Dariusz Lachowski
Teraz odnajduję i składam się, kawałek po kawałku, od nowa. Życie bowiem to miliardy kolorowych, drobnych okruchów po które schylam się każdego dnia by je zbierać i zestawiać w piękną choć kruchą całość.
Miliardy kolorowych, drobnych okruchów
Savji Dholakia, założyciel spółki Hari Krishna Exports jest jednym z najbardziej szczodrych szefów i to nie tylko w Indiach, a może i na świecie. W ubiegłym roku roku podczas święta Diwali rozdał swoim pracownikom około 1200 samochodów.
Obchody święta Diwali w 2017 roku wypadły 19 października i zastały mnie w Musiri. Choć na południu Indii nie są tak uroczyście obchodzone jak w Mombaju, to… nie będzie dziś o święcie Diwali, do którego powrócę jeszcze w przyszłych wpisach. Dziś czas rozpocząć podróż, zmierzyć się ze wspomnieniami i podzielić obrazami.
Gdy odrzucę na bok, gdybym je miał, różnice światopoglądowe, wyznaniowe i te związane z kolorem skóry, zastanawiając się na jakim pięknym świecie przyszło mi żyć, to zaraz nabieram rumieńców. Nieskończenie piękne jest to życie, cudne i kruche zarazem, a bywa i tak, że kończy się tam, gdzie nie zakiełkowało jeszcze na dobre.
Podobnie z przyjaciółmi, szybko się pojawiają i jeszcze szybciej znikają, w większości to tylko ulotne momenty spotkań, bryza letniego wiatru zagubiona w bezkresie nawałnicy.
[foogallery id="28354"]
Teraz odnajduję i składam się, kawałek po kawałku, od nowa. Życie bowiem to miliardy kolorowych, drobnych okruchów po które schylam się każdego dnia by je zbierać i zestawiać w piękną choć kruchą całość.
Czy zmienia to coś w mym postrzeganiu tego co tu i teraz? Takim pytaniem zakończyłem jeden z poprzednich wpisów, dziś do niego powracam. Podobnie jak dorosły powraca do miejsc związanych z jego dzieciństwem, po latach są nie do poznania.
Lot do Abu Dhabi. Podróż nie wydała się zbyt uciążliwa ani zbyt długa, to za sprawą bardzo miłej obsługi, a do tego smacznych, pachnących posiłków. Na lotnisku krótka chwila odpoczynku w oczekiwaniu na kolejny lot, a potem ponowny start w przestworza. Lądowanie w Cochin stało się ostatecznym wytchnieniem w trudach podróży. Zaciągałem się tym powietrzem dookoła mnie, kolejny haust jeden za drugim obcego dla mnie eteru. Co ze sobą niósł?
Abu Dhabi International Airport – gdy wszyscy pójdą wkrótce spać. Fot. Dariusz Lachowski
Pierwsze kroki na ziemi Królowej Morza Arabskiego – Kochi, to przede wszystkim zmagania ze swą ludzką ułomnością, trudami tutejszej pogody: wilgocią, deszczem i temperaturą.
W oczekiwaniu na kierowcę, stoję na zewnątrz lotniska. Jedna za drugą podjeżdżają taksówki, mrowią się żołnierze i policjanci, przyjechał ktoś ważny, jedno wielkie zamieszanie i utrudnienia w codziennym życiu lotniska. Czuję jak powoli, kropla za kroplą, z każdą mijającą minutą koszulka staje się lepka i wilgotna.
W głowie kotłuje się tylko jedna myśl: oto tu jestem, szczęśliwie wylądowałem, wypełniło się!
To co spędzało mi sen z powiek przez ostatnie lata stało się rzeczywistością. Teraz będę mógł zobaczyć, usłyszeć i poczuć to co było tylko marzeniem, nieokreślonym pragnieniem – w końcu dotknę nieznanego. W lekkim poszumie monsunowego deszczu do rzeczywistości przywraca mnie dźwięk zdenerwowanego telefonu, kierowca tu gdzieś jest. Krótkie zdania powitania, walizki, kilka słów, trzask zamykanych drzwi, zmęczenie, deszcz, pomruk samochodowych kół, dźwięki klaksonów.
W drodze do Fortu Kochi i mego pierwszego miejsca postoju, próbuję choć na moment zasnąć, wyrównać różnicę czasu – na próżno. Dookoła dźwięki, obrazy i zapachy, uderzają, nie pozwalają ani na sekundę zamknąć powiek. Tu za oknami noc zaciera ślady dnia, tam w Chicago dochodzi południe, czas ochłonąć, po prostu zasnąć, ale jak? W końcu przychodzi sen.
Po nagiej, betonowej posadzce hotelowego pokoju zaczynają pełzać pierwsze promienie dnia, wychodzę. Sklepy jeszcze zamknięte, a miasto śpi. Spłoszone psy udając przyjaźń, w oczekiwaniu na jakikolwiek kawałek pokarmu podążają za mną krok w krok z tą jednak różnicą, że one znają miasto, a ja wylądowałem tu wczoraj wieczorem. Bezdomny przez najbliższe dni w poszukiwaniu spełnienia marzeń przyglądam się porannym rytuałom rybaków walczących z codziennością.
Kochi Fort to miasto pełne historii i zabytków, malowniczo położone w stanie Kerala na południowo-zachodnim wybrzeżu Indii, od XIV wieku pełniło rolę najważniejszego centrum eksportu przypraw, takie pozostało do dnia dzisiejszego. Z dużym powodzeniem pełniło także ważną rolę handlową w sieci dystrybucyjnej z krajami arabskimi tuż przed okresem ich pełnej islamizacji. Okupowane było przez Portugalczyków, Holendrów i Brytyjczyków, to tu znalazł swój pierwszy spoczynek Vasco da Gama.
Kochi stało się pierwszą europejską kolonią w Indiach, a dziś zajmuje pierwsze miejsce w rankingu międzynarodowych i lokalnych przylotów w celach turystycznych. To tu pokojowo współistnieją wyznawcy hinduizmu i islamu, a także chrześcijanie, żydzi czy dżiniści i sikhowie. Jest tu też, wyjątkowa, bo publiczna, pralnia i suszarnia. Miasto tętni życiem, jest wypełnione historią i nie ukrywa przed zwiedzającymi swych małych sekretów: cmentarzy, pomników i chińskich sieci połowowych, lecz przede wszystkim na każdym kroku uśmiecha się do zwiedzających.
Zwykło się mawiać: Kerala – God's Own Country, kraina należąca do Boga, dziś jej mieszkańcy mówią, że tak już nie jest. Właścicielem tego pięknego skrawka ziemi stały się narkotyki, alkohol i diabeł. Zaborczy i chciwy, wysługuje się on umysłami hinduskich nacjonalistów, islamskich fundamentalistów, a także socjalistów, lecz o tym w następnym wpisie. Zbliżała się noc, pora było ruszać dalej.
Dariusz Lachowski - Transcendentphoto