Szukaj w serwisie

×
27 stycznia 2021

Przeżył Auschwitz: Starych i chorych kierowano na prawo, innych na lewo gdzie zaczęła się procedura odczłowieczenia

Dr Leon Weintraub

Dr Leon Weintraub urodził się w 1926 r. w Łodzi. W sierpniu 1944 wywieziony do niemieckiego obozu koncentracyjnego i zagłady Auschwitz-Birkenau. Potem przebywał w obozach koncentracyjnych Groß-Rosen i Flossenbuerg. Po wojnie studiował medycynę w Getyndze. W 1950 roku wrócił do Polski i dokończył studia medyczne. Po 1969 roku, na skutek rosnącego antysemityzmu w Polsce, wyjechał z synami do Szwecji i osiadł tam na stałe.

 

Zapomnieć to najgorsze, co można wyrządzić ofiarom nazizmu – mówi Leon Weintraub, który przeżył Auschwitz i inne niemieckie obozy koncentracyjne.

Leon Weintraub. Fot.

DW: Niedawno skończył Pan 95 lat. Czy śni się Panu czasem jeszcze wojna albo pobyt w obozach?

Leon Weintraub: Mam taką psychikę, że ja nigdy lub rzadko przypominam sobie, jakie miałem sny. Wprawdzie moja żona czasem mówi, że byłem niespokojny lub krzyczałem przez sen, ale ja niczego nie pamiętam. Jest tylko pewne wrażenie – pozytywne lub negatywne. Podczas studiów medycznych w Getyndze docent wyjaśnił mi, że ludzie, którzy mieli negatywne przeżycia, rzadziej o tym śnią niż ci, którzy mieli dobre życie. Mnie to wtedy nie przekonało.

Był Pan w wielu niemieckich obozach koncentracyjnych. Na początku było Auschwitz. Jakie jest Pana pierwsze wspomnienie z przyjazdu do obozu zagłady?

– Okropna dehumanizacja. Byliśmy już bardzo wyczerpani po prawie pięciu latach ciężkiej pracy i głodowania w getcie Litzmannstadt na terenie mojego rodzinnego miasta Łodzi, kiedy w sierpniu 1944 r. zaprowadzono nas do punktu zbiorczego. Moja mama, trzy siostry i ja. Moja najmłodsza siostra Róża, która później zginęła w obozie Stutthof, nie dołączyła do nas.

Pierwszym szokiem było, jak podjechał pociąg z wagonami bydlęcymi. W jednym kącie zawieszony koc, za nim kubeł na potrzeby naturalne. Staliśmy gęsto obok siebie. Nie było mowy, żeby się położyć albo usiąść. Zaryglowano drzwi i pociąg ruszył w drogę. Bez picia, bez jedzenia. I co mi tak bardzo zostało w pamięci, to cisza. Ani płaczu, ani krzyków protestu, rozczarowania. Na plakatach przyrzekano nam, że wobec zbliżającego się frontu "w trosce o nasze dobro", będziemy ewakuowani w głąb Trzeciej Rzeszy, gdzie dalej będziemy mogli pracować dla Wehrmachtu. I nagle to w ten sposób nas przewożą? W tak bardzo nieludzki, niegodny sposób? Byliśmy porażeni i ta śmiertelna cisza do dzisiaj brzmi mi w uszach.

Podróż trwała dwa dni i dwie noce. Po przybyciu widzimy jakieś dziwne osoby jakby w piżamach – pasiakach szaro-niebiesko-białych. I tylko krzyki: „Raus!”. Szybko zeskoczyłem. Miałem na ramionach plecak. Jeden z więźniów-funkcjonariuszy wyrwał mi ten plecak z rąk. A ja mówię: „Ale dużo znaczków tam mam!”. A on mówi: „Tu się nie przychodzi, żeby żyć, nie potrzebujesz znaczków”.

''Selekcja'' węgierskich Żydów na rampie w obozie Auschwitz-Birkenau, maj/czerwiec 1944 r. Fot. Wikimedia.org domena publiczna

Wtedy na rampie po raz ostatni widział Pan swoją matkę…

– Mężczyźni szli na lewo, kobiety na prawo. Moja mama wyglądała jeszcze tak młodo, a miała lat 50. Ciemno-niebieski kostium, biała bluza, róż na policzkach. Macham ręką: „Mama, zobaczymy się w środku!”. Ale potem kątem oka widzę druty kolczaste, a ponadto białe izolatory i przewody. Dokąd nas przywieziono?

