Szukaj w serwisie

×
26 stycznia 2020

Radek Wiśniewski: Notatnik 1939. „Wynikła mgła”

Radek Wiśniewski

Junkers Ju 87 ‘Stuka’. Podobno nikt z polskich specjalistów, po pierwszych doniesieniach wywiadu nie chciał wierzyć w istnienie i sens konstruowania tak pokracznego samolotu. Miał on jednak stać się symbolem nadciągającej apokalipsy, jednym z jej synonimów, wiernym jeźdźcem.

 

Połowa sierpnia. Upał. 76 Kampfgeschwader wyposażony w bombowce nurkujące Junkers 87B Stuka od kilku dni przebywa na nowym dla siebie lotnisku koło Cottbus na Łużycach.

Trzy eskadry brzydkich, pokracznych jednosilnikowych maszyn z płatem łamanym jakby w spłaszczoną literę „w” z charakterystycznymi owiewkami kryjącymi stałe podwozie, nazywanymi czasem „łapciami”.

Junkers Ju 87 ‘Stuka’. 29 maj 1940r.

Podobno nikt z polskich specjalistów, po pierwszych doniesieniach wywiadu nie chciał wierzyć w istnienie i sens konstruowania tak pokracznego samolotu. Miał on jednak stać się symbolem nadciągającej apokalipsy, jednym z jej synonimów, wiernym jeźdźcem.

Twórcom chodziło o skonstruowanie samolotu, który byłby w stanie precyzyjnie zrzucić bombę w nieduży cel punktowy. Na przykład dom, zagajnik, baterie artylerii na stanowiskach.

W latach trzydziestych wszyscy sobie zdawali sprawę, że zrzucanie bomb z lotu płaskiego czy koszącego ma wymiar raczej moralny, szczególnie gdy samoloty były mało liczne a celowniki nieprecyzyjne. Prędkość samolotu względem ziemi, masa czynników zakłócających jak wiatr, prądy powietrza, zmiana temperatury powietrza w zależności od wysokości – wszystko mogło wpłynąć na celność zrzutu bomby, a metody przeliczania punktu celowania nie były jeszcze zbyt złożone.

Junkers Ju 87 ‘Stuka’ nad Polska. Wrzeień/październik 1939r.

Zwykły samolot mógł zrzucać bomby w miarę celnie z niskiego lotu, narażając się na przeciwdziałanie obrony przeciwlotniczej, zwykłych karabinów maszynowych piechoty, albo mógł atakować z większej wysokości, gdzie był w miarę bezpieczny, ale precyzja zrzutu bomb pozostawiała wiele do życzenia. Pomysł był rewelacyjnie prosty i zdaje się, że wpadło na niego wielu konstruktorów na raz. Samolot musiał się złożyć do lotu nurkowego, jak najbardziej stromego i celowanie odbywało się po prostu… całym samolotem. Bomba musiała wisieć pod kadłubem, wtedy była pewność, że celując maszyną, bomba poleci dokładnie w tym kierunku. Tuz nad ziemią, pilot zwalniał bombę i podrywał samolot do góry. Czasami, na przykład w amerykańskich bombowcach SBD „Dauntless” bomba była montowana na ruchomym wysięgniku i w czasie lotu nurkowego wysuwała się na nim poza obrys kręgu śmigła, tak, żeby nurkujący samolot sam się uszkodził po zrzucie bomby. Zrzut musiał nastąpić najniżej jak się dało, tak żeby wyeliminować wszelkie czynniki, które mogły zakłócić lot bomby. Już sama technika zrzutu bomby, pochylenie samolotu i skierowanie jego nosa niemal pionowo w dół musiało wywoływać piorunujące wrażenie na ludziach poddanych takiemu bombardowaniu. Bywało, że ludziom się zdawało, że samolot ulega awarii, albo po prostu został trafiony przez obronę przeciwlotniczą i spada na swoją zgubę. A do tego Junkersy 87 miały zamontowane specjalne syreny włączane w czasie nurkowania zaś bomby wyposażane były w specjalne rurki dla potęgowania świstu. Jakby mało tego było – „Stuka” niemrawy w locie poziomym w nurkowaniu potrafił osiągnąć i 600 kilometrów na godzinę i powietrze opływające niezgrabny kadłub samo robiło masę hałasu. No i jeszcze ta sylwetka. Z dołu, pod kątem przypominająca kontur jakiegoś drapieżnego ptaka, może bardziej sępa? Krogulca? Zły wygląd do złej, brudnej roboty.

