Radek Wiśniewski
Ale ja nie o tym. Pamiętam, że wtedy najwięcej ludzie zawdzięczali sami sobie, nieformalnym więzom, sąsiedzkiej życzliwości, samoorganizacji. Było takie poczucie gotowości do akcji. Potrzeba sprawdzenia co się dzieje obok w domu, w sąsiedniej wsi, czy nie trzeba pomóc. Ja wiem, Wielka Woda - to nie wirus. Ale myśmy już mieli swój mały koniec świata. Przeżyliśmy. Nie pękamy.
Mówią, że to pierwszy raz taki koniec świata. No, może tak, jeżeli wziąć pod uwagę całą Polskę. Ale my tutaj, nad Odrą już mieliśmy taki koniec świata. Inny, ale koniec.
Pamiętam opowieść znajomej, która niosła insulinę przyjacielowi, który był odcięty na piętrze domu w Starym Koźlu. Mówiła, że pod koniec szła po omacku, po dachach zalanych samochodów. Po kolana, pas w wodzie. A między nogami szczur. Masa szczurów. Bo niedaleko były fermy zwierząt futerkowych, chyba lisów i właściciel nie otworzył klatek i wszystkie się potopiły kończąc krótkie, zasrane i beznadziejne życie dawcy skóry na ludzkie zbytki. I szczury to wyczuły, tę padlinę. I płynęły ze wszystkich stron trochę się posilić. A znajoma pod prąd wody i na przekór szczurom, w drugą stronę z zastrzykami insuliny, aż wodę miała po pachy i dalej się nie dało. Stała w tej wodzie na dachu jakiegoś samochodu i jacyś ludzie płynęli kajakiem, podjęli ją, podrzucili pod wskazany adres. Inni pontonem potem doholowali znowu do suchego lądu.
Ja tkwiłem w Krakowie, gdzie studiowałem. Piotr szykował się do egzaminów wstępnych. Z całego południa kraju nadchodziły sprzeczne wieści. Koło czwartku czy piątku powiedziałem, że dosyć, muszę pojechać do domu, do Brzegu, bo chata była bez opieki, a opowiadali ludzie różne rzeczy. O powodzi i pozostawionych domach. Łączność była fragmentaryczna, wieści sprzeczne.
Udało nam się podjechać kawałek stopem. Facet wysadził nas gdzieś w Katowicach i pokazał drogę jak iść dalej. Trochę szliśmy, trochę podjeżdżaliśmy tramwajami, próbowaliśmy łapać stopa, ale źle to szło. Czas mijał a my tak godzina stania, pół godziny marszu, parę przystanków tramwajem po nieznanym terenie. W końcu za wiaduktem w Bytomiu szykowaliśmy się do nocy w rowie. Liści jeszcze nie było, bo to był lipiec, chłodny lipiec, więc trochę nam było to nie w smak. I kiedy zobaczyliśmy na wiadukcie kolebiący się, klekoczący kadłub autobusu typu Ikarus z wielkim napisem „Gliwice” z przodu, nie wahaliśmy się ani chwili i pobiegaliśmy za nim do przystanku, który na szczęście był niedaleko, zaraz za skrzyżowaniem. Nie mieliśmy na bilety autobusowe, bo kasa była odliczona na jakiś osobowy z Gliwic do Brzegu, ale nikt nie sprawdzał biletów.
W Gliwicach na dworcu większa ilość osób. Ludzie posypiający wszędzie, gdzie się dało, tablica przyjazdów i odjazdów pełna pociągów odwołanych lub spóźnionych o absurdalne ilości minut. Ludzie mówili, że rano może przyjedzie jeden skład z Opola, albo Kędzierzyna, bo teraz jeżdżą bez rozkładu i planu, jak jest pociąg, to jest a jak go nie ma to nie ma.
