Szukaj w serwisie

×
19 marca 2020

Bogumiła Nowak: Drobiazgi nie psują mi humoru

Bogumiła Nowak

Trzeba się cieszyć tym, co jest. Nawet wtedy, gdy jest ciut gorzej. Świat jak rzeka ucieka. I trzeba gonić świat i życie, by nie zostać w tyle.

 

Prosta rzecz może zepsuć humor, ale też prosta rzecz może go poprawić.

Staram się nie zasmucać wielkimi rzeczami, a cieszyć ogromnie drobnymi sprawami. Nie mam wpływu na otaczający mnie świat zewnętrzny. Jednak sama mogę sobie stworzyć świat wewnętrzny.

Tak było w czasie stanu wojennego, kiedy żyłam na przekór wszystkiemu we własnej enklawie. Tak chyba jest i teraz. Choć może nie tak do końca.

Wtedy nie było Internetu… i nie mogłam uciec dalej niż w fikcję książkową. Teraz mam nieprzebrane morze elektronicznego świata, który pozwala się oddalić od tego, czego mam dość i co mnie irytuje.

Nie mam specjalnie wiele czasu na zastanawianie się nad spiskową teorią dziejów i katastroficznymi wywodami, dotyczącymi obecnej sytuacji. To nie dla mnie. Żyję radością świata i nawet w największym dramacie upatruję pozytywów.

Życie nie zawsze mnie rozpieszczało. Jednak ukułam sobie taką tezę, że jaką twarz sama światu pokazuje, taką odbieram. Śmieję się do ludzi, więc wokół mnie zawsze jest sporo tych przyjaznych, zawsze ktoś na kogoś mogę liczyć w trudnej sytuacji. Sama też staram się rewanżować pomocą, jak tylko mogę. To daje efekty i się sprawdza.

„Świat nie jest taki zły…. Niech no tylko zakwitną jabłonie” – powtarzam sobie zapomniany szlagier, chyba Haliny Kunickiej. Pamiętam bardziej piosenkę niż wykonawcę. I dla mnie jabłonie kwitną zawsze. Nawet w środku zimy, gdy zawieja śnieżna i mróz za oknem. Nawet wtedy, gdy jest mi czasem źle. Do tej piosenki dołączam inną, serbską, też, że tak powiem wiosenną „Kad zamiriśu jorgovani – kiedy zapachną bzy”, sentymentalny utwór Vesny Zmijanac, bałkańskiej piosenkarki pop. Te dwa utwory, pełne nadziei i wiosny dają mi potrzebny dynamit życiowy, by z uśmiechem przebijać się przez mielizny świata.

Moja babcia zawsze mówiła, że nie jest źle, bo zawsze może być gorzej. Więc dlaczego mam narzekać na ludzi, świat i koronnego wirusa. Trzeba się cieszyć tym, co jest. Nawet wtedy, gdy jest ciut gorzej. Świat jak rzeka ucieka. I trzeba gonić świat i życie, by nie zostać w tyle. Zauważyli to już starożytni Grecy, twierdząc, że „panta rei”, czyli wszystko mija. Na to się nie ma wpływu, ale wpadać z tego powodu w dołek jest bez sensu.

Zawsze uważam, że w życiu miałam i mam szczęście. Kiedy zrobiono mi punkcję kręgosłupa jako nastolatce, szukając przyczyn dolegliwości, to po tygodniu wróciłam do normalnego życia. Moja koleżanka z sali szpitalnej dopiero po pół roku zaczęła normalnie chodzić, bo lekarz źle wbił jej igłę w kręgosłup i ją częściowo sparaliżowało. A ona sama nie traciła nadziei i to mi dało do myślenia, że przecież jestem lepszej niż ona sytuacji i jakie prawo mam narzekać, kiedy ona tego nie robi.

Więc, kiedy pół roku później wylądowałam nagle na stole operacyjnym w szpitalu z perforacją wyrostka, to cieszyłam się, że chirurg zdążył mnie uratować. Przecież groziła mi ewidentnie śmierć, po wadliwej diagnozie neurologa. Jeszcze kilka godzin i wylądowałabym na cmentarzu. Więc to wielka radość, że jednak żyję. Nawet udało mi się po kilku latach odbudować zniszczoną lekami przeciwbólowymi wątrobę. Jaka radość, że jestem teraz okazem zdrowia, choć od tamtych czasów mam solidny dystans do medycyny, a szczególnie awersję do chemicznych leków, tak chętnie serwowanych w nadmiarze przez lekarzy.

Życie testowało mnie nie jeden raz… ostatnim razem, prawie 20 lat temu, w miejscu pracy czajnik elektryczny z gorącą wodą przewrócił się i zawartość wlała się po udzie do zimowych kozaczków. Tylko cud mnie uratował, że nie straciłam wtedy nogi. Zaatakował ją już paciorkowiec. Trzymiesięczna kuracja i walka z bólem dały efekt. Pokonałam również to wyzwanie. Zresztą prawa noga, jak to prawica i wszystko prawe we mnie, od początku jest wadliwe i przynosi mi tylko same kłopoty….

Kilka lat przed wypadkiem uszkodziłam właśnie w prawej nodze nerw kulszowy. Noga stała się obcym ciałem, nad którym nie miałam kontroli, czym nie mogłam dowolnie poruszać. Chodzenie na okrągło w płaskich butach, w większości tenisówkach to koszmar dla kobiety, która nawet wyrzucać śmieci szła w klapkach na obcasie. Całe życie przebiegałam w szpilkach, jak więc żyć na płasko? Jednak pokonałam tę niemoc.

Nawet znany neurochirurg Wojciech Maksymowicz z Olsztyna podziwiał mnie za upór i za to, że w ciągu dwóch lat uporałam się z niepełnosprawnością nogi. Jednak ja uparłam się trochę irracjonalnie, że za pół roku zatańczę na Sylwestra w szpilkach.
I zatańczyłam, choć to było tylko kilka kroków. Cały czas jednak walczyłam z uporem, by normalnie się poruszać.

– Nie będzie mi taka durna drobnostka niszczyć i przebudowywać życia. To tylko drobna sprawa, którą muszę załatwić i osiągać moje cele – argumentowałam wszystkim kuśtykając.

Ćwiczyłam, zatem po 8-10 godzin dziennie, a czasem więcej, chodziłam na zalecone zabiegi, dokupując sobie trzy razy tyle prądów, masaży, ultradźwięków. Dopięłam swego. i choć nie do końca, bo nadal zdarza mi się czasem, kiedy jestem zmęczona kuleć. Jednak to drobiazg, który nie zatruwa mi życia. Jak wiele innych spraw.

Choćby dziś zerwana zelówka w balerinkach nie wpłynęła na mój nastrój. Przykleiłam ją sobie taśmą klejącą i wróciłam z pracy do domu. Taki drobiazg nie zepsuje mi przecież humoru. Świat jest zbyt piękny, by tracić czas na durnoty, by zagnębiać się sprawami, na które nie mamy wpływu, jak choćby obecna sytuacja epidemiologiczna.

Bogumiła Nowak

 

 



Polub nas na Facebooku, obserwuj na Twitterze


Czytaj więcej o:



 
 

Exit mobile version

Używamy plików cookies, aby ułatwić Ci korzystanie z naszego serwisu oraz do celów statystycznych. Jeśli nie blokujesz tych plików, to zgadzasz się na ich użycie oraz zapisanie w pamięci urządzenia. Pamiętaj, że możesz samodzielnie zarządzać cookies, zmieniając ustawienia przeglądarki. Więcej informacji jest dostępnych na stronie Wszystko o ciasteczkach.

Akceptuję