Miał Pan wtedy 18 lat. Podczas selekcji przydzielono Pana do grupy, która miała jeszcze żyć.

– Starych i chorych kierowano kciukiem na prawo, innych na lewo. Potem ustawiono nas w piątki i skierowano do łaźni, gdzie zaczęła się procedura odczłowieczenia. Najpierw rozebrać się do naga, prysznic, po prysznicu do łaźni weszła grupa więźniów z maszynkami do strzyżenia włosów. W kolejce stały setki osób. Był pośpiech, więc ta maszynka nie tylko włosy, ale i kawałki skóry zrywała.

Inna grupa więźniów siedziała przy korytach wypełnionych oleistym, śmierdzącym płynem, jak karbol czy fenol. Moczono w tym mop – taki, jakim dzisiaj myje się podłogi – i dezynfekowano wygolone miejsca. To strasznie paliło. Potem przydzielono nam ubranie: koszula, spodnie. Jak szło, bez względu na to, czy pasuje, czy nie.

Na końcu zaprowadzili nas do baraku, a tam kazali oddać schowaną biżuterię, złoto czy pieniądze. Grozili, że nas prześwietlą i jeśli coś u kogoś znajdą, to zostanie strasznie ukarany. Po chwili kilka osób wrzuciło coś do miski.

To było przywitanie w Auschwitz-Birkenau. O tym, że było to Auschwitz, dowiedziałem się dopiero po wojnie.

Co Pan robił w obozie?

– Stanowiliśmy rezerwę siły roboczej. Jeśli w jakimś nazistowskim przedsiębiorstwie brakowało ludzi do pracy, wysyłano tam więźniów z naszej grupy.

Jak długo był Pan w Auschwitz?

– Sześć lub osiem tygodni. Pewnego dnia zobaczyłem między blokami grupę nagich mężczyzn i usłyszałem od nich, że czekają na ubranie, żeby wyjechać na roboty. I to „wyjechać” było jakby sygnałem. Zdjąłem ubranie i wmieszałem się w grupę. Moja dobra gwiazda dała wtedy o sobie znać. Zaprowadzono nas do magazynu z ubraniami, dano odzież i do pociągu.

Ale ostatni obraz z Auschwitz-Birkenau, jak się obejrzałem, to była skośnie na drutach przyklejona kobieta. Wybrała śmierć.

Zawieźli was do Groß-Rosen, m.in. do podobozu Doernhau. Tam pracował Pan w Górach Sowich.

– Mieliśmy doprowadzić prąd do bunkrów w górach – przyszłych fabryk broni. Ta praca miała dwie zalety. Najpierw jechałem z kierownikiem robót przygotować miejsce pracy. Podczas gdy inni kopali doły pod słupy, ja wspinałem się na stojące już maszty i montowałem przewody. Siedząc na górze, byłem poza zasięgiem młodych esesmanów, którzy urządzając sobie brutalne zabawy z bronią i trafiali więźniów.

Potem przeżył Pan marsz śmierci do Flossenbuerga. Miesiąc później Offenburg – podobóz KL Natzweiler. Co Panu pomagało przetrwać to wszystko?

- Ja to tłumaczę psychologicznie, że byłem w stanie ciągłego szoku. Dzisiaj mamy pojęcie „katatonia” – taka sytuacja organizmu, że ta wyższa czynność mózgowa jest albo wyłączona, albo bardzo ograniczona. To ograniczenie przyjmowania tego negatywnego z zewnątrz, zamknięcie się w sobie może było efektem, żeby przeżyć, instynktem samozachowawczym.

Mojemu organizmowi wystarczała drobinka, żebym się utrzymał przy życiu – kawałek chleba, trochę zupy, którą dostawaliśmy rano. To było wszystko. Wystarczyło, żeby utrzymać iskierkę życia, aby ona nie zgasła.

Mógł Pan z tej siły przetrwania czerpać też później?

