Szukaj w serwisie

×
14 lutego 2025

Gra, której zasad nie znasz – o białym Jezusie i wielkim biznesie

Dariusz Lachowski / dariusz.us

Wyobraź sobie, że wchodzisz na boisko. Piłka leży na środku, ludzie biegają, kibice krzyczą. Jest tylko jeden problem – nie znasz zasad gry. Nie wiesz, czy masz używać rąk czy tylko nóg, nie masz pojęcia, do której bramki strzelać. A jednak biegasz za piłką, jak wszyscy inni, bo przecież wszyscy grają, więc i ty musisz.

Wizerunek Jezusa o jasnej skórze i niebieskich oczach, spopularyzowany przez obraz Warnera Sallmana z 1940 roku, stał się dominującym przedstawieniem w kulturze zachodniej. Jego popularność wzrosła podczas II wojny światowej, gdy YMCA i Armia Zbawienia rozdawały żołnierzom kieszonkowe reprodukcje tego obrazu, co bezpośrednio przyczyniło się do jego ogromnej popularności.

Po II wojnie światowej obraz Sallmana stał się wszechobecny – zawisł w szkołach, szpitalach i urzędach, cementując wyobrażenie Jezusa jako białego mężczyzny o delikatnych rysach. To był Jezus „oficjalny”, dostępny, zaakceptowany, a co najważniejsze – promowany przez tych, którzy mieli władzę i pieniądze. Nawet czarni pastorzy, choć wiedzieli, że ten wizerunek nie oddaje prawdy historycznej, przyjęli go do swoich kościołów, bo tylko taki był dostępny. To właśnie ci, którzy kontrolowali religijny rynek, decydowali, co można drukować, co można wieszać, a co – skutecznie ignorować.

Personal Jesus – czyj on właściwie jest?

W muzyce nie brakuje głosów, które wprost lub metaforycznie kwestionują religijną hipokryzję i komercjalizację wiary. R.E.M. w kultowym już utworze Losing My Religion nie śpiewa dosłownie o utracie wiary, ale o poczuciu zwątpienia, rozczarowania i zagubienia – uczuciach, które pojawiają się, gdy dostrzegasz, że to, w co wierzyłeś, było tylko dobrze sprzedanym produktem. Podobnie Radiohead, w wielu utworach, zwłaszcza na albumie OK Computer, porusza temat manipulacji, fałszywych autorytetów i świata, w którym prawda jest zastępowana wygodnymi narracjami. Może gdyby Thom Yorke miał w dzieciństwie inny obraz Jezusa na ścianie, to dzisiaj śpiewałby o czymś innym?

Pamiętam gdy pierwszy raz usłyszałem „Personal Jesus” w wersji Johnny’ego Casha. Jego głos brzmiał, jakby wyszedł z samego piekła, żeby przypomnieć nam, czym naprawdę jest wiara. Była w tym utworze surowość, prawda, grzech i odkupienie. Nie plastikowe figurki, nie polerowane kadzidłem kościelne mury, tylko coś prawdziwego. „Reach out and touch faith” – sięgnij i dotknij wiary.

 

Tymczasem biały Jezus z pocztówki nie był żadną wiarą. Był produktem. Sprzedawanym jak płyta z w kółko nagraną malinową dziewczyną, nikt tego nie słucha dla treści, ale dlatego, że „wszyscy to grają” i do tego świetnie tańczy się przy takich rytmach. Koszulki, kubki, różańce. Biała twarz Jezusa patrząca z billboardów, jakby to on sam zainwestował w reklamę. Ale kto za to płaci? Wierni. Kto zarabia? No właśnie – nie Jezus.

W co właściwie gramy?

W Indiach, gdzie widziałem świątynie poświęcone różnym bogom i boginiom, jedno było zawsze najważniejsze – to nie posąg ma moc, ale to, co masz w sercu. A w Ameryce? Tu biały Jezus jest symbolem dominacji. Kup go, powieś na ścianie, czuj się częścią wybranego klubu. Ale jak długo ta gra może trwać?

Ci sami ludzie, którzy uwierzyli w białego Jezusa, teraz szukają nowych wrogów. Najpierw przyszli po Żydów. Potem po komunistów. Potem po uchodźców, transpłciowych, nielegalnych. Kogo zabiorą jutro?

A może chodzi o „święty spokój”? Żeby nie mieszać się, nie wychylać, nie zadawać niewygodnych pytań. Bo przecież to nie ja – to oni. Ja chcę żyć, robić swoje, nie przemęczać się. To oni to zrobili. Ja tylko stoję z boku, mi się należy, ja ciężko pracuję, to oni kradną! Ja będę głośno krzyczał, to wystarczy, zaimponuję znajomym i opowiem jakieś straszne historie, wstawię znaczek na swoim profilu fb, oddam głos na idola, to wystarczy. A historia nie ma litości dla tych, którzy myślą, że wystarczy siedzieć cicho i czekać, aż burza przejdzie. Burza zawsze wraca.

Pamiętam, jak kiedyś w Polsce dzieci sąsiadki zrobiły coś naprawdę paskudnego. Podszedłem do nich i z wielkim przerażeniem w oczach na to co zrobiły zapytałem: Który to? A one, z tymi swoimi uśmiechniętymi, słowiańskimi twarzami, nawet nie drgnęły, tylko jak na komendę wskazały nawzajem na siebie palcem. To nie ja, to on!  I to chyba wtedy po raz pierwszy zrozumiałem, jak łatwo jest przerzucać odpowiedzialność. Jak wygodne jest myślenie, że to zawsze ktoś inny zrobił coś złego.

Sąsiad od ponad roku każdego wieczoru przesiaduje do późna w garażu, jakby to było jego osobiste sanktuarium. Teraz samochody stoją na zewnątrz, a on, otulony w koc, bo zima nie odpuszcza, siedzi tam godzinami. Latem było inaczej – miał towarzystwo, znajomych, którzy przychodzili świętować z nim coś. To nowa świecka tradycja – rozmowy, które coraz częściej kończyły się rodzinną kłótnią i wezwaniem służb mundurowych, a oni wracali następnego dnia i znów rozmawiali o tym jak to świat idzie w złym kierunku.

I pytam – który Jezus im to każe? Ten z pocztówki, namalowany przez faceta z Chicago, czy może jakaś inna ruda kreatura, która wmawia im, że nienawiść jest święta?

Jeśli Jezus miałby swój soundtrack, to czy byłaby to akustyczna surowość Casha? A może byłoby to napompowane plastikowe brzmienia disco, w którym więcej jest pieniędzy niż Boga? Może czas zmienić płytę i posłuchać tego, co naprawdę gra w duszy?





 
 

Exit mobile version

Używamy plików cookies, aby ułatwić Ci korzystanie z naszego serwisu oraz do celów statystycznych. Jeśli nie blokujesz tych plików, to zgadzasz się na ich użycie oraz zapisanie w pamięci urządzenia. Pamiętaj, że możesz samodzielnie zarządzać cookies, zmieniając ustawienia przeglądarki. Więcej informacji jest dostępnych na stronie Wszystko o ciasteczkach.

Akceptuję