Rafał Sulikowski
Stosując metodę “kija i marchewki”, Kościół będzie dalej promował różne przeważnie fałszywe objawienia i cuda, aż może ktoś to przerwie i powie nam, jaka jest prawda w tym zakresie. Ale to już w innym czasie...
Tekst ten pozostanie niezrozumiany bez kilku słów pro domo mea: postać tej świętej Kościoła katolickiego wtargnęła w moje życie jakieś ćwierć wieku temu, gdy byłem w połowie liceum. Był to okres burzy i naporu, szukania miejsca w świecie, w czym - miałem nadzieję - pomoże mi pisany przez nią słynny już na całym niemal świecie „Dzienniczek”, ni to pamiętnik, ni dziennik intymny.
Kupiłem i zacząłem czytać...i nie mogłem wówczas przestać. Jednak nie było to czytanie linearne, od deski do deski, lecz czytanie co bardziej niezwykłych fragmentów, głównie domniemanych “objawień i cudów”, które święta ta miała w swym przedwcześnie zakończonym życiu czynić. Mamy tam więc i uciszenie modlitwą burzy i objawienia głównie Jezusa i kilku świętych katolickich, mamy wizję obrazu miłosierdzia, mamy wszystko.
Jak powiedział wybitny literaturoznawca Przemek Czapliński, lepiej czytać jedną książkę na wiele sposobów, niż wiele książek na jeden sposób. Odstawiłem więc nudne przeważnie lektury licealne i pogrążyłem się dosłownie w treści owego pamiętnika. Miałem nadzieję, że pomoże mi pokonać silną młodzieńczą depresję, jaką wówczas przeżywałem.
Mijały lata, a ja miotałem się między wizją miłosierdzia boskiego, które ogarnie wszystkich ludzi z całej historii świata a piekielnymi wizjami, których zakonnica ta światu nie oszczędziła.
Do dziś pewny nie jestem, czy spisane wizje, natchnienia i objawienia wraz ze sporą dawką cudów i fantazji, miały rzeczywiście źródło nadprzyrodzone czy wynikały z choroby umysłowej.
Najpierw jednak garść informacji biograficznych: przyszła święta przyszła na świat w 1905, roku niespokojnym z powodu zbliżających się przewrotów i rewolucji.
Pochodziła z tradycyjnej, biednej, ale wielodzietnej rodziny z centralnej Polski. Ojciec był bardzo surowy, co jest zgodne z ówczesną figurą niedostępnego, surowego ojca i miłosiernej matki. Stało się to w pobożności polskiej niemal archetypem. Ojciec był zabobonnie religijny i rano wyśpiewywał godzinki budząc za wcześnie domowników.
Rodzina była wiejska, rolnicza, w której nie czytało się nie tylko prasy i książek, ale nawet pisma świętego, które było wtedy w każdym domu.
Helenka była bardzo wrażliwa na krzywdę i cierpienie ludzkie. Od 7 roku życia poczuła dzięki rzekomej wizji i “głosowi wewnętrznemu” powołanie, jednak dziesięć lat później rodzice nie pozwolili jej zrealizować powołanie, więc zrobiła to im na przekór. Miała pewnie pozostać na roli i pomagać do końca życia rodzicom, co było wtedy częste. Po wielu trudach wstąpiła jednak do zakonu w wieku 20 lat. Przeżyła w nim trzynaście bogatych w przeżycia wewnętrzne lat i zmarła w 1938 roku na gruźlicę, której prawdopodobnie nabawiła się w chłodnych celach klasztornych.
W 2000 roku papież kanonizował ją w Rzymie i odtąd odbiera kult, a dzieła miłosierdzia rozchodzą się na cały świat.
Centralną wizją jest objawienie z 22 lutego 1931 roku w klasztorze w Płocku, gdzie miał się pokazać jej sam Chrystus i polecić namalowanie obrazu miłosierdzia, który kojarzą ludzie nie tylko z kręgów katolickich. I wszystko byłoby super, gdyby…
...gdyby nie kilka smutnych faktów.
Czytając Dzienniczek mam wrażenie rozdwojenia - z jednej strony przekaz jest bardzo nowoczesny, jasny i pozytywny, dotyczy nieskończonego miłosierdzia boskiego, które pragnie zbawić wszystkich ludzi, z drugiej - opisy ataków szatańskich i wizja piekła oraz czyśćca niejako znosi i unieważnia ów ciepły przekaz, jaki notabene Kościołowi ówczesnemu był bardzo potrzebny.
