Dzieci urodzone ze związków Polek z żołnierzami Wehrmachtu to wciąż temat tabu. W Danii czy Norwegii takie osoby otwarcie mówią o swoich losach, zaś w Polsce to niewyobrażalne - mówi historyk Jakub Gałęziowski doktorant na uniwersytetach w Augsburgu i w Warszawie, członek Polskiego Towarzystwa Historii Mówionej i współpracownik Ośrodka KARTA.
Deutsche Welle: Co dokładnie jest tematem Pańskich badań?
Jakub Gałęziowski: Powojenne losy dzieci urodzonych ze związków Polek i niemieckich okupantów. Poszukuję także dzieci pochodzących z sowieckich gwałtów. W Europie funkcjonuje pojęcie “born of war”. Chodzi o dzieci, których rodzice by się nie spotkali, gdyby nie wojna. Nie doszłoby między nimi do relacji – czy to dobrowolnej czy opartej na przemocy. I ja badam właśnie te “urodzone z wojny”, choć po polsku to nie brzmi dobrze i wciąż szukam odpowiedniego określenia.
DW: Co było dla Pana inspiracją do podjęcia tych badań?
JG: To niejako kontynuacja prac niemieckiej historyczki Maren Roeger, która pisała o wojennych związkach Polek z niemieckimi okupantami (książka “Wojenne związki” wyd. 2015 - red.). Gdy zaczęła szukać tych kobiet, odzew był zerowy. W końcu różnymi kanałami dotarła do różnych osób i te wywiady są podstawą mojej pracy. Ona badała relacje, a ja badam losy dzieci, które wskutek tych relacji przyszły na świat.
DW: Ile w Polsce mogło być takich dzieci?
JG: Na obecnym etapie badań nie chciałbym podejmować się takich szacunków. Nie wiem, czy w ogóle jest to możliwe. Źródła są bardzo rozproszone i cząstkowe, możemy więc jedynie przyglądać się poszczególnym regionom i wybranym okresom. Wiem, że np. w okupowanej Wielkopolsce, czyli tzw. Kraju Warty w niemieckich statystykach ujmowane były nieślubne dzieci urodzone przez Polki wraz z adnotacją, że ojcem był Niemiec. Pozostaje więc liczenie „na piechotę”, a trzeba pamiętać, że wiele dokumentów zostało zniszczonych. Również liczby dzieci urodzonych z sowieckich gwałtów nie sposób oszacować. Mnie w tym wszystkim najbardziej interesują indywidualne historie poszczególnych ludzi, to, jak im się potem życie układało, jak odnajdowali się w otaczającym ich środowisku.
DW: Podkreśla Pan, że to w Polsce nadal temat tabu. Dlaczego tak jest?
JG: Zaadaptowałem na potrzeby swoich badań koncept amerykańskiego socjologa Zerubavela “niewidzialny słoń w salonie”. On to odnosił do Holokaustu. Temat był w rodzinach, ale się o tym nie mówiło. Tak właśnie funkcjonuje ten temat w Polsce. Ludzie jakoś zdają sobie sprawę z tego, że temat istnieje, ale się o tym nie mówi. Odnosi się to zarówno do Niemców, jak i do Sowietów. W przypadku Niemców ważne w Polsce jest rozróżnienie, czy był to Niemiec z SS, z Wehrmachtu czy niemiecki urzędnik w okupowanej Polsce.
DW: Jak Pan dociera do tych osób?
JG: Rozsiewam wici w lokalnych społecznościach, czasem daję ogłoszenie w lokalnych mediach, że szukam takich ludzi. Dotychczas dotarłem do kilkunastu osób, głównie przez dzieci albo wnuki. Może dlatego, że do osób w średnim wieku łatwiej dotrzeć z ogłoszeniem. Dostaję informację: moja mama, moja babcia ma taką historię. Przez to średnie pokolenie umawiane są spotkania. To jak z drugim pokoleniem Holokaustu, które pyta, chce wiedzieć.
DW: Czy ktoś zgodził się ujawnić nazwisko?
JG: We wszystkich wywiadach, które przeprowadziłem dotychczas, moi rozmówcy zdecydowali się pozostać anonimowi.
DW: Czego się boją?
JG: Te badania dużo mówią o tym, kim jesteśmy jako społeczeństwo. Obcy zawsze pozostanie obcym. Osoby, do których docieram, często boją się stygmatyzacji, choć sądzą, że otoczenie i tak wie. Cierpienie nie powoduje współczucia. Temat jest drażliwy. Dostawałem już ostrzeżenia i prośby, bym lepiej nie ruszał tych spraw.
