Jan Hartman
Wygląda na to, że za kilka dni PiS przegłosuje nową ustawę o szkolnictwie wyższym, do której wprowadzono w ostatniej chwili ok. stu poprawek (o ich treści informuje strona internetowa MNiSW promująca ustawę.
Poprawki ostatniej tury usuwają większość obaw i kontrowersji, jakie wzbudzał pierwotny projekt. Niestety, wszystko to dzieje się w ostatniej chwili, a pośpiech pozwala przypuszczać, że w ustawie będzie wiele niespójności i błędów. W konsekwencji ustawa zapewne będzie musiała być wkrótce poprawiana, a jej niekonsekwencje i niejasności będą do tego czasu amortyzowane ad hoc za pomocą rozporządzeń i zarządzeń ministerialnych.
Tymczasem w uczelniach od września rozpocznie się kryzys organizacyjny – bo chociaż wdrożenie ustawy ma zająć aż trzy lata, z czego pierwszy rok służyć będzie głównie pisaniu nowych statutów uczelni, to tym bardziej nikt nie będzie wiedział, co go czeka. W warunkach niepewności niektóre uczelnie zrobią, co tylko w ich mocy, aby wypełniając w stopniu minimalnym bądź jedynie pozornie i formalnie zalecenia nowej ustawy i rozporządzeń, zachować, ile tylko się da z istniejącego status quo.
Rektorzy i dziekani, nie wiedząc, na czym stoją, okopią się na defensywnych pozycjach i przez cały rok będą unikać poważniejszych decyzji służących nauce i dydaktyce, skupiając się na odgórnie narzuconej reorganizacji i tworzeniu nowych statutów. To nie w porządku, gdy stawia się nas tuż przed wakacjami w obliczu tak wielkich przemian, i to przemian w dużej mierze wciąż nieokreślonych i nieznanych.
Jeśli jednak damy sobie jeszcze jeden rok na dopracowanie projektu, wraz z rozporządzeniami i harmonogramem, to sprawa będzie wyglądać inaczej. Jest szansa, że mając więcej czasu, szerzej i bardziej świadomie zaakceptujemy rzetelny konsensus.
W swym obecnym kształcie ustawa Gowina nie straszy już tak bardzo politycznym nadzorem nad uczelniami za pośrednictwem „rad uczelni”. Będą one miały charakter ciał doradczych, a ich skład będzie zależał od senatów. Również wybory na stanowiska rektorów będą bardziej demokratyczne niż w pierwotnym projekcie. Nieco obniżono wyśrubowane wymagania stawiane uczelniom w zakresie uprawnień do doktoryzowania i habilitowania, przez co ustawa nie zagraża już tak bardzo jak na początku mniejszym ośrodkom.
Utrzymano jednakże uprawnienia rektorów do odwoływania dziekanów i dyrektorów instytutów, co może umocnić feudalną organizację uniwersytetów. Bardzo niepokojące jest również wyposażenie ministra nauki w prawo do włączania instytutów PAN w struktury uczelni – rząd i rządząca partia dostają w ten sposób narzędzie demontażu Polskiej Akademii Nauk. Mam nadzieję, że władze się z tego wycofają. Wątpliwości budzi też umożliwienie doktorom otrzymywanie profesur uczelnianych za szczególne osiągnięcia dydaktyczne. Ten przepis aż zaprasza do nadużyć, w tym nadużyć o charakterze politycznym czy ideologicznym.
Niemniej trzeba przyznać, że nowa ustawa ma sporo zalet. Najważniejsze to zwiększenie autonomii uczelni w zakresie jej wewnętrznej organizacji, zwiększenie spójności uczelni, które dziś funkcjonują jak federacja niezależnych wydziałów, umożliwienie samorządom i innym podmiotom publicznym dofinansowywania uczelni, powołanie szkół doktorskich i wzmocnienie pozycji doktorantów oraz poprawa ich sytuacji materialnej, zwiększenie elastyczności w zatrudnianiu poprzez rezygnację z minimum kadrowego i minimalnego pensum. Te zmiany zbliżają nas do standardów międzynarodowych, niemniej praca na uczelni (tak jak to jest na Zachodzie) nie będzie już tak komfortowa i stabilna. Ocena działalności uczelni w ramach dyscyplin naukowych, a nie jednostek organizacyjnych, z pewnością nie ułatwi życia mniejszym uczelniom i instytutom.
Cóż, tak to funkcjonuje na świecie – uczelnie mają być „wydajne”, a „wydajność” mierzy się punktami za publikacje, grantami, patentami… Nie podoba mi się ten nowy trend, zwłaszcza że w jakiejś mierze przenosi się on na humanistykę, gdzie wszelkie kryteria punktowe czy „wydajnościowe” są szczególnie zawodne – niemniej trudno oczekiwać, żeby akurat polski system miał iść pod prąd i odstawać zasadniczo od modelu, jaki dawno już Amerykanie narzucili światu. Polska nauka jest małym puzzlem w wielkim systemie nauki światowej i musi przyjąć światowe reguły gry. Nie są to reguły przyjazne dla filozofów, niestety.
No a poza tym Kartaginę trzeba zniszczyć. Każda wypowiedź na temat reformy nauki powinna kończyć się jednym: mieszanie w tej herbatce nic nie da, jeśli nie wsypiemy cukru. Polski nie stać, by trzymać naukę na głodowym wikcie. Jeśli chcemy, żeby nasz kraj stał się zamożny, musimy mieć silną edukację, naukę i kulturę. Tylko wykształcone narody są bogate (jeśli już musimy mówić o pieniądzach). Czy PiS może dać więcej na naukę? Owszem, może – na naukę w szkole Rydzyka.