Szukaj w serwisie

×
27 lipca 2018

Dziennikarz Jacek Rakowiecki – relacja z „ataku gazowego” na Krakowskim Przedmieściu

Jacek Rakowiecki

Nagle na twarzy poczułem coś jakby kropelki płynu. Początkowo zapiekły mnie tyko policzki i czoło, ale po chyba kilku minutach, coś zaczęło dziać mi się z oczami: piekły, łzawiły no i coraz mniej widziałem.

 

Pozwolę sobie na krótką relację z osławionego "ataku gazowego" w czwartek wieczorem na Krakowskim Przedmieściu w Warszawie. Szczerze mówiąc głownie po to, żeby nie powtarzać tego po sto razy...

Po zakończeniu oficjalnego wiecu Akcji Demokracji tłoczyłem się z kilkoma setkami osób pod samym Pałacem Namiestnikowskim, gdzie - przyznam - krzyczeliśmy Adrianowi słowa mało przyjemne i kulturalne. Jedna odważna dziewczyna (patrz foto), korzystając z dość wątłego łańcuszka policjantów, wdarła się na kamiennego lwa i kulsonom nie udało się jej stamtąd ściągnąć. Poleciały też na plac koło pomnika księcia Pepi dość liczne pomidory. Jednym zresztą oberwałem w szyję i mało nie włoiłem facetowi, który stał za mną, bo myślałem, że to on mnie uderzył. Na szczęście w ostatniej chwili zobaczyłem małego czerwonego winowajcę u moich stóp...

Wtedy też usłyszałem wołanie, ze kogoś zatrzymują, dobiegające z drugiej strony Krakowskiego, z pobliża kina Kultura.

Fot. ze strony Jacka Rakowieckiego, autor Renata Zawadzka-Ben Dor

Udałem się więc tam świńskim truchtem, bo dysponując legitymacją dziennikarską wiem, że czasem pozwala ona na jakąś drobną interwencję. Nie tak skuteczną, jak np. poselska czy senatorska, ale zawsze...

Przytruchtałem na tyle szybko, że znalazłem się w pierwszym rzędzie łańcucha, który oplótł zgromadzenie kilkunastu (kiludziesięciu?) policjantów, więżących faktycznie dwóch demonstrantów pod ścianą budynku. Wzięliśmy się pod ręce, policyjnym obyczajem (wazmiomsa za ruki druzja, szob nie prapasć pa adinoczkie, jak śpiewał Okudżawa!), a rosnący za naszymi plecami tłum domagał się zwolnienia zatrzymanych. Policja jednak ani ich nie puszczała, ani też nie żądała od nas na przykład rozejścia się. Wyglądali na bardzo zdenerwowanych, bo faktycznie mogli czuć się jak śledzie w puszce. Próbowali nas rozepchnąć, ale było to prawie niewykonalne, bo napierał na nas z tyłu gęstniejący tłum.

I nagle na twarzy poczułem coś jakby kropelki płynu. Początkowo zapiekły mnie tyko policzki i czoło, ale po chyba kilku (czas w takich sytuacjach płynie jakoś inaczej) minutach coś zaczęło dziać mi się z oczami: piekły, łzawiły no i coraz mniej widziałem. Sądziłem, ze przetrzymam, ale kiedy już całkiem zaniewidziałem, z trudem wyplątałem się z tłumu, choć musiałem prosić o pomoc, bo już właściwie nie widziałem nic. Zaraz za zbiegowiskiem, jak się okazało, na krawężniku siedziała już przeszło dziesiątka ofiar tego samego gazu. Sami młodzi (poza mną) ludzie, a nawet jednak Japonka.Ktoś polał mi oczy płynem fizjologicznym, ktoś dał wodę do picia, a jeszcze ktoś - chusteczki higieniczne, bo nie.tylko z oczu, ale i z nosa lało się już strumieniami.... Zresztą spontaniczna organizacja pomocy dla zagazowanych była rewelacyjna i ogromnie za to dziękuję, choć nie do końca wiem komu, bo wciąż dość słabo widziałem :)

Doczekałem jeszcze na karetkę, która przyjechała zresztą skandalicznie późno (podobno pogotowie początkowo w ogóle odmówiło, wyjaśniając, że do ofiar policji to oni nie jeżdżą!). Sanitariusze jednak ograniczyli się do informacji, że nie należy przemywać oczu solą fizjologiczną, bo to szkodzi (mi przemyto wcześniej trzy razy solą i wyraźnie pomogło, co sprawia, że jakoś temu pogotowiu nie dowierzam), umyć twarz płynem do demakijażu, albo po prostu wodą i robić sobie okłady z tłustego mleka na piekącą skórę (o co już wcześniej też zadbali ci wspaniali organizatorzy samopomocowi).

Choć straszono mnie, ze piec będzie nawet dwa dni, już po godzinie czy dwóch czuję się całkiem dobrze. Może gaz to moje naturalne środowisko?

Na pewno jednak muszę przyznać, że dzięki "dobrej zmianie" odrobiłem zaległość ze stanu wojennego, który akurat gazu mi oszczędził.

I jeszcze na koniec: jestem absolutnie pewien, że gazem walnął we mnie ktoś z policji. Stałem twarzą do nich i właśnie prosto w twarz, centralnie, oberwałem i to chyba z nie więcej niż metra. Nie mógł tego zrobić nikt z mojego prawego czy lewego boku, bo trzymaliśmy się za ręce. A gdyby psikał ktoś zza moich pleców, nie dostałbym prosto w facjatę.

Brzydko się więc, kulsony, bawicie. Nikt was fizycznie nie atakował, ale jak widać pietra mieliście niezgorszego. Zresztą przy okazji ten gazowy kulson załatwił też kilku swoich kolegów.

Zanim się wycofałem i czasowo oślepłem, widziałem jak co najmniej dwóch policjantów też nie wytrzymuje i ucieka ze swojego kordonu na tyły, pod ścianę kamienicy...

Jacek Rakowiecki

(dziennikarz, działacz opozycji w okresie PRL)

 



Polub nas na Facebooku, obserwuj na Twitterze


Czytaj więcej o:



 
 

Exit mobile version

Używamy plików cookies, aby ułatwić Ci korzystanie z naszego serwisu oraz do celów statystycznych. Jeśli nie blokujesz tych plików, to zgadzasz się na ich użycie oraz zapisanie w pamięci urządzenia. Pamiętaj, że możesz samodzielnie zarządzać cookies, zmieniając ustawienia przeglądarki. Więcej informacji jest dostępnych na stronie Wszystko o ciasteczkach.

Akceptuję