Kościół przez całe średniowiecze straszył ludzi wizjami kary pośmiertnej, a gdy od czasu Reformacji zaczął tracić wiernych, zmuszony był zmienić nieco prowadzoną narrację i budować bardziej pozytywne narracje, z czym mamy do dziś do czynienia, zwłaszcza za obecnego papieża-miłosierdzia.
Niestety, czytając te wszystkie opisy objawień i cudów, mam wrażenie, że święta nie tyle kłamie (przeczy temu jej idealistyczne rozumiana uczciwość), co się myli.
W czym?
Jeśli owa wizja Jezusa z 1931 roku nie jest prawdziwa, a wiele wskazuje na to, że jednak niestety nie jest, to całe nauczanie o Bogu i zmartwychwstaniu jest błędne.
Dlaczego?
Bo trudno w XXI wieku uwierzyć, że w XX wieku nieznanej zakonnicy, jednej z tysięcy w Polsce, objawia się ktoś, kto żył dwa tysiące wcześniej i o kim się mówi, że żyje i króluje. Cóż, nasuwa się też wątpliwość, że wszystkie te objawienia i cuda to praca bardziej wyobraźni, iście romantycznej, niż kwestia prawdy objawionej.
Początkowo brałem na dobrą monetę wszystko, co spisała. Wątpliwości zaczęły się od analizy profesora Strojnowskiego, lubelskiego psychiatry, który na potrzeby beatyfikacji zrobił psychogram świętej, stawiając diagnozę ciężkiej cyklofrenii i negując autentyczność objawień płockich i kolejnych.
Profesor jako przyczynę tej choroby podaje ciężkie dzieciństwo (Helenka pracowała na roli od 4 roku życia, nie mogąc ukończyć nawet szkoły podstawowej), atmosferę w klasztorze, ogólną linię nauczania Kościoła wówczas, a także powikłania związane z gruźlicą, w której przebiegu można mieć nawet omamy i halucynacje. Gdyby podać zakonnicy leki przeciw halucynacjom (wynalezione dopiero po jej śmierci), znikłyby rzekome objawienia, ale “czy takie leczenie nie miałoby sensu”, bo “kim byłaby wówczas zakonnica, jedna z tysięcy na całym świecie?” - kończy retorycznie psychiatra.
No właśnie. I tu rozpoczynamy naszą drogę do prawdy o życiu świętej Faustyny Kowalskiej.
Dzienniczek Faustyny pisała ona na polecenie nie tylko spowiedników i kierowników duchowych, ale na polecenie - jak twierdzi - samego Boga. Trudno mi jakoś w to uwierzyć, że Bóg nic innego nie robi, tylko mówi, co kto ma w życiu robić. To wiedzie nas w stronę rozważań o wolnej woli: święta dosłownie żyła w konflikcie z wolą rodziców (zakaz wstąpienia do klasztoru), wolą Bożą i diabelską, a wolą własną.
Czytając domniemane rozmowy jej z Jezusem, który miał się ukazywać nawet codziennie po kilka razy, mam wrażenie niepokoju. Oto zakonnica szuka we wszystkim “tylko woli Bożej”. Z psychodynamicznego punktu widzenia ego musi wyrażać jakoś to, czego chce, co pragnie i jakie ma cele. Jej celem była “tylko świętość”, rozumiana jako głównie wyrzeczenie się wszelkich przyjemności życiowych, oczywiście z seksem w roli głównej. Jednak to nie wystarczało - idealizm i perfecjonizm mają to do siebie, że uzależniają, więc zwykła gorliwość przeradzała się w okresową nadgorliwość, stałe poczucie bycia kontrolowaną (“nawet moje łóżko sprawdzali”), ustawiczne przekonywanie siebie, że “nie jestem dość dobrą zakonnicą” i odmawianie sobie wszystkiego. Cóż, nie ona pierwsza i nie ostatnia, Kościół bardzo lubi takich pokornych, skromnych i posłusznych wiernych.
