Rafał Sulikowski
Marks, a potem uczniowie dał świetne analizy wczesnego kapitalizmu; Freud podał w wątpliwość ludzkie roszczenia do bycia całkowicie świadomą i autonomiczną jednostką, a Nietzsche, filozof z Bazylei, ogłosił “śmierć Boga”.
Gdy studiowałem polonistykę (1995-2001, UJ), tylko dzięki świętej pamięci Profesorowi Henrykowi Markiewiczowi, którego odwiedzałem prywatnie, mogłem poznać zakazane dziś w nowej rzeczywistości lektury.
Wybitny historyk literatury nie krył swej sympatii marksistowskich, ubolewał nad stanem umysłów polskich, uwiedzionych różnymi “platonizmami” i nadinterpretacjami klasyki, ale wyczuwałem, że tu chodzi o coś więcej niż tylko mody lekturowe w danym pokoleniu.
Dziś mało kto na studiach humanistycznych czyta Marksa, o Leninie czy Engelsie nie mówiąc, bo przecież są oni trzej “winni” zbrodni komunistycznych. To trochę tak, jakbym nie czytał Biblii, bo w niej morderstwa i inne zbrodnie są nie tylko na porządku dziennym, ale na dobitkę aprobowane przez jej autorów przy pomocy sankcji metafizycznych.
Markiewicz był zdania, że po wojnie marksizm był naturalną reakcją na faszyzm i że nie chodziło o żadne zbrodnie komunistyczne, tylko o to, aby nigdy więcej zaczadzona nazizmem jednostka nie wywołała tak potwornej wojny światowej. Poza tym wskazywał, że marksizm przeszedł ewolucję z “wojującego” na bardziej dialektyczny, bardziej elastyczny niż wtedy, gdy był tworzony przez swoich ojców.
Zajmijmy się jednak samymi zainteresowanymi, oznaczanymi przez naukę jako “mistrzowie podejrzliwości”. Ich życie i dzieło polegało na dekonstrukcji zastanego status quo: Marks w ekonomii, Freud w powstającej wtedy psychologii i Nietzsche w filozofii.
Wszyscy trzej nie zgadzali się na zastany przez siebie świat. Marks, a potem uczniowie dał świetne analizy wczesnego kapitalizmu; Freud podał w wątpliwość ludzkie roszczenia do bycia całkowicie świadomą i autonomiczną jednostką, a Nietzsche, filozof z Bazylei, ogłosił “śmierć Boga”. Pozostały nieczytane już dzieła, do których najwyżej sięgają historycy oraz frazesy, jak ten, że “religia to opium dla ludu” i tym podobne.
Marks
Najpierw przypomnijmy, w co wierzył Marks, od którego rozpoczął się socjalizm i komunizm na świecie. Uważał, że na świecie dzieje się rażąca, codzienna niesprawiedliwość. Bogata mniejszość wyzyskuje większość biednych, zmuszając ich do niewolniczej pracy w złych warunkach (kopalnie, pierwsze fabryki) i za niegodną człowieka stawkę. Brzmi znajomo? Cóż, deja vu jeszcze się nierzadko pojawi. Myśląc o dziejach świata, ujmował je w kategoriach ekonomicznych. Nauka ta, ekonomia, pyta, jak osiągnąć maksymalny zysk minimalnym kosztem wysiłku i zniszczenia środowiska. Jak pracować, aby mieć z tego spełnienie i satysfakcję. Oskarżał feudalizm o straszne winy zniewolenia chłopów, pańszczyznę, brak możliwości zmiany swego życia na lepsze. Garstka władców kapitału, skąd bierze się nazwa “kapitalizm”, trzymała w rękach wszystkie środki produkcji. Pikanterii wszystkiemu dodawały takie określenia jak “klasa panująca”, nadbudowa i baza, klasa próżniacza.
Dziś, gdy nie ma już warstwowego i klasowego społeczeństwa, nie rozumiemy dobrze, o co wtedy chodziło. A chodziło o zapewnienie wszystkim chłopom i robotnikom (stąd “sojusz klasy wyzyskiwanej”) godziwej płacy i godnych warunków pracy.
Kościół początkowo był przeciwny organizowaniu się “mas pracujących”, dopiero nieco powietrza wpuściła encyklika “Rerum novarum” Leona XIII z lat 80. XIX wieku, w której pisał, że “żądania robotników i chłopów” są zasadniczo słuszne i że godność ludzka bywa naruszana. Nie zmienia to faktu, że następni papieże ten trend odwrócili i walczyli z ruchami socjalistycznymi i socjaldemokratycznymi, jak tylko mogli.
