Marcin Zegadło - poeta, publicysta
To zawsze zaczyna się w ten sposób. To się zawsze zaczyna od „stref wolnych od czegoś”. To się zawsze zaczyna od „czyszczenia naszego domu” (jak raczył to ująć kilka dni temu Prezydent RP). To się zawsze zaczyna od przemocy w wymiarze symbolicznym, a kończy głębokim dołem w sosnowym lasku i kompanią zwartych oddziałów.
Po lekturze „Jakbyś kamień jadła” Wojciech Tochman przejmujące wrażenie zaniedbania i w gruncie rzeczy obojętności na to, co dzieje się wokół mnie.
Te wszystkie daty będące datami śmierci ludzi, o których pisze Tochaman, daty śmierci tysięcy ludzi, wtedy na początku lat dziewięćdziesiątych w Bośni i Hercegowinie, na terenie, jak lubimy mówić – „byłej Jugosławii” to są daty z mojego późnego dzieciństwa, mojej wczesnej nastoletniości. To są wakacje w Zakopanem, nad morzem, kolonie w Jagniątkowie.
Dokładnie wtedy do studni, jaskiń lub przygotowanych wcześniej jam w ziemi, niespełna dwa tysiące kilometrów dalej wrzucano ludzkie ciała. Miały tam przeleżeć okres mojego liceum, moich studiów, a później zostać ekshumowane, przekazane rodzinom do identyfikacji. Kiedy jadłem kolejne pizze, piłem podczas kolejnych Juwenaliów, ciała tych ludzi rozkładały się w prowizorycznych grobach.
W tym czasie i wcześniej ja i moi rówieśnicy, moi rodzice i rodzice moich rówieśników wiedliśmy w miarę normalne życie korzystając z tego, co dawała nam rzeczywistość, która po zmianie systemy społeczno-gospodarczego niespodziewanie okazała się kolorowym magazynem pełnym towarów do wzięcia.
Tymczasem to wszystko działo się na tym samym kontynencie, niemal pod naszym nosem. Tak jak dzieje się teraz, w bardziej lub mniej odległych miejscach.
Pamiętam taką scenę z lata roku 1993. Skończyłem pierwszą klasę liceum. Jest lipiec. Jest wyjątkowo zimno. Oglądam z moją matką telewizję, a w niej reportaż z tego, co wtedy nazywaliśmy wojną w Jugosławii. Kamera znajduje się na opancerzonym transporterze. Tuż przed nią głowa żołnierza w stalowym hełmie. Transporter porusza się w szybkim tempie przez miejscowość widoczną wzdłuż asfaltowej drogi, przy której stoją puste opuszczone domy, część z nich jest spalona.
Od czasu do czasu transporter mija grupę ludzi ubranych we współczesne ubrania, którzy z tobołami poruszają się w przeciwnym do ruchu transportera kierunku. Czasami kamera łapie wzrok któregoś z uciekinierów.
Coś tam mówimy z mamą, przez chwilę, że to w sumie okropna sprawa taka wojna. Pijemy herbatę i jemy ciastka. Wieczorem, tego samego dnia idę z kumplami na próbę naszej rockowej kapeli (tak to wtedy nazywaliśmy). Za dwa lata Serbowie wymordują w Srebrenicy ponad osiem tysięcy ludzi. Ja w tym samym czasie słuchał będę The Doors na wakacjach w Zakopcu. Będę pił piwo i palił papierosy.
A piszę o tym, dlatego że znalazłem dzisiaj na FB post Bart Staszewski, który pisze o przydrożnych tablicach informacyjnych u wylotów polskich miast. Tablicach, które zwiastują, że oto znajdujemy się w strefie „wolnej od LGBT”, które są reakcją na stosunek poszczególnych gmin i powiatów do kwestii środowisk nieheteronormatywnych i idących za tym uchwał podejmowanych przez ich organy reprezentacji tychże gmin i tychże powiatów.
A przecież, to zawsze zaczyna się w ten sposób. To się zawsze zaczyna od „stref wolnych od czegoś”. To się zawsze zaczyna od „czyszczenia naszego domu” (jak raczył to ująć kilka dni temu Prezydent RP). To się zawsze zaczyna od przemocy w wymiarze symbolicznym, a kończy głębokim dołem w sosnowym lasku i kompanią zwartych oddziałów.
Nie chce być inaczej.
Marcin Zegadło