Jakub Krupa
Wielka Brytania przekroczyła próg 40 tys. ofiar śmiertelnych pandemii koronawirusa - dwa razy więcej niż spodziewali się doradcy rządu. A to nie koniec tego kryzysu.
Choć w Wielkiej Brytanii liczba nowych przypadków, hospitalizacji i ofiar w ostatnich tygodniach regularnie spada, to wciąż utrzymuje się na najwyższym poziomie w Europie. Główny program telewizji publicznej BBC wyemitował nawet obrazową statystykę. Według której tylko jednego dnia więcej osób zmarło z powodu koronawirusa w Wielkiej Brytanii niż w 27 państwach Unii Europejskiej.
W kontekście niedokończonego brexitu (negocjacje ws. przyszłych relacji utknęły w martwym punkcie) takie zestawienie było dla wielu Brytyjczyków szczególnie bolesne. Część komentatorów wytykała, że było też nieprawdziwe i nie uwzględniało niejasnych metodologii lub zmian w liczeniu ofiar w niektórych krajach UE.
Niezależnie od ich skarg, faktem pozostaje to, że Wielka Brytania jest najbardziej dotkniętym krajem w Europie i drugim na świecie za Stanami Zjednoczonymi.
Johnson broni działań rządu, ale nie ukrywa kryzysu
- Biorę pełną odpowiedzialność za to, w jaki sposób ten rząd walczył z koronawirusem i jestem bardzo dumny z naszych działań - przekonywał w parlamencie Boris Johnson. Jak podkreślał, w ciągu ostatnich miesięcy władzom w Londynie udało się osiągnąć "bardzo istotne" cele.
- Ochroniliśmy (publiczną służbę zdrowia) NHS, obniżyliśmy wskaźnik śmiertelności. Obserwujemy coraz mniej przyjęć do szpitali. Wierzę, że opinia publiczna rozumie, że z dobrym, brytyjskim zdrowym rozsądkiem będziemy dalej pokonywać tego wirusa" - wyliczał. Szef rządu nie był jednak w stanie ukryć obaw o to, w jakim stanie będzie brytyjska gospodarka i społeczeństwo po wyjściu z obecnego kryzysu.
Występując na konferencji prasowej na Downing Street, Johnson przyznał wprost: - Obawiam się, że w tragiczny sposób dojdzie do wielu, wielu zwolnień i to jest nieuniknione. Deklarował jednocześnie, że jego rząd "będzie tak aktywny i interweniujący (w gospodarkę), jak w trakcie obowiązywania ograniczeń", gdy ogłosił wyceniane na ponad sto miliardów funtów programy wsparcia miejsc pracy, przedsiębiorców i samozatrudnionych.
Optymizm ustępuje naukowej ostrożności
Początkowo przedstawiciele Downing Street przekonywali, że przy odpowiednim planowaniu gospodarka może liczyć na szybkie odbicie i powrót do stanu sprzed wybuchu pandemii. Powolne zmiany w nastrojach konsumenckich po pierwszej fazie znoszenia ograniczeń sugerują jednak, że Brytyjczycy wciąż nie są przekonani, że najgorsze już za nimi i są znacznie ostrożniejsi niż chciałby tego rząd.
Już od poniedziałku 8 czerwca na nowo otworzą się gabinety dentystyczne. Od przyszłego tygodnia klientów przywitają tysiące sklepów, w tym odzieżowych, obuwniczych, elektronicznych czy sportowych. Od lipca niektóre restauracje i puby. Według modeli przygotowanych przez doradców Johnsona miałoby to pozwolić na zastrzyk gotówki dla stojących w miejscu biznesów i pobudzić gospodarkę po trzech miesiącach wyciszenia.
Uwaga na wskaźnik R
Cieniem na te plany kładą się jednak obawy dotyczące wskaźnika R - reprodukcji wirusa. Według najnowszych modeli może nawet w niektórych częściach kraju przekraczać poziom 1. Oznaczałoby to, że pandemia przyspiesza, a nie zwalnia.
Badania Uniwersytetu w Cambridge i Public Health England sugerują, że taka sytuacja może mieć miejsce na północnym i południowym zachodzie kraju. Oficjalnie wskaźnik dla całego Zjednoczonego Królestwa wciąż mieści się w przedziale od 0,7 do 0,9. Naukowcy jednak od ponad tygodnia ostrzegają, że oscyluje on niebezpiecznie blisko progu, którego przekroczenie groziłoby drugą falą zachorowań.
Problem ze wskaźnikiem R jest jednak taki, że nie da się go łatwo wyliczyć. Jest on szacowany na podstawie kilku różnych modeli, opartych o zestaw danych, z których wiele jest obarczonych sporym marginesem błędu. Minimalne różnice w jego realnej - nikomu nieznanej - wartości mają jednak zasadnicze przełożenie na dalszy przebieg pandemii. Gdyby R rzeczywiście wynosiło jedynie 0,5 to koronawirus powinien zasadniczo zniknąć z Wielkiej Brytanii przed końcem czerwca; 0,7 wydłuża ją do sierpnia, a 0,9 - aż do listopada.
Przekroczenie 1,0 przeciągnie obecny kryzys do przyszłego roku. Każdy odsetek powyżej tej liczby - wywołuje drugi szczyt zachorowań, co z kolei przełoży się na tysiące kolejnych ofiar śmiertelnych.
Rząd w politycznym szpagacie
W przeciwdziałaniu pandemii ma pomóc m.in. wprowadzony przez rząd obowiązek - już nie rekomendacja - noszenia masek w transporcie publicznym i szpitalach. Od 8 czerwca osoby wjeżdżające do Wielkiej Brytanii będą także zmuszone poddać się obowiązkowej dwutygodniowej kwarantannie.
Jednocześnie władze w Londynie przyglądają się innym rozluźnieniom reżimu sanitarnego, jak np. zmniejszeniu wymogu dwumetrowego odstępu pomiędzy osobami do półtora metra (jak w Niemczech czy Portugalii) lub nawet metra (jak w Chinach czy Francji).
Badacze przekonują, że zachowanie większego odstępu zmniejsza margines błędu. Przyznają jednak, że odbywa się to kosztem gospodarki. Rozluźnienie przepisu podwoiłoby np. liczbę dostępnych siedzeń w teatrze lub stołów w restauracji, a co za tym idzie potencjalnych przychodów.
Tego typu próby godzenia sprzecznych interesów zdefiniują skuteczność kolejnego etapu brytyjskiej reakcji na koronawirusa. Choć oparte o rekomendacje naukowe, w większości będą to jednak decyzje polityczne. To ma o tyle znaczenie, że rząd Borisa Johnsona jest coraz głośniej krytykowany za błędy popełnione w pierwszej fazie reakcji na obecny kryzys. Oskarżany jest m.in. o zbyt późne wprowadzenie ograniczeń społeczno-gospodarczych, co pozwoliło na szersze rozprzestrzenienie się wirusa niż w kontynentalnej Europie.
Miejsca na popełnienie drugiego błędu jest bardzo mało.
REDAKCJA POLECA