Dzisiaj, 15 sierpnia 1939 roku 1,2 i 3 eskadra pułku I/76 ma wykonać pokazowe bombardowanie ćwiczebne na poligonie Neuhammer, obecnie Świętoszów. Rozgrzewane są silniki, ostatnia odprawę przeprowadza kierujący dzisiejszym lotem ćwiczebnym Hauptman Walter Sigel. Kiedy kończy obok pojawiają się lotnicy z patrolu pogodowego. Prognozy prognozami, ale nawet do dzisiaj wysyła się patrol, który naocznie potwierdza stan zachmurzenia nad rejonem wykonania zadania. Sigel odbiera meldunek - podstawa chmur nad poligonem ma wynosić około 900 metrów, zachmurzenie dwie trzecie. Sigel przekazuje wszystkim ostatnie szczegóły lotu. Szyk eskadr, on prowadzi, wysokość dolotu 4000 metrów, nad celem nurkowanie prosto w chmury, po wyjściu z chmur szybka identyfikacja celów, zrzut ćwiczebnych bomb z betonu, potem utworzenie formacji powrotnej.

Junkers Ju 87 ‘Stuka’

- Do maszyn i połamania karków! – rzucił być może na koniec zwyczajowym tekstem do swoich załóg. Kolejno trzy eskadry wzbiły się w powietrze, najpierw 1, potem 2 i 3. Około godziny szóstej rano, będąc nad celem, formując szyk bojowy z marszowego dowódca grupy ze swoim kluczem wychodzi na czoło, za nim ustawia się grupa, ale w odwrotnej kolejności – najpierw eskadra 2 potem 3 i na końcu 1 prowadzona przez Oberleutnanta Dietera Peltza. Dowódca grupy decyduje o rozpoczęciu ataku.

Samoloty jeden po drugim z głośnym wyciem silników i syren przechodzą z lotu poziomego do niemal pionowego nurkowania, przeciążenie wciska pilotów w fotele, krew odpływa z głowy. Dlatego samolot został między innymi wyposażony w system automatycznie wyprowadzający go z nurkowania gdyby pilot zemdlał w trakcie ataku. Ale tutaj nikt nie mdleje, to jeszcze nie jest prawdziwa akcja. Wchodzą w chmury warstwowe, z początku białe, potem coraz ciemniejsze, szare. Za moment wypadną po ich drugiej stronie, tuż przed oczami obserwatorów i wykonają po raz kolejny pokazowo celne bombardowanie punktowych celów na poligonie. Mają pokazać, że mając takie wsparcie i łączność radiową, nawet wysforowane daleko przed swoje linie czołgi i piechota zmotoryzowana jest w stanie obezwładnić każdy cel. „Stuka” to latająca artyleria pierwszej linii. Ma być blisko swoich kameraden z sił lądowych, blisko frontu i reagować na ich wezwanie. Jak straż ogniowa. Dlatego to niskie, wytrzymałe podwozie, jest stałe a nie chowane. To dla większej wytrzymałości. „Stuka” będzie operował z lotnisk polowych, tylko i wyłącznie. Dlatego nie skupiano się specjalnie na jego prędkości, zwrotności, urodzie, osiągach wysokościowych. To ma być armata ze skrzydłami. I to nie byle jaka. Bo jaka armata potrafi oddać taką salwę z 500 kilogramowego pocisku? A „Stuka” to potrafi. I jeszcze poprawi z karabinów maszynowych.

Samoloty nadal pędzą przez chmury prosto w dół, to nieprzyjemny moment, nic nie widać, gdyby nie grawitacja, można byłoby stracić orientację co do kierunków w przestrzeni. To jest jeden z tych momentów, kiedy zmienia się gęstość czasu i zdaje się on rozciągać. Wiadomo, że trzeba być skupionym, bowiem wyjście z chmur nawet na wysokości kilkuset metrów daje zaledwie ułamek sekundy na wybór celu, korektę rozpędzonego samolotu, zrzut bomby i odbicie do góry, żeby nie roztrzaskać się o ziemię. Zatem sekundy się rozciągają w nieskończoność, jak to mówią w takich momentach narratorzy wojennych powieści, albo naprawdę przebijanie się przez chmury trwa strasznie długo. Nikt nie patrzy na wysokościomierz bo on i tak wariuje w gwałtownym nurkowaniu. I nagle biel ustępuje i Sigel widzi ziemię. Ale blisko, bardzo blisko. Ziemia nie jest tam, gdzie się jej spodziewał, gdzie widziała ją eskadra rozpoznania meteo. Samolot dowódcy ma do niej zaledwie sto metrów, w zasadzie przez chwilę, kiedy to zrozumiał - jeszcze mniej bo samolot przecież pikuje z prędkością kilkuset kilometrów na godzinę. Do wierzchołków drzew prosto pod nim ma jeszcze mniej. W jednej chwili bierze ściąga na siebie drążek, wbija przycisk automatycznego wyjścia z nurkowania i drze się w mikrofon:

- Ziehen! Alles ziehen!