Historię socjalizmu znamy głównie z negatywnej strony. A słowo “socjalny” pochodzi z łac. societas i oznacza po prostu ‘społeczny’, a to oznacza “wspólny”. Chodziło zatem o prawa człowieka łamane aż do XX wieku na masową skalę.
Okropne warunki życia i pracy, głodowe stawki, praca ponad 8 h dziennie, brak urlopów i zasiłków - to wszystko próbowali zmieniać wcześni socjaliści i nie dziwmy się, że niekiedy ostro walczyli z religią, bo ta zawsze była po stronie klas panujących.
To, że dziś masz 8 godzin pracy (przynajmniej w teorii) i pracę przez pięć, a nie sześć dni w tygodniu nie jest zasługą prawicy, ale ruchów robotniczych, podobnie jak prawo do urlopu, chorobowego, emerytury i wiele innych. Nie byłoby tego wszystkiego bez pism Marksa, który trafnie zdiagnozował bazę, a jego ideologia została jak zwykle źle zrozumiana i źle użyta w praktyce. Marks nie nawoływał nigdy do zsyłania ludzi na Sybir ani łamania praw człowieka - przeciwnie, chciał, aby człowiek żył godnie jak człowiek, a nie zaszczute zwierzę.
To, że w praktyce słuszne żądania teoretyczne bywają zwykle zniekształcane (“okres błędów i wypaczeń”), nie jest winą teoretyka, lecz tych, którzy odpowiadają przed historią za wdrażanie słusznych reform.
Wtedy Kościół stał po stronie prawicy - zawsze stoi po stronie “klas posiadających”, tworząc z nimi ogólną “klasę próżniaczą”, czyli wyzyskuje biednych, aby się wzbogacić jak najmniejszym kosztem.
Nie ulega żadnej wątpliwości, że KK w ciągu swych dziejów zdobył nieprawdopodobne bogactwo, a dzieła charytatywne mogą być tylko marginesem działalności, stanowiąc przykrywkę dla prawdziwych interesów Watykanu jako centrali.
Marks był antyreligijny, ale nie postulował strzelania ludziom w tył głowy. Implikacje jego pism nie są jego winą. Nawet dzieła Lenina nie do końca można oskarżyć o zbrodnie rewolucji bolszewickiej z roku 1917 w Rosji carskiej - po prostu chciał polepszyć los biednych, a że się mylił, cóż, był tylko człowiekiem, a nie aniołem.
Intencje wczesnych socjalistów moim zdaniem były piękne i czyste, a to, że wyszło, jak wyszło nie do końca można na nich zwalić. To raczej aparatczyki średniego szczebla, pnąc się po stopniach kariery w górę po trupach, odpowiadają za to wszystko, co złego uczynił na świecie komunizm.
Inaczej mówiąc, historia mogła potoczyć się inaczej, gdyby ściśle trzymano się wskazówek wyżej opisanych filozofów, a nie wpadano w typową dla aparatczyków wszelkiej maści nadgorliwość.
Freud i... wszystko jasne.
Ten wielki uczony, z wykształcenia neurolog, praktykujący w Wiedniu w czasach józefińskich, uczeń samego Charcota w Paryżu, podejrzewał dużo więcej niż Marks i pozostali.
W przeciwieństwie do tamtych, nie zajmował się zasadniczo światem zewnętrznym, lecz psychicznym swoich pacjentów, a na podstawie praktyki uogólniał pewne spostrzeżenia, nie zawsze trafne, ale jednak niekiedy genialne.
Odkrył, że wbrew optymizmowi filozofii oświeceniowej, wymierzonej w spirytualizm średniowiecza (generalnie), człowiek nie zawsze jest autonomiczną, rozumną i wolną jednostką. Niekiedy emocje biorą górę, a świadomość jest wąska - większość procesów rozgrywa się w podświadomości, dochodząc najwyżej do przedświadomości.
Na istnienie nieświadomego - argumentował - wskazują takie procesy, jak pomyłki i przejęzyczenia, znaczące lapsusy, a także objawy modnej wtedy w purytańskiej i wiktoriańskiej Austrii histerii, w której objawy neurotyczne są maskowane przez objawy pozornie somatyczne.