DW: Jak ci ludzie dowiadywali się, kim są naprawdę?
JG: Klasyczna sytuacja to wyznanie składane przez matkę lub kogoś z rodziny na łożu śmierci. Czasem pojawia się jakaś ciocia, która szepnie do ucha: “wcale nie jesteś tym kim myślisz, twój tata nie jest twoim tatą”. Nawet jeśli pada to w dobrej wierze, to i tak często burzy życie. To problemy podobne do tych, które mają dzieci adoptowane. Znam przypadek jednej osoby, której rodzice w dobrej wierze, gdy skończyła 18 lat, powiedzieli że jest adoptowanym dzieckiem. Zrobili to w imię uczciwości, a dla niej zaczęła się tragedia.
DW: Jak wyglądają te Pańskie rozmowy?
JG: To zawsze są historie pełne cierpienia i niezgody. To historie niedomknięte. Ci ludzie latami zmagają się z pytaniami: kim jestem, dlaczego dowiedziałem się o tym dopiero po latach? Problem nie jest w tym, że ojcem był Niemiec, ale w tym, że samemu nie wiedziało się o tym latami. To często takie rozmowy, wyznania na zakończenie życia.
DW: Kiedy i jak problem zaistniał w innych krajach?
JG: Pierwsza była Norwegia, gdzie urodziło się 8 tysięcy takich dzieci. I co charakterystyczne, nie dziennikarze czy historycy, ale one same zaczęły mówić, że są dziećmi żołnierzy Wehrmachtu. Głośny był "coming out” Fridy, wokalistki Abby. To dało wielu ludziom do myślenia. Ruszyła lawina wspomnień, po kilkudziesięciu latach milczenia tłumionych przez wstyd, że się jest dzieckiem wroga.
DW: Jak traktowano te dzieci po wojnie?
JG: W Norwegii po wojnie zorientowano się, że tych dzieci jest tak dużo, że stało się to nowym problemem społecznym. Państwo często zabierało te dzieci matkom, a one same poddawane były resocjalizacji. Najbardziej brutalnie odbyło się to we Francji, gdzie takich dzieci urodziło się od 80 do 200 tysięcy. Tam odbywało się masowe golenie głów kobietom, były one skazane na publiczny lincz.
DW: A w Polsce?
JG: W Polsce nie było takiego ostracyzmu jak na przykład we Francji. Poza tym po wojnie panował chaos, dzięki któremu można było pozostać anonimowym. Na przykład na Ziemiach Zachodnich. Jeden z moich rozmówców opowiadał mi o tym, że jego matka wyjechała w tamte strony i praktycznie zaczęła życie od nowa. Badam dokumenty kościelne i te związane z opieką społeczną. Interesuje mnie, czy ten temat w ogóle był po wojnie problemem społecznym, czy istniał w dyskursie publicznym, czy była jakaś polityka państwa dotycząca tych osób. Nie znajduję informacji na ten temat.
DW: Pańskie badania to część szerszego międzynarodowego projektu. Czego on dotyczy?
JG: Projekt powstał na Uniwersytecie w Birmingham i nosi nazwę “Children born of war - past, present and future”. Jest nas 15 doktorantów z różnych krajów z Europy, ale jest też Ugandyjczyk i Japonka. Nie zawsze ojcami dzieci, których losy badamy, byli okupanci, zwłaszcza we współczesnych konfliktach są to również żołnierze sił pokojowych, jak na przykład w krajach byłej Jugosławii, gdzie urodziło się wiele takich dzieci. Bo ten problem istnieje w różnych kontekstach historycznych i geograficznych. Takie dzieci zawsze się rodziły i rodzić będą, stąd jednym z celów projektu jest wypracowanie pewnych procedur i tzw. dobrych praktyk na podstawie doświadczeń z minionych już konfliktów.
Używamy plików cookies, aby ułatwić Ci korzystanie z naszego serwisu oraz do celów statystycznych.
Jeśli nie blokujesz tych plików, to zgadzasz się na ich użycie oraz zapisanie w pamięci urządzenia.
Pamiętaj, że możesz samodzielnie zarządzać cookies, zmieniając ustawienia przeglądarki.
Więcej informacji jest dostępnych na stronie Wszystko o ciasteczkach.