Faustyna żyła w ciągłym napięciu i stresie - wczesne pobudki rano o 6, codziennie msze święte, modlitwy, rekolekcje i czasami spacery, których sobie odmawiała rzekomo na polecenie Jezusa. Widocznie nawet wolny czas był jej surowo zabroniony. Kiedy tańczyła na zabawie, jeszcze przed klasztorem, ukazał się Jezus, czyniąc jej poważne wyrzuty sumienia i pytając “dokąd mnie zwodzić będziesz”? Poczucie winy, ukształtowane w dzieciństwie, nie opuszczało jej nigdy - stale musiała uważać, żeby nawet myślą nie zgrzeszyć i spowiadać się dosłownie ze wszystkiego.
Faustyna była często przenoszona z domu zakonnego do innych domów, prawdopodobnie z powodu niepokoju, jaki wnosiła w regularne życie sióstr - stale Jezus kazał jej coś polecić matkom przełożonym, groził, że “odejdzie z tego domu”, żądał absolutnego wyrzeczenia się siebie, co nie tylko nie jest zgodne z wiedzą z psychologii (wyrzeczenie ego to tak jak samobójstwo), ale nawet z nauczaniem jej własnego Kościoła. Czy te objawienia są prawdziwe? Psychologowie badali świętą, ale prawdopodobnie ze strachu przed Kościołem pisali orzeczenia, że “nie jest chora nerwowo”.
Wartość ówczesnych “badań” psychologicznych nie jest wielka - psychologia się dopiero rodziła w bólach (nie mówiąc o psychiatrii) i bardzo nie chciała walczyć z wizją katolicką. Dziś pewnie Faustynę skierowano by na specjalistyczne leczenie, a zastosowane leki usunęłyby większość urojeń i omamów, natomiast terapia grupowa nauczyłaby ją, że stałe skupianie się na sobie, na własnej “duszy” jest szkodliwe, bo nie jest ona pępkiem świata.
Bardzo trudno stawiać diagnozy dawnym świętym, za mało mamy danych. Dlatego, mimo iż czuję, że zakonnica jednak była chora, to powstrzymam się od diagnozy. Pragnę tylko podkreślić, że przed wstąpieniem do klasztoru nie przejawiała jeszcze żadnych objawów, dopiero niezastosowanie się do woli rodziców wywołało olbrzymi konflikt wewnętrzny, którego węzłem była stawka o to, czyją wolę powinna spełniać w życiu.
Wyrzekając się siebie samej i wszystkiego, zniszczyła pod wpływem zakonu swoje życie, i niestety, memy te przekazuje do dziś rozpowszechniany “Dzienniczek”, który jest napisany świetnym stylem, zdradzającym niewątpliwe talenty literackie, zaprzepaszczone w klasztorze.
Taki los spotykał jednak więcej młodych kobiet, które nie mając szans na założenie rodziny i dobrą pracę, uciekały do klasztorów. Jednak cena za wyrzeczenie się siebie i zdradę swojego prawdziwego “ja” jest wysoka, z myślami samobójczymi włącznie (jak wynika z pewnych fragmentów dzienniczka).
To, że Faustyna przypomniała zapomniane dawno w Kościele miłosierdzie, jest pozytywne, mimo że oddała za nie życie i to dosłownie. Jednak tę pozytywność znosi jednoczesna, podtekstowa wizja piekieł i kar, jakie mają spadać i kiedyś ostatecznie spaść na “grzeszników”.
To, co napisała pozytywnego nie ma żadnej mocy, bo przeczy temu owa negatywna strona tego dzieła literatury. Gdyby nie to rozdwojenie jaźni, pewnie nie czulibyśmy tego niepokoju czytając jej pisma, ani tego nieokreślonego strachu, jaki pojawia się zawsze, gdy wstępujemy do kaplicy w Łagiewnikach, gdzie zakonnica zmarła zaledwie w wieku 33 lat.
Prawdę o tym, czy były to objawienia, czy raczej objawy, zabrała ze sobą do grobu. I pewnie tak musi być, aby przetrwała ciągłość tego nabożeństwa, którego zadaniem jest trochę spuścić z tonu, a zarazem nie pozwolić odejść nikomu od wiary religijnej.
Stosując metodę “kija i marchewki”, Kościół będzie dalej promował różne przeważnie fałszywe objawienia i cuda, aż może ktoś to przerwie i powie nam, jaka jest prawda w tym zakresie. Ale to już w innym czasie...
Rafał Sulikowski