Czyli w wolnym tłumaczeniu - „Wyciągać! Wszyscy wyciągać!”, albo jak to darł się wiele lat później pokładowy system o kolizji z ziemią w pewnym rządowym samolocie „Pull up! Pull up!”. On może za pół sekundy zginie, ale za nim lecą tym samym kursem prosto w ziemię trzy eskadry, samolot za samolotem, klucz za kluczem i nic nie widzą, są przygotowani na wyjście z chmur na wysokości dziewięciuset metrów. Jednocześnie Sigel widzi, że zabraknie mu kilkunastu metrów, nie wyprowadzi samolotu nad wierzchołkami drzew, w kolejnym ułamku sekundy dostrzega niedużą przesiekę leśną i popycha tam samolot, wyrównuje dwa metry nad ziemią i pędzi nad leśną drogą jakby miał zamiar na niej lądować, ma drzewa po obu stronach na szerokość skrzydeł. Znowu ma kontrolę nad „Stuką”, odbija w górę, ale w tym czasie jego boczni – Oberleutnant Eppen i Mueller nie mają tyle szczęścia i wpadają na drzewa. Jeden zawisa rozbija się i resztki samolotu zawisają na pniach sosen, drugi rozbija się w kuli ognia.

Podobny los spotyka jeden po drugim pozostałe samoloty 2 eskadry i cześć 3 eskadry, chociaż z tej ostatniej kilka samolotom udaje się wcześniej przerwać nurkowanie i wyjść cało nad chmury. Słysząc wrzaski dowódcy – prowadzący 1 eskadrę Leutnant Hans Stepp przerywa nurkowanie jeszcze nad chmurami, wyrównuje lot i czeka. Pierwsza eskadra długo krąży w oczekiwaniu na powracające samoloty swoich towarzyszy, ale się nie doczeka. Trzynaście samolotów jeden po drugim, niemal w tym samym miejscu roztrzaska się o ziemię grzebiąc 13 pilotów i 13 strzelców pokładowych. Trzynaście wyszkolonych załóg, trzynaście nowych, spod igły samolotów.

Kiedy Hitlerowi doniesiono o katastrofie na poligonie w Neuhammer podobno wstał i dłuższy czas patrzył w okno w milczeniu. Powołany jeszcze tego samego dnia specjalny sąd wojenny miał zbadać sprawę. Składowi przewodniczył były dowódca Legionu Condor w Hiszpanii Hugo Sperle. Sąd nie znalazł winnych. Uznano, że w przeciągu godziny między powrotem eskadry pogodowej a dolotem eskadr bojowych pojawiła się mgła przygruntowa. „Wynikła mgła” jakby to powiedział wiele lat później jeden z pilotów pewnego rządowego samolotu. Było to, uznał specjalny sąd wojenny pod przewodem Sperlego, zdarzenie z kategorii losowych, które zawsze mogą się zdarzyć. Sąd orzekł ponadto, że dowódca lotu – Walter Sigel zrobił wszystko co się dało by ostrzec i uratować swoich ludzi. Ostatecznie na lotniska wróciła część trzeciej i wszystkie samoloty pierwszej eskadry. Można założyć, że gdyby Sigel miał gorszy refleks – wszyscy by zginęli tego dnia pod Świętoszowem.

Walter Sigel

A tak, cudem ocalony Walter Sigel mógł 17 dni później, 1 września 1939 roku przed świtem zasiąść za sterami swojego Stukasa objuczonego tym razem już prawdziwymi bombami i poprowadzić 29 maszyn z lotniska Strachowice pod Wrocławiem, w kierunku na niczego nie podejrzewającego, śpiącego, bezbronnego polskiego miasteczka Wieluń.

Radek Wiśniewski

 

 



Polub nas na Facebooku, obserwuj na Twitterze


Czytaj więcej o:



 
 

Exit mobile version

Używamy plików cookies, aby ułatwić Ci korzystanie z naszego serwisu oraz do celów statystycznych. Jeśli nie blokujesz tych plików, to zgadzasz się na ich użycie oraz zapisanie w pamięci urządzenia. Pamiętaj, że możesz samodzielnie zarządzać cookies, zmieniając ustawienia przeglądarki. Więcej informacji jest dostępnych na stronie Wszystko o ciasteczkach.

Akceptuję