Umyliśmy się w umywalce toalecie i opierając się o siebie plecami podjęliśmy trud kimania na podłodze w bufecie, koło kaloryfera. Mieliśmy jeszcze po pół paczki fajek na łba, więc nie było źle. Rano rzeczywiście coś się ruszyło. Przyjechał pociąg ze Strzelec, ale konduktor powiedział, że jedzie tylko do Strzelec. Potem pojawił się pociąg z Opola, wsiedliśmy, konduktor nie sprzedawał biletów, bo mówił, że to bez sensu. Dotoczyliśmy się do Opola, gdzie zapowiedziano nam, że kolejna szansa na połączenie jest ze stacji Opole Zachodnie i żeby tam pytać.
Siąpił drobny deszcz, było pochmurno. Ludzie szli po torach do Opola Zachód, myśmy skręcili w miasto, ale wszędzie czuć było , że woda dopiero zeszła. Pod wojewódzką biblioteka pracowały motopompy wylewając wodę z piwnic do kanału Młynówki. Przed biblioteką piętrzyły się stosy rozmiękłych książek. Nieforemna, szara, obrzydliwie rozłażąca się masa celulozy a nie książki.
- Jakby wojna – mruknął Piotr.
- Może lepiej chodźmy torami – powiedziałem i zawróciliśmy na dworzec.
Za Odrą most nad kanałem Ulgi był zupełnie zniesiony, rzucone były tylko kładki, pojedyncze dechy, bez poręczy na szerokość stopy. Uginały się pod człowiekiem, kolebały. Przeszliśmy. Na Opolu Zachodnim ludzie na peronach z tobołkami, pakunkami, walizami. Mówili, że jadą do Wrocławia, bo to duże miasto. Nie rozumieliśmy co robią. W Opolu woda już była, raczej szybko nie wróci, jest bezpiecznie, a we Wrocławiu stan zagrożenia dopiero się zbliżał. Po co jechać tam, gdzie jest to, czego się boisz?
Do dzisiaj to pamiętam, zmierzch i te jasne plamy tobołów, kołder zwiniętych sznurkami. I ta niezrozumiała logika stanu wyższej konieczności. Jechać do dużego miasta, bo co? Bo jak więcej ludzi, to katastrofa jest mniej możliwa? Bo powódź, woda, raz rozpędzona, spiętrzona to wie? Nie wiedziała, ci ludzie pojechali prosto w jeszcze większą katastrofę, chociaż pewnie wystarczyło pomyśleć, ochłonąć z szoku, ale jak ochłonąć z szoku, kiedy się jest w tym szoku?
Mama wracała z urlopu, chciała pojechać samochodem od północy do domu. Nie było jeszcze tras szybkiego ruchu. Ale jakieś dziesięć kilometrów od Brzegu droga urywała się w wodzie. Trzeba było szukać jakiegoś mostu, który nie był zerwany, robić objazd wiele kilometrów.
Wrocław swoje dni podwodne miał dopiero przed sobą. Swoją walkę. Swoje oblężenie. Ludzie żartowali, że wiadomo, że Wrocław poddaje się ostatni. Takie nawiązanie do nie naszego przecież oblężenia z 1945, kiedy to Breslau poddało się dopiero po upadku Berlina. Taki dziejowy sarkazm. Ludowa przewrotność. Bo przecież nikt by nie chciał mieć tak naprawdę nic wspólnego z tamtymi obrońcami Wrocławia. A jednak mieliśmy. Miasta z przemilczaną, zepechniętą pod wodę, pod ziemią historią, której nie miał kto nam opowiedzieć.
Ale ja nie o tym. Pamiętam, że wtedy najwięcej ludzie zawdzięczali sami sobie, nieformalnym więzom, sąsiedzkiej życzliwości, samoorganizacji. Było takie poczucie gotowości do akcji. Potrzeba sprawdzenia co się dzieje obok w domu, w sąsiedniej wsi, czy nie trzeba pomóc. I coś z tego zostało o tyle, że kiedy rozmawiasz z mieszkańcem okolic Doliny Odry, to każdy wie, co robił, gdzie był, jak się czuł w czas Wielkiej Wody.
Ja wiem, Wielka Woda - to nie wirus. Ale myśmy już mieli swój mały koniec świata. Przeżyliśmy. Nie pękamy.
Wrocław nadal poddaje się ostatni.
Radek Wiśniewski