz tworzy pieniądz”. Z czasem dokonuje się także podbojów, ekspansji, kupuje się inne firmy i ciągle wzmacnia swoją siłę. Tak powstawały firmowe potęgi świata, ale i podobnie tworzyły się supermocarstwa wśród państw.
Ostatnio słyszymy, zwłaszcza z TVP i z innych źródeł związanych z rządzącym obozem PiS, że „kłopoty” Polski z Unią Europejską spowodowane są obawą krajów Zachodu przed rosnącą potęgą Polski. Boją się nas już Holendrzy, Francuzi, Włosi, Brytyjczycy, nawet Niemcy. Ba, chyba już wszyscy! Dlatego przyczepiono się „fikcyjnego” łamania w Polsce zasad demokracji oraz praworządności, z niezależnością polskich sadów i niezawisłością polskich sędziów na czele, by uderzyć w budzące się polskie supermocarstwo! Wstajemy z kolan, ale znów chcą nas sprowadzić do parteru! Hym... jeśli ktoś dzisiaj wierzy, że w krótkim czasie małe, nawet dobrze rozwijające się państwo, może przeskoczyć w znaczeniu supermocarstwo, to jest jednak w wielkim błędzie. Podobnie jak nie może tego dokonać mała firma, rywalizując z transgranicznym kolosem. Takie przypadki zna tylko „nauka radziecka!” i polska… propaganda.
Cóż, w Polsce doskonale wiemy, że nasi rywale na mapie Europy nie zawsze kierowali się wobec nas zasadami fair play. Ba! w pewnym momencie w ogóle zostaliśmy wyeliminowani przez nich z europejskiej rywalizacji. Polska na 123 lata zniknęła przecież z mapy świata. Z tych między innymi powodów, pod względem szeroko rozumianego rozwoju gospodarczego i społecznego, wiek XIX był dla nas stuleciem straconym. Gdy Wielka Brytania, Francja, Niemcy, Belgia, Holandia w błyskawicznym tempie bogaciły się, także dzięki zamorskim imperiom, to na polskich ziemiach, pod zaborami, nastąpił gospodarczy i cywilizacyjny marazm.
Z tych i wielu innych powodów, rewolucja przemysłowa przyszła do nas ze znacznym opóźnieniem. Wystarczy wspomnieć o poziomie produkcji żelaza. Pułap 25 kg na głowę mieszkańca Wielka Brytania osiągnęła już w 1820 roku, Belgia w 1840 roku, USA w 1850 roku. A Polska? Nasz kraj dopiero w latach 50-tych, ale… następnego XX wieku. Niemalże 100 lat później! Podobnie sytuacja wyglądała, jeśli chodzi o przewagę ludności miejskiej nad wiejską. W Wielkiej Brytanii ta zmiana nastąpiła już w latach 20-tych XIX wieku, u nas zaś dopiero po II wojnie światowej, a więc ponad 120 lat później…. Te liczby przekładały się oczywiście także na życie przeciętnego zjadacza chleba. Wystarczy wziąć przykład metra w stolicy. Warszawiacy czekali na jego uruchomienie do 1995 roku. W Londynie natomiast zostało ono oddane do użytku już w styczniu 1863 roku, w tym samym czasie, gdy w Warszawie kończyły się przygotowania do…. powstania styczniowego. My pieszo i na koniach ruszaliśmy bić Moskali, a w Londynie ludzie wsiadali do szybkiej kolejki, by pojechać z przyjaciółmi na kawę!
Na ścieżkę państwowej rywalizacji wyraźnie poturbowana Polska wróciła dopiero w 1918 roku. Łatwo nie było. Nasze ziemie przeorane były przechodzącymi przez nie kolejnymi frontami Wielkiej Wojny i wycieńczone przedłużającymi się walkami o granice. A do tego trzeba było jeszcze scalać trzy różne terytoria, systemy administracyjne oraz mentalności w jeden państwowy i społeczny organizm. Oczywiście II Rzeczpospolita miała na swoim koncie spektakularne sukcesy, na czele z budową portu w Gdyni, ale z pewnością nie udało się zasypać przepaści cywilizacyjnej dzielącej nasz kraj od bardziej rozwiniętych państw Europy. Wystarczy wspomnieć o tym, że pod koniec lat 30-tych zaledwie 7 procent polskich dróg krajowych miało nawierzchnię odpowiednią dla ruchu samochodowego. Tymczasem w Czechosłowacji połowa dróg pokryta była już asfaltem, w Niemczech - 70 procent, we Francji - 90 procent, a w Danii - 100 procent. A to nie jedyna skala różnic w naszym i ich rozwoju!
Z pewnością w Polsce te i inne wskaźniki udałoby się w miarę szybko poprawić, gdyby nie kolejny, wyjątkowo dotkliwy cios, jakim była II wojna światowa. Żaden inny kraj nie został aż tak bardzo zrujnowany w latach 1939 - 1945. Powojennej odbudowy nie ułatwiał brak „kroplówki” w postaci amerykańskiego Planu Marshalla, który krajom Europy Zachodniej pomógł stanąć na nogi i stopniowo otoczyć obywateli opieką w ramach państwa dobrobytu. Polska znów „zniknęła”, tym razem za żelazną kurtyną. Na możliwości ponownego rozwoju czekała aż do 1989 roku. Prawdziwym jednak i rozstrzygającym impulsem do wszechstronnej i głębokiej modernizacji stało się dopiero przystąpienie do Unii Europejskiej. To rok więc 2004, a nie poprzednie lata, stał się wreszcie przełomowym. Niemalże 200 lat po przełomach w krajach Zachodu.
Oczywiście w tym wszystkim nie chodzi o to, by się samobiczować lub lamentować i utyskiwać na niesprawiedliwość dziejową. Nie jesteśmy w stanie cofnąć historii. Możemy jednak obiektywnie spojrzeć na naszą sytuację, aby zrozumieć przyczyny, dla których pod względem rozwoju społeczno-gospodarczego nie jesteśmy, i długo nie będziemy tam, gdzie jest teraz Wielka Brytania, Francja czy Niemcy. Nie potrzebne są więc nam nowe wojenki podejmowane przez rządzący PiS. Z przeszłości trzeba bowiem wyciągać wnioski na przyszłość. Konflikty i wojny tworzyły naszą biedę i budowały cmentarze. Współpraca natomiast w Zjednoczeniowej Europie daje nam spokój i stabilny rozwój. Tworzy podstawę dla przyszłego dobrobytu Polek i Polaków. Powinniśmy więc „chuchać i dmuchać” na ten dobry stan rzeczy, a nie go burzyć!
Adam Szejnfeld
Poseł do Parlamentu Europejskiego