Freud nie krył się ze swoim ateizmem, ale też był o wiele ostrożniejszy w optymistycznej wizji świata modernizmu, którego wielką narracją była emancypacja rozumu spod władzy teologii i religii. Badając słynne dziś przypadki, jak człowieka-wilka, sądził, że większość, jeśli nie wszystkie zdarzenia “nadprzyrodzone” są w istocie dziełem jednostkowej nieświadomości albo superego, tego karzącego lustra społecznego, interioryzowanego we wczesnym dzieciństwie. Kulturę postrzegał jako próbę zasłonięcia szczególnie faktu, że - jak równocześnie odkrywał to Darwin - człowieka ze zwierzętami łączy np. seks, a z resztą przyrody “wstydliwe” funkcje fizjologiczne. Kultura tedy odpowiedzialna jest za tłumienie naturalnych instynktów i popędów, stanowi tedy jego zdaniem “źródło cierpień”. Cierpienia cywilizowanego świata są ceną, jaką płaci człowiek za wyższy poziom życia i wygody, wprowadzane stopniowo przez technikę.
Jednak pesymizm Freuda nie był aż tak katastroficzny - stworzona przez niego psychoanaliza mogła pomóc przez metodę wolnych skojarzeń czy analizę snów wielu pacjentom. Niektórym nie dało się pomóc, ale przynajmniej połowie już tak.
Jego uczeń, Jung, dopowiedział potem, że odpowiednikiem jednostkowej podświadomości jest zbiorowa nieświadomość, już nie rezerwat atawistycznych i mrocznych popędów, lecz źródło pozytywnych archetypów, czyli uniwersalnych wzorców myślenia i działania.
Nietzsche
Nietzsche dopowiedział to wszystko, czego nie odważyli się powiedzieć inni, do tego stopnia, że odkryte przez siebie prawdy filozoficzne przypłacił zdrowiem psychicznym i trafił pod koniec życia do zakładu psychiatrycznego, gdzie zmarł.
Zasłynął niejasnym zdaniem, które różnie interpretowano, że “Bóg zmarł”.
Chrześcijanie myśleli, że chodziło o dosłowną śmierć Boga-Człowieka na krzyżu, jednak filozofowi chodziło bardziej o to, że nowoczesność zerwała radykalnie ze starożytnością, usuwając najpierw bogów pogańskich (do czego rękę zbrojną przyłożyło chrześcijaństwo), a potem konsekwentnie Boga monoteizmów.
“Bóg” to dla filozofa z Bazylei nie tyle “starzec z siwą brodą, podający iskrę życia Adamowi”, jak to ukazuje słynne malowidło, co transcendentna i zewnętrzna wobec świata moc stwórcza, a kontekstem dla tej wypowiedzi może być wprowadzany wtedy równocześnie paradygmat ewolucyjny - człowieka nie stworzyli bogowie ani Bóg, lecz wewnętrzna siła “elan vital”, motor immanentnej ewolucji, ślepej i niemającej celu.
Tradycyjnie człowiek był postrzegany jako homo viator, człowiek drogi, który pielgrzymuje do niebiańskiego Jeruzalem, z czym nie zgadza się pozbawiona celu nadprzyrodzonego ewolucja z prostych, prymitywnych form ku bardziej złożonym.
Nietzsche bardzo przeżywał zarówno upadek religii jako prawdziwej wizji świata, jak i fin-de-siècle'owy kryzys nauki pozytywistycznej, wcześniej bardzo optymistycznie zapatrującej się na swoje możliwości poznawcze, czego skrajnością był scjentyzm - kult nauki jako nowej wiary.
Dekadenci modernistyczni nie wierzyli ani w religię, ani w naukę, lecz ich obroną była tylko autonomiczna sztuka, rozumiana nie jako służba komukolwiek czy czemukolwiek, lecz jako autoteliczna sfera przeznaczona nie dla wszystkich, lecz dla wrażliwców, nowej elity i grupy społecznej.
To artyści wtedy mieli ów siódmy zmysł, pozwalający im doświadczać wtajemniczenia na wzór odkrywanych wtedy dla Europy filozofii dalekowschodnich.
To właśnie elita artystyczna aż do wybuchu wojny cieszyła się największym autorytetem społecznym, co pozwoliło stworzyć nieprzemijające dzieła malarskie, muzyczne czy literackie w całej Europie.
Nietzsche był załamany jednak “śmiercią Boga”. Ten bóg oświecenia, już nie w pełni racjonalny, bóg romantyków czy bóg pozytywizmu - wszyscy oni nie mogli już więcej stanowić pocieszenia. Szukano więc inspiracji w antyku, filozofii dionizyjskiej (wino i śpiew!), wiarach słowiańskich czy narkotykach.
Powszechne było wtedy narkotyzowanie się, jednak robiono to w celach quasi-sakralnych, a nie dla leczenia melancholii. Widmo katastrofy naszego kręgu kulturowego było już jednak coraz bliżej. I choć co bardziej wrażliwi.
Rafał Sulikowski