Manuela Gretkowska
Tydzień temu wysiadłyśmy z samochodu widząc w rowie martwego kociaka. Nie dało się go odratować. Trzęsły nim ostatnie drgawki. Odprawiłyśmy kotkowi powa. Z łebka, nie zamkniętego pyszczka, ale z czubka głowy uniósł mu się dym, ledwo widoczny, jak ze zgaszonej zapałki.
Umierałam 3 razy. Najpierw jako nastolatka. Tłum ludzi na imprezie bawi się, popija i nagle mnie, abstynentkę wyrzuca z ciała. Świadomość krążyła w błogości nie do opisania, świetle przy którym atomowy rozbłysk Hiroszimy jest zapałką. Na dowód, że to nie halucynacja wróciłam z prezentami podobnymi do tych jakie zabierają ze sobą wybudzeni ze śmierci klinicznej (opisałam to w „Kosmitce”).
Po czymś takim byłam straszną chojraczką. Śmierć? A co tam, przeżyłam, super.
Zgrywałam niezwyciężoną do nocy w Szwecji, gdy wzięłam silne leki przeciwbólowe. Obudzona męczącym okresem łyknęłam coś na pusty żołądek i nie pamiętam jak dowlekłam się do telefonu. Sama w domu, Piotr miał nocny dyżur. Wątroba odmówiła współpracy. Bóle porodowe przy tym, to czkawka. Wyparowała cała metafizyka, przyjemność przechodzenia w inny świat. Byłam agonalnym kawałkiem mięsa.
Drugą nauczkę dostałam kilka lat temu, w Nevadzie. Rezerwat Indian, trzeba wypalić coś rytualnego. Nie fajkę pokoju, ale parę oddechów szałwią wieszczą. Dwa machy i rzeczywistość zaczęła zamieniać się w dym, wyparowała. Byłam już przyzwyczajona do zaświatów, jednak nie takich… Nie wdepnęłam w nie nawet jedną nogą. Stałam na metafizycznej wycieraczce ogałacana z ego. Powrót wydawał się niemożliwy, przede mną bezosobowe. Mój umysł umierał. (Szczegóły w mojej „Miłości klasy średniej”)
Znając różne warianty umierania postanowiłam zająć się tego roku śmiercią na poważnie. Przygotować do niej technicznie. W pobliskim lesie, w ośrodku buddyzmu tybetańskiego - Ligmincha, odprawiano tygodniowe obrzędy powa przygotowujące do przeniesienia świadomości podczas umierania. Taki trening przechodzenia na zielonym świetle przez autostradę śmierci.
Pola pojechała ze mną z nudów. Wakacje, połazi po lesie. Jednak wciągnęła się w ceremonię i wypełniała wszystkie wskazówki: nie jedzenie mięsa, nie mycie głowy. Kilka godzin medytacji, wykładu i ćwiczeń skupiania dźwięku i świadomości na ciemiączku, by kiedyś podczas agonii wyprowadzić tamtędy, przez kanał centralny „duszę”. Bywa, że widać ją wtedy jako dym, albo światło.
Ciemiączko jest miejscem, gdzie po urodzeniu czaszka nie jest jeszcze jakiś czas zrośnięta.
Dwa dni ostrej praktyk i Pola coś poczuła na czubku głowy.
- Może łupież? - szukała racjonalnego wyjaśnienia.
U mnie objawy były mocniejsze, może kości starsze :). Znam ból szkieletu gdy rozsuwają się kości podczas porodu. Ale pękanie szwów ciemiączka jest innym wrażeniem. Jakby ktoś wcierał w głowę odłamki szkła i dźgał cyrklem.
Koniec ceremonii powa polega na wsadzeniu przez lamę specjalnej trawki w dziurę na czaszce. Ostrożnie, by nie przebić opony chroniącej mózg. Czy to boli? O wiele mniej niż tygodniowe, samoistne rozsuwanie się kości.
Obie z Polą i innymi adeptami umierania wyglądałyśmy jak pola i łąki z chwiejącymi się trawami na głowie.
Święty Tomasz włożył palec w dziury po gwoździach Jezusa by uwierzyć. Nam otworzyły się dziury buddyjskie, od samego dźwięku i skupienia.
Technika tybetańskich mnichów jest dość stara w porównaniu z chrześcijaństwem. Ten odłam buddyzmu tybetańskiego ma kilka tysięcy lat tradycji i spisane instrukcje śmierci w „Tybetańskiej księdze umarłych”.
Chrześcijaństwo radzi sobie z pośmiertnymi zaświatami za pomocą mieszanki greckich Pól Elizejskich, przechowalni hebrajskiego Szeolu i Gehenny. Nie chodzi o wyższość jednej religii nad drugą, bo to bzdurne rozważania. Każdy praktykuje to w co wierzy.
Praktykę powa przynosi efekt, nawet u niepraktykujących buddyzm. Uczy się jej, by w agonii pokierować swoją świadomością omijając to co przydarzyło się mi np.w Nevadzie.
Powa można odprawić dla umierających, wszystkich żywych istot. Rozstrzeliwani mnisi tybetańscy i ci płonący w proteście przeciw armii chińskiej umierali zanim dosięgnęła ich kula czy zadusił płomień. Nie obciążają w ten sposób karmy, sumień oprawców i kierują się „na z góry zaplanowane pozycje” zaświatów.
Pola nie została buddystką. Swoje przeżycie włożyła w kategorie „dziwne”. Mam nadzieję, że może kiedyś, gdy umierając z bólu zamienię się w kawałek cierpiącego mięsa, albo stracę świadomość zrobi za mnie powa.
Póki co odprawiamy ją umierającym przy nas istotom. Dalaj Lama popłakał się mówiąc o śmierci owadów. Nie mamy tak czułych serc. Współczujemy kotom, wiewiórkom i psom rozjeżdżanym na drogach.
Tydzień temu wysiadłyśmy z samochodu widząc w rowie martwego kociaka. Nie dało się go odratować. Trzęsły nim ostatnie drgawki. Odprawiłyśmy kotkowi powa. Z łebka, nie zamkniętego pyszczka, ale z czubka głowy uniósł mu się dym, ledwo widoczny, jak ze zgaszonej zapałki.
Manuela Gretkowska