– Wypełniała mnie radość, że przeżyłem. Ten optymizm podkreślam zawsze w pogadankach z młodzieżą. Niedawno ukazał się w holenderskiej gazecie artykuł o mnie, że po Auschwitz dr Weintraub nie zna słowa „narzekać”. Szybko przyjąłem postawę, że cokolwiek by się nie działo po tym, jest bez porównania o niebo lepsze, niż to, co przeżyłem w getcie czy obozach. I to powodowało, że byłem zadowolony z tego, co mam.

Świadomość skąd się wywodzę i co się ze mną działo chroniła mnie przed patrzeniem na innych ludzi z góry. Wszystkie przykre rzeczy, które się potem działy, poza chorobą i śmiercią, to są dla mnie sprawy do załatwienia - nigdy problemy.

Jakie słowa wykreślił Pan jeszcze ze swojego słownika?

–„Zemsta”. Jeżeli odpłaca się tym samym, to staje się na tym samym poziomie, co sprawca. A ja nie chcę być porównywalny ze sprawcami. Dlatego nie jestem za tym, żeby odpłacić „oko za oko”, tylko żeby za przestępstwa karać według panującego prawa.

A słowo „wybaczyć”?

– Nie, ja nie mogę ani wybaczyć, ani usprawiedliwić czynów, do których doprowadziła ideologia nazistowska. Nie mogę sobie wyobrazić, żebym mógł wybaczyć esesmanowi, który odkręcił gaz zabijający moją mamę i dużą część mojej rodziny. Doliczyłem się, że po wojnie z 80 członków najbliższej rodziny zostało nas 16.

Ale jest kilka słów zbliżonych jak „pojednanie”. Dla mnie to jest możliwe i staram się żyć w tym duchu.

Spotyka się Pan często z młodzieżą. O co Pana pytają?

– Pytają także o winę. I wtedy wyjaśniam, że oczywiście oni bezpośredniej winy nie mają, ponieważ wtedy nie było ich na świecie. Jeżeli jednak dowiedzą się, że ich dziadek czy pradziadek był aktywnym sprawcą tych okropnych czynów, od tej świadomości nie mogę ich uwolnić, z tym muszą się sami uporać. Jedyne, co mogę im dać na drogę, to to, że powinni robić wszystko, żeby to się nigdy nie powtórzyło.

Co Pana obecnie najbardziej niepokoi?

– Dla mnie jest nie do pojęcia to, że są w naszych krajach, w Europie, osoby, które utożsamiają się z nazistami, z tą ideologią. To nie tylko policzek wobec milionów bezbronnych ofiar, którym bezwzględnie odebrano życie. Dla nas, ocalałych, utożsamianie się z tą ideologią to coś niesłychanego.

Jak można w przyszłości zachować pamięć o tych zbrodniach?

– Po pierwsze mamy miejsca pamięci. Obowiązkiem danego państwa jest je zachować jako ostrzeżenie przed tym, co ludzie ludziom mogą zrobić. Są muzea na całym świecie. To jest ta część materialna.

Mamy świadków tamtych czasów. Nasze wspomnienia wydrukowano jako broszurki, zrobiono filmy. Mam świadomość, i to pomaga mi przeżyć, że nie tylko zostawiłem ślady, ale że ci młodzi ludzie, którzy mnie słyszeli, nie ulegną pokusom, kuszącym sloganom AfD w Niemczech, ale także w Polsce. A po mnie moje wnuki i inni młodzi ludzie będą w naszym imieniu dalej przekazywać to hańbiące świadectwo rozwoju ludzkości, ale niezapomniane, bo zapomnieć to najgorsze, co można wyrządzić ofiarom tej nieludzkiej ideologii – nazizmu.

Katarzyna Domagała-Pereira

 

 

 



Polub nas na Facebooku, obserwuj na Twitterze


Czytaj więcej o:



 
 

Exit mobile version

Używamy plików cookies, aby ułatwić Ci korzystanie z naszego serwisu oraz do celów statystycznych. Jeśli nie blokujesz tych plików, to zgadzasz się na ich użycie oraz zapisanie w pamięci urządzenia. Pamiętaj, że możesz samodzielnie zarządzać cookies, zmieniając ustawienia przeglądarki. Więcej informacji jest dostępnych na stronie Wszystko o ciasteczkach